Unfortunately no one can be told what FluxBB is - you have to see it for yourself.
Nie jesteś zalogowany na forum.
Strony: 1
ilustracja arkadiusz cudny
P O L I T Y K A . P L
LIDEREM
SPRZEDAZY
LIDER
SPRZEDAZY
LIDER
SPRZEDAZY
USA-Rosja: reset
kosztem Europy
i Ukrainy?
USA 4,60 USD; KANADA 4,69 CAD; WIELKA BRYTANIA 2,50 GBP; SZWECJA 30 SEK; CZECHY 75 CZK; KRAJE STREFY EURO 4,95 EURO
Kilka zaraz naraz l Brzoska: Musk Tuska l Słupki Szymona l Gangi ze wschodu
MEGA vs MAGA l Nowy Nosferatu l Jemy ściemę l Kongo ciemności
TYGODNIK, nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 Cena 13,90 zł (w tym 8% VAT) nr indeksu 369195 Trumpolina
dla Putina
POL I T Y K A nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 3
COPYRIGHT © POLITYKA Spółka z o.o. SKA. Wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułów, w tym artykułów na aktualne tematy polityczne, gospodarcze i religijne, opublikowanych w POLITYCE jest zabronione.
w numerze 8 19.02–25.02.2025
Tematy tygodnia
10 Marek Świerczyński
Jak Donald Trump
chce zakończyć wojnę w Ukrainie
13 Paweł Walewski Pięć lat od wybuchu
pandemii: zmarnowana lekcja
16 Joanna Solska Rafał Brzoska:
pierwszy biznesmen RP?
19 Violetta Krasnowska
Groźni Gruzini w kampanii
Polityka
22 Wojciech Szacki Co może Hołownia
25 Kenneth R. Weinstein,
bliski współpracownik prezydenta
USA, o planach i pomysłach
nowej administracji
Społeczeństwo
28 Paweł Walewski Ściema na tacce,
czyli o tym, co modnego
i niezdrowego jemy
32 Ryszarda Socha Koszalin:
dlaczego ksiądz pozwał biskupa
35 ODCHODZIĆ PO LUDZKU
Dr Zofia Szweda-Lewandowska
oraz prof. Paweł Kubicki o tym,
jak powinien wyglądać system
wsparcia osób starszych
38 Zbigniew Borek Zabójstwa kobiet
Kultura
72 Jakub Demiańczuk
„Nosferatu” po nowemu
75 MEA PULPA Kuby Wojewódzkiego
76 Rozmowa z Gabrielą Legun,
laureatką Paszportu POLITYKI
w kategorii muzyka poważna
80 Krzysztof Nowak Muzyczne Podlasie
83 Piotr Sarzyński MSN: czy wystawy
też podzielą Polaków?
Sport
86 Marcin Piątek
WADA: Bańka prezydentem?
Ludzie i style
94–97 • Ramki z poezją
• C-walk • Pełna zbroja
• Podróż do przeszłości
• Ryba po włosku
Stałe rubryki
• 4 Przypisy • 6 Ludzie i wydarzenia
• 30, 92, 98 Galeria POLITYKI
• 68 Afisz • 89 Sulej • 90 Lis
• 91 Hartman • 92 Mizerski
• 93 Do i od redakcji
• 98 To jeszcze nie koniec
Rynek
40 Adam Grzeszak
Co kryją ukraińskie ziemie
Świat
46 Artur Domosławski MEKSYK
Pod napięciem
49 Marek Ostrowski
Europa kontra Ameryka:
gdzie żyje się lepiej
52 Piotr Buras NIEMCY
Dokąd po wyborach?
Nauka
/projektpulsar.pl
54 Łukasz Tychoniec
Wszechświat: sto lat zmian
57 Marcin Rotkiewicz
AI: agenci asystenci
60 Wojciech Piasecki, Daniel Młocicki
15 pilnych zadań
dla nowego ministra nauki
Historia
62 Tomasz Targański
Kongo: jak zrozumieć
ciemność
65 Rozmowa z prof. Piotrem Gołdynem
o nauczycielach w II RP
© OKŁADKA: GETTY IMAGES (2), SHUTTERSTOCK © FIPAK/FORUM
16
Musk Tuska
4 POL I T Y K A nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
P R Z Y P I SY
No to mamy kolejny tydzień Trumpolityki
– i tym razem powiało grozą. Kiedy Donald
Trump rzucał pomysły przejęcia przez USA
kontroli nad Grenlandią, Kanadą, Panamą
czy Strefą Gazy, najpierw był szok, niedowierzanie,
potem mniej lub bardziej wyraźne dementi
jego współpracowników, w końcu samouspokajanie:
prezydent ma taki styl, testuje pole do ewentualnych
negocjacji, wskazuje na problem. Bo faktycznie, po co maleńkiej
Danii Grenlandia, Chińczyków trzeba odsunąć
od Kanału Panamskiego, bo to przecież wewnętrzna droga
morska USA; a bogatym Arabom przypomnieć, że skoro
tak popierają swoich braci Palestyńczyków, to dlaczego
np. nie wezmą ich na swoje terytorium i utrzymanie?
Także żądanie Trumpa, aby kraje NATO przeznaczyły
5 proc. PKB na zbrojenia, komentowano jako co prawda
Może to nawet i dobrze: jeśli europejscy politycy dotąd
dyskretnie podśmiewali się z Trumpa, to nagle
spoważnieli. Zwołany do Paryża pilny „szczyt europejski”
(bez prorosyjskich Węgier i Słowacji, ale za to z Wielką
Brytanią) był dowodem oburzenia, ale i lęku, że Donald
Trump przehandluje z Putinem przyszłość Ukrainy
i bezpieczeństwo Europy. Niby wiadomo, że dla nowej
amerykańskiej administracji priorytetem jest rywalizacja
z Chinami i samodzielna mocarstwowość USA, ale tak
gwałtowny reset z Rosją nie zostawił złudzeń, że oto
Ameryka separuje się od dotychczasowych sojuszników,
nie zamierza ich ani słuchać, ani bronić. Nikt oficjalnie nie
zadeklarował, że to koniec NATO i Zachodu jako politycznej,
militarnej i gospodarczej wspólnoty, ale nastrój zrobił
się pogrzebowy.
Wszyscy teraz nerwowo zastanawiają się, czy Europa
bez Stanów Zjednoczonych może obronić suwerenność
Ukrainy, a w przyszłości zagwarantować swoje własne
bezpieczeństwo? Dziś odpowiedź brzmi: nie. Ale nieszablonowe
zapowiedzi Trumpa, rozwalające całą budowaną
przez dekady „architekturę bezpieczeństwa”, wymagają
nieszablonowych odpowiedzi. I one się pojawiają.
Na przykład: przeznaczenie zamrożonych na Zachodzie
rosyjskich aktywów na finansowanie obrony Ukrainy;
podjęcie, opłacanych wspólnym długiem, unijnych inwestycji
zbrojeniowych; stworzenie (w NATO lub poza nim)
europejskich
sił rozjemczych; „automatyczne” zaproszenie
Ukrainy do NATO w przypadku ponownej agresji Rosji.
Na wszystko potrzeba jednak czasu i woli. Więc szczyt
europejski jest oczywiście za – niechby „transakcyjnym”
– podtrzymywaniem sojuszu z USA, bo trumpiści i w sprawie
„odwrotu z Europy” są niekonsekwentni i brzmią
kakofonicznie. Unia jest świadoma swojego potencjału
(odsyłam do porównań w tekście „MEGA kontra MAGA”),
ale przede wszystkim tego, że musi jak najszybciej wrócić
z długich geopolitycznych wakacji.
A co z nami? Polska racja stanu jest bardzo czytelna:
utrzymywać obecność amerykańskich sił w Polsce
i w Europie; nie pozwolić Rosji na wchłonięcie Ukrainy
i odtwarzanie posowieckiej strefy wpływów; dbać o spójność
Unii wobec Rosji i Ameryki; zbroić się. To, że prawica
cieszy się jak dzieci z antyunijnej antynatowskiej retoryki
i polityki nowych władz USA, jest geopolityczną i historyczną
głupotą. Warto wsłuchać się, jak prezydencki
kandydat PiS, czyli Karol „Nic nie sądzę” Nawrocki, ale też
czołowi działacze PiS wiją się między radością, że Trump
gnoi lewaków i lewacką Unię „i przywraca dwie płcie”,
a sygnałami, że ma gdzieś nasze strategiczne interesy
i pewnie byłby gotów oddać wschodnią Europę pod protektorat
kolegi Putina.
Kampania PiS i Konfederacji jest przesiąknięta entuzjazmem
dla Trumpa, więc wredny deal z Putinem
mógłby ją nadwerężyć. A ponieważ polska prawica nie
może popierać Rosji tak jawnie jak Orbán i Fico, zastępczo
będzie atakować Ukraińców, Ukrainę, Zełenskiego i Brukselę,
że „sami są sobie winni”, i Tuska, że pewnie chce wysłać
„polskich chłopców” na nie naszą wojnę. Tak brzmią
dzisiaj kremlowskie kuranty.
nierealistyczne, ale kierunkowo słuszne. Wstrząsem był
dopiero telefon Trumpa do Putina i to, w jaki sposób
rozmawiali. Z hukiem pękła płyta tektoniczna Północnego
Atlantyku, a Ameryka i Europa naprawdę zaczęły
się rozjeżdżać.
Gdyby zachodni politycy znali „Misia”, pewnie pytanie
tygodnia brzmiałoby: „O co chodzi temu Trumpu?”.
Bo jak można jeszcze przed rozpoczęciem jakichkolwiek
negocjacji oddawać przeciwnikowi wszystkie karty; bez
żadnych ustępstw ze strony Putina wyciągać go z międzynarodowej
izolacji, wykluczyć zwrot zagrabionych siłą terytoriów
Ukrainy, członkostwo Ukrainy w NATO, godzić się
na pominięcie w rozmowach pokojowych Europy, a nawet,
faktycznie, Ukrainy? Jak można deklarować, że „ufa
się” agresorowi i zbrodniarzowi wojennemu? Demonstrować
moralny symetryzm: że to wojna „Ukrainy i Rosji”
i nie byłoby jej, gdyby nie prezydent Biden i natowskie
prowokacje wobec Rosji? Prezydent USA i jego wysłannicy
do Europy, w tym zwłaszcza wiceprezydent J.D. Vance
(co opisuje Marek Świerczyński na s. 10), poczęstowali
swoich europejskich sojuszników obrzydliwym koktajlem
ignorancji i arogancji.
Trumpiści poczęstowali europejskich
sojuszników obrzydliwym koktajlem
ignorancji i arogancji.
J e r z y B a c z y ń s k i
R E DA K TOR A N AC Z E L N EGO
Rów
atlantycki
6 POL I T Y K A nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
LUDZ I E I W Y DA R Z E N I A K R A J
Przedwojenni
i powojenni
Ponad 1,5 mln osób – tylu obywateli
Ukrainy przebywa obecnie w Polsce,
po trzech latach od wybuchu wojny
z Rosją. Takie są oficjalne dane MSWiA.
To ci, którzy są tu legalnie, w większości
(prawie 1 mln) przyjechali do naszego kraju
po 24 lutego 2022 r. i korzystają z ochrony
czasowej (pobyt ze statusem UKR) na mocy
ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy.
Reszta to osoby, które mieszkały w Polsce
już wcześniej lub przebywają tu w ramach
innych form pobytu. Jak twierdzą jednak
niektórzy eksperci, Ukraińców (w tym tych
o nieuregulowanym statusie) może być
w Polsce nawet ok. 3 mln.
To najliczniejsza grupa pracowników
cudzoziemskich w naszym kraju. Według
badań NBP ok. 78 proc. dorosłych obywateli
Ukrainy jest zatrudnionych. Spośród tych,
którzy przyjechali do Polski przed wojną,
aż 93 proc. Spośród uchodźców wojennych
68 proc. Z kolei do polskich szkół według
MEN chodzi ponad 250 tys. ukraińskich
dzieci, objętych od 1 września 2024 r. obowiązkiem
szkolnym (bez tego ich rodzice nie
będą mieli prawa pobierać 800+).
Ostatnio mówi się, że wielu Ukraińców
planuje wyjazd z Polski na Zachód lub
powrót do swojego kraju – miałoby się
tak stać z powodu planów uzależnienia
wypłacania 800+ od tego, czy ukraiński
rodzic pracuje, a także zapowiedzi Donalda
Trumpa o zakończeniu wojny z Rosją. Przewidywania
te nie znajdują jednak na razie
potwierdzenia w danych.
Wręcz przeciwnie. Według MSWiA
liczba zarejestrowanych w Polsce
osób z Ukrainy od czerwca ub.r. powoli, ale
systematycznie wzrasta. A w statystykach
coraz liczniej reprezentowani są mężczyźni.
Wśród uchodźców wojennych są mniejszością
(ok. 1/3), ale wśród osób, które do Polski
trafiły przed wojną lub są tu w ramach
innej formy pobytu, jest ich ponad połowa.
Widać to zwłaszcza w danych Urzędu
ds. Cudzoziemców. Obecnie obywatele
Ukrainy stanowią 81 proc. cudzoziemców
korzystających u nas z ochrony uzupełniającej
(jedna z form ochrony międzynarodowej)
– 62 proc. to właśnie mężczyźni,
38 proc. to kobiety.
Wszystko z powodu problemów mężczyzn
w wieku poborowym z uzyskiwaniem
ukraińskich paszportów – bez aktualizacji
danych w ewidencji wojskowej nie mogą
otrzymać nowych dokumentów. Ochrona
międzynarodowa to dla nich jedyna forma
legalnego pobytu w Polsce, dająca możliwość
ubiegania się o dokument podróży,
która nie wiąże się z aktualizacją danych
w ukraińskiej ewidencji wojskowej. (MMAZ)
Polska w ostatnich dniach stała się
celem podróży szefów tzw. big
techów, czyli wielkich amerykańskich
korporacji cyfrowych. Zaprasza ich
Donald Tusk, który w swoim programie
„Polska. Rok przełomu” przewidział także
przełom cyfrowy, więc liczy na amerykańskie
inwestycje. Te zapowiadane przez
Mateusza Morawieckiego, których dokonać
miał koncern Intel, jakoś nie wyszły.
„Mam za sobą rozmowy z przedstawicielami
Google’a i Amazona. Będziemy dopinali
ich plany inwestycyjne w Polsce” – zapowiedział
podczas prezentacji programu
na GPW premier Tusk. Było też o współpracy
z Microsoftem i IBM, bo „liderzy
największych firm technologicznych
mówią wprost, że mamy coś bezcennego
– otwartość i determinację”.
Pierwszym gościem Tuska był Sundar Pichai, prezes Alphabetu
i Google’a, który przyjechał, by podpisać z Polskim Funduszem
Rozwoju i Operatorem Chmury Krajowej memorandum
w sprawie wykorzystania sztucznej inteligencji (AI) w cyberbezpieczeństwie,
opiece zdrowotnej i energetyce. W najbliższych miesiącach
zostanie określone zapotrzebowanie na usługi chmurowe
oraz AI w Polsce i regionie, potem zapadną dalsze decyzje inwestycyjne
Google, których wartość PFR prognozuje na kilka miliardów
dolarów. Przy okazji Google.org,
charytatywna odnoga koncernu,
zapowiedziała inwestycję 5 mln
dol. w rozwój kompetencji cyfrowych
Polaków – co mylnie zinterpretowano
jako istotę memorandum,
więc żartów w sieci pojawiło
się co niemiara.
Kolejnym gościem premiera
był wiceprezes Microsoftu
Brad Smith. Microsoft wyda
700 mln dol. do 2026 r. na wzrost
mocy obliczeniowych w Polsce.
Będzie to kontynuacja inwestycji,
której pierwszy etap zakończono
w 2023 r., a która kosztowała już
miliard dolarów. Brad Smith zdradził,
że większa moc ma głównie
służyć „do zwiększania cyberbezpieczeństwa
we współpracy z polskimi
siłami zbrojnymi”.
Ofensywa inwestycyjna big techów cieszy premiera, ale niepokoi
polską branżę IT. Europa ma z amerykańską branżą technologiczną
spory problem, bo koncerny zza oceanu niechętnie akceptują
unijne regulacje. Problemu tego doświadczają szczególnie europejscy
wydawcy prasowi, w tym i polscy, którzy spierają się z Google o wynagrodzenie
za wykorzystanie ich publikacji w usługach serwisu. Teraz
dochodzi kolejne pole sporu: wykorzystanie europejskich treści do trenowania
amerykańskiej AI. (AG)
Tusk i big techy
© SERGEI GAPON/AFP/EAST NEWS, TOMASZ JASTRZĘBOWSKI/REPORTER, PAWEŁ JASKÓŁKA/REPORTER, MARCIN GADOMSKI/AGENCJA SE/EAST NEWS, JACEK HEROK / NEWSPIX.PL, JACEK DOMIŃSKI/REPORTER (2), PIOTR LAMPKOWSKI/SE/EAST NEWS, WOJCIECH OLKUŚNIK/EAST NEWS (3)
POL I T Y K A nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 7
Zawód do terapii
Z początkiem lutego 2025 r. grupa
posłów z wszystkich ugrupowań
koalicyjnych wniosła
do laski marszałkowskiej projekt
ustawy o zawodzie psychoterapeuty.
Od ćwierćwiecza rozmaite kręgi
zawodowe usiłowały wyznaczyć
profesji ramy prawne, profesjonalne
i etyczne, a przynajmniej zgodnie ją
zdefiniować. Bezskutecznie. Od roku
posłowie czekali na jednolitą propozycję
środowiska. Odpowiedzialna
za projekt w Sejmie Marta Golbik
z KO, przewodnicząca sejmowej komisji
zdrowia, deklaruje: – Natychmiast musimy uregulować ten zawód,
żeby żaden pacjent już nie cierpiał z powodu niekompetencji niektórych
osób go wykonujących. A jeśli już do tego dojdzie – żeby miał się
gdzie zgłosić.
Projekt – tworzony przez 11 lat (!) przez Polską Radę Psychoterapii
– zakłada, że fach ten znajdzie się w kategorii „zawodów
zaufania publicznego”, więc pieczę nad nim sprawować będzie
samorząd zawodowy (Izba Krajowa i regionalne). Powstanie ogólnopolski
rejestr certyfikowanych psychoterapeutów. Pacjent będzie
mógł dochodzić swoich praw przed sądami dyscyplinarnymi Izb,
a skrzywdzonemu – z obowiązkowego OC psychoterapeuty – wypłacić
można będzie odszkodowanie. Superwizja – obowiązkowa.
Tajemnica zawodowa zaś będzie tu podobna do tej lekarskiej.
Profesja pozostanie otwarta nie tylko dla psychologów z wykształcenia,
ale też dla absolwentów innych studiów, z wyłączeniem
nauk inżynieryjno-technicznych, rolniczych, ścisłych, przyrodniczych
oraz biblijnych. Warunek uzyskania certyfikatu i wpisu na listę to czteroletnie
szkolenie w akredytowanym przez samorząd „podmiocie
szkolącym”. Już po dwóch latach z tytułem „adept psychoterapii”
przystąpi do pracy w zespole doświadczonych specjalistów, poprowadzi
pod ich okiem terapię i będzie uzupełniać edukację. Dopiero
pięć lat takiej praktyki upoważni do egzaminu na certyfikat.
Polskie Stowarzyszenie Terapii Behawioralno-Poznawczej, jedna
z największych organizacji w tej branży, jest jednak rozczarowane
projektem – uważa, że szkolenie powinno służyć poszerzaniu wiedzy
psychologicznej, a nie zdobywaniu jej od podstaw. PSTBP podważa
też sens tworzenia nowego samorządu, a profesję widziałoby
w sferze zawodów medycznych.
Marta Golbik spodziewała się takiej reakcji tej akurat organizacji,
ale twierdzi, że nie wpłynie ona na losy projektu w parlamencie.
– Chciałabym, aby przed wakacjami Ministerstwo Pracy, Polityki
Społecznej i Rodziny rozpoczęło prace w celu utworzenia samorządu
– podkreśla.
EWA WILK
Spontanicznie i zupełnym przypadkiem tuż
po ujawnieniu afery hotelowej z Karolem Nawrockim
w głównej roli wirtualną działalność
zainaugurowała jego żona Marta. Jak podaje
w pierwszym wpisie, wzięła urlop (pracuje
w Krajowej Administracji Skarbowej, zaczynała
w służbie celnej) i włącza się aktywnie
w kampanię męża. W sieci na razie ogranicza
się do Instagrama. I chyba słusznie:
tu są potencjalne wyborczynie, klimat łagodniejszy
niż na X, średnia wieku niższa niż
na Facebooku. Jeśli gdzieś szukać rezerw i głosów,
to tutaj. Martę Nawrocką śledzi nieco ponad 3 tys.
osób, rozpędza się powoli. 114 tys. obserwatorów
uzbierała Małgorzata Trzaskowska,
„dumna Ślązaczka, oddana Warszawianka.
Rodzinna, niezależna, aktywna”. Pierwszy
wpis żona kandydata KO zamieściła przed
wyborami 2020 r. Podobnie jak Nawrocka
zapewniła w nim, że „chce się dać poznać”.
Latem 2021 r. uznała najwyraźniej, że już wystarczy
– jej Instagram zamilkł.
Około 4 tys. fanów ma tu z kolei Agnieszka Mentzen,
nieprzesadnie wylewna, dość „prywatna”. Przy jednym
ze zdjęć objaśnia: „mamy troje dzieci, które potrzebują
obecności choć jednego rodzica w domu”. Mąż ma teraz
Pierwsze damy
i jeden dżentelmen
inną misję. Ale chętnie podkreśla, że żona jeszcze bardziej
niż on nie lubi PiS.
Wspierająca, ale medialnie wycofana jest
Urszula Brzezińska-Hołownia, pilotka sił
zbrojnych. Szymon Hołownia pod koniec stycznia
uczcił w social mediach rocznicę ich ślubu: „Znamy
się już 10 i pół roku. Na naszej pierwszej randce
Ula chciała uciekać, ja później trochę się jej bałem,
a Teść Jerzy powtarzał: »Gdzie popełniłem błąd...«”.
Barbara Audycka-Zandberg ma tytuł doktora, bada
sprawy mieszkalnictwa. Plotkarskie media z braku pożywki
wolą wypominać kandydatowi raczej związek
z Barbarą Nowacką (historia sięga poprzedniego
stulecia). O prywatność drugiej połowy dba Grzegorz
Braun – wiadomo, że jego żona
Aleksandra Gruziel jest 13 lat młodsza, zawodowo
zajmuje się montażem filmowym. Wzięli ślub
w obrządku rytu rzymskiego/trydenckiego.
Magdalena Biejat niespecjalnie paliła się do startu
w wyborach i też nieprzesadnie chce się odsłaniać.
W walentynki przedstawiła sympatykom męża Macieja.
„Jest naukowcem, ale kiedy się poznaliśmy, najbardziej
imponował mi tym, że zimą jeździ
po mieście na rowerze ”. Przyszłe
pierwsze damy, lub pierwszy
dżentelmen, zeszli na drugi plan
niejako w myśl zasady: „Po pierwsze,
nie szkodzić”. Sobie albo kandydatom.
(AŻ)
8 POL I T Y K A nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
LUDZ I E I W Y DA R Z E N I A K R A J
Amerykaniści, politolodzy i inni znawcy geopolityki wieścili,
że kolejna kadencja Donalda Trumpa w Białym Domu
będzie dla świata tym, czym dla osoby z chorobą lokomocyjną
przejażdżka rollercoasterem. Rzeczywistość przerosła jednak
nawet kasandryczne scenariusze. Stało się jasne, że przez najbliższe
cztery lata będziemy uwięzieni w jakimś piekielnym parku rozrywki,
gdzie alternatywą dla kolejki górskiej jest pałac strachów albo
zamek wampirów. Eksperci i politycy próbują znaleźć rozwiązanie
i wydostać nas z tego diabolicznego escape roomu, ale wyjścia nie
widać, a gospodarze zaczęli bawić się zapałkami w pobliżu składu
fajerwerków.
Ważne jednak, aby wiedzieć, na czym polega ryzyko. Największym
zagrożeniem związanym z Trumpem nie jest to, że zrealizuje
obietnice. Aneksja Grenlandii czy uczynienie z Kanady 51. stanu
Ameryki są równie prawdopodobne, jak zapowiadana jeszcze
w poprzedniej kadencji budowa wzdłuż południowej granicy USA
muru wyższego niż chiński. Wszystko to można włożyć między
bajki. Nie bez powodu specjaliści od populizmu tacy jak Jan-Werner
Müller postulowali, aby oddzielać to, co mówią populiści, od tego,
co robią, kiedy sprawują władzę. Problem z populistami polega
jednak na tym, że kiedy sięgają po władzę, niszczą demokratyczne
bezpieczniki. Psują dobry obyczaj polityczny, niszczą mechanizmy
Pałac strachów check and balance, paraliżują działanie sądów i trybunałów.
W polityce krajowej i zagranicznej uruchamiają procesy,
których wcale nie planowali uruchomić, i nie potrafią
poradzić sobie z ich skutkami.
Negocjacje z Putinem niekoniecznie muszą być
najkrótszą drogą do rozbioru Ukrainy, chociaż z dużym
prawdopodobieństwem bardziej przysłużą się Rosji, niż
jej zaszkodzą. Kluczowe jednak jest to, że legitymizują one
rosyjskie samodzierżawie i nowego cara. Wygrywają więc ci, którzy
stawiali na dyktatorów i flirtowali z autorytaryzmem. Nie wiemy,
co w przyszłości może zrobić ośmielony takim podejściem Putin, ale
wiemy, że już teraz cieszyć się mogą Orbán czy Netanjahu, a przede
wszystkim – zastępy ich naśladowców.
Na koniec dnia największym problemem z populizmem okazuje
się nie tyle jego zjadliwość, ile wysoka zaraźliwość. Efekt Trumpa
zmienia liderów politycznych w populistów lub czyni populistów
liderami. W poszczególnych krajach nawet przedstawiciele strony
demokratycznej przejmują populistyczną retorykę i styl. Przed powrotem
Trumpa mogliśmy mieć nadzieję, że to tylko taktyka. Dziś,
kiedy okazało się, że pandemia populizmu się nie skończyła, tylko
weszła w kolejną falę, również na domowym podwórku obserwować
będziemy coraz śmielsze licytacje w grze o tytuł największego
trybuna ludowego. Kandydaci prowadzący w sondażach licytują
się, kto mocniej uderzy w uchodźców, skrytykuje Ukrainę, podważy
sensowność walki z globalnym ociepleniem. Ci, którzy tego
nie robią, bo nie chcą lub nie potrafią, giną w sondażach. Na tym
polega nasz codzienny trumpizm i to jest największym niebezpieczeństwem
związanym z recydywą populizmu w amerykańskiej
demokracji.
Symbolicznie, bo 8 marca, w Warszawie
zostanie otwarta pierwsza w Polsce stacjonarna
przychodnia aborcyjna AboTak.
„Epoka zawstydzania aborcją bezpowrotnie się
skończyła” – mówią jej założycielki, czyli aktywistki
z grup Aborcyjny Dream Team i Aborcja
bez Granic. Otwarcie przychodni jest możliwe
dzięki specjalnej zbiórce i darowiznom (do tej
pory zebrano 111 tys. zł). – Adres i godziny przyjęć
podamy przed samym otwarciem. Wszystkie usługi będą darmowe
– opowiada Justyna Wydrzyńska z ADT. Przychodnia będzie
działała przede wszystkim jako punkt informacyjny. Aktywistki będą
udzielać informacji, jak przerwać ciążę w domu i jak zdobyć tabletki
potrzebne do aborcji farmakologicznej – tym zresztą telefonicznie
i poprzez media społecznościowe zajmują się już od kilku lat.
Jak zapewniają założycielki, przychodnia AboTak będzie działała
zgodnie z obowiązującymi przepisami. Przerwanie własnej ciąży nie
jest w Polsce karalne, a aborcja farmakologiczna jest legalna. Nielegalne
jest za to pomaganie w aborcji, czyli np. przekazanie tabletek
na zabieg. W lipcu 2024 r. projekt, który miał usunąć ten przepis
z Kodeksu karnego, upadł w głosowaniu – Sejm
ma do niego wrócić dopiero po wyborach prezydenckich.
– Ale już dziś ani nam, ani osobom korzystającym
z naszych usług nie grożą konsekwencje
prawne. My udzielania informacji na temat aborcji
farmakologicznej się nie boimy, w przeciwieństwie
do ginekologów, którzy kapitulują na tym odcinku.
Przejmujemy tę rolę lekarzy, wykonujemy pracę,
którą powinna robić opieka zdrowotna – opowiada
Wydrzyńska.
Tylko w zeszłym roku z pomocy Aborcji bez
Granic skorzystało 47 tys. Polek, w tym
44,5 tys. z nich zamówiło tabletki do domowego zabiegu. Najmłodsza
osoba, której udzielono pomocy, miała 12 lat. Polskie prawo zezwala
na legalną aborcję z powodu gwałtu, ale ze statystyk resortu
zdrowia wynika, że takich zabiegów się nie przeprowadza. – Będzie
też można do nas przyjść ze swoimi tabletkami i zażyć je w przychodni
zamiast w domu – dodaje Justyna Wydrzyńska. Również zgodnie
z prawem. – Mamy świadomość, że nasza działalność może zostać
uznana przez niektóre środowiska jako poza prawem, tyle że my od lat
robimy wszystko zgodnie z literą prawa. I będziemy robić to dalej, mimo
że wciąż jesteśmy wzywane na przesłuchania przez prokuraturę i policję,
które działają po ziobrowemu. (AGSZCZ)
Pierwsza przychodnia
aborcyjna
T Y D Z I E Ń W P O L I T Y C E
P r z emy s ł aw S a d u r a
Socjolog, profesor UW, kurator instytutu badawczego
Krytyki Politycznej
© PAP/RADEK PIETRUSZKA
POL I T Y K A nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 9
LUDZ I E I W Y DA R Z E N I A ŚWI AT
Nezha nadchodzi!
Chiny górą na kolejnym polu. Film animowany „Nezha 2”
w dwa tygodnie pobił światowy rekord (ponad 1 mld dol.
wpływów z biletów w jednym kraju), detronizując
„Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy”.
Premiera przypadła na tygodniowy okres świętowania
chińskiego Nowego Roku, kiedy ludzie mają
więcej czasu i ochoty na rozrywkę; obejrzało go już
180 mln widzów. Nigdy jeszcze tamtejsze filmy nie
sięgały tak wysoko. „Nezha 2” to druga część nawiązującego
do chińskich mitów i bajek przeboju
z 2019 r. o przedsiębiorczym brzydalu, który porusza
się na płonącej obręczy i wędruje od przygody
do przygody. Jeszcze lepsza, bardziej zapierająca
dech, zabawna i wzruszająca. W mediach społecznościowych
okrzyknięto ją manifestem nieskrępowanej
wolności, buntu i indywidualizmu.
To największa instytucja dystrybuująca
pomoc humanitarną i rozwojową
na świecie, niewątpliwie
potrzebna i zasłużona. Administracja
Donalda Trumpa zmierza do zamknięcia
Agencji Stanów Zjednoczonych ds. Rozwoju
Międzynarodowego (USAID), która
działa od 63 lat, rocznie dysponuje kwotą
ok. 40 mld dol. Odpowiada za lwią część
globalnych wydatków na rzecz likwidacji
skutków katastrof i konfliktów, poprawy
opieki zdrowotnej, edukacji, wzmacniania
postaw obywatelskich, wspierania uchodźców
i przesiedlonych, a także zmniejszania
ubóstwa i niedożywienia, oraz za walkę
z głodem i epidemiami.
Dotychczas USAID, utworzona i utrzymywana
ponad partyjnymi podziałami,
pozostawała ważnym narzędziem amerykańskiej
polityki zagranicznej (i działalności
wywiadowczej) oraz instrumentem tzw.
miękkiej siły, podtrzymującej mocarstwową
aurę Waszyngtonu w ponad stu państwach,
zwłaszcza w tych na dorobku, o których
względy zabiegają także Rosja i Chiny, geostrategiczni
konkurenci Ameryki.
Według Trumpa i przedsiębiorcy Elona
Muska, poszukującego oszczędności
w budżecie federalnym (USAID to 0,6 proc.
tej puli), agencja kradnie pieniądze. Wydaje
je bezmyślnie i nie realizuje amerykańskich
wartości, skoro wspiera np. społeczność
LGBT w Serbii czy rozwój elektromobilności
w Wietnamie. Musk zapowiedział, że USAID
„wrzuci do rębaka”, bo jest „organizacją
przestępczą” i „nie nadaje się do naprawy”.
Na razie wstrzymano jej pracę i zamrożono
pomoc na 90 dni, zapowiadane są przygotowania
do ewentualnego połączenia
z Departamentem Stanu (odpowiednikiem
MSZ). Zamknięto stronę internetową,
większość spośród 13 tys. pracowników
odsunięto od zadań, kilka tysięcy skierowano
na urlopy. Zwolnienia czekają kolejne
tysiące osób w instytucjach finansowanych
z agencyjnych funduszy.
Zaprotestowały działające w agencji
związki zawodowe. Waszyngtoński sąd
częściowo się przychylił do ich wniosków,
zablokował m.in. niektóre urlopy i odwołanie
niemal wszystkich pracowników
skierowanych za granicę. Związkowcy twierdzą,
że decyzja Trumpa łamie konstytucję,
bo USAID została powołana przez Kongres
i to on powinien rozstrzygnąć kwestię jej
całkowitej likwidacji.
Politycy z opozycyjnej Partii Demokratycznej
uważają, że USAID wytypowano
do „wypatroszenia”, ponieważ wygląda
na łatwą ofiarę. Bezpośrednie rezultaty
zostaną w pierwszej kolejności odczute
za granicą. Do Ameryki też dotrą, ale z pewnym
opóźnieniem. Przy czym wygaszenie
pomocy oznacza nie tylko utratę amerykańskiej
wiarygodności, ale przede wszystkim
szereg tragedii na całym świecie. Alarm
podnosi m.in. Winnie Byanyima, dyrektorka
agencji ONZ ds. walki z AIDS. Według niej
bez wsparcia Stanów Zjednoczonych liczba
zgonów z powodu AIDS wzrośnie w ciągu
pięciu lat dziesięciokrotnie, do 6,3 mln rocznie.
A to dopiero początek dramatów.
Oficjalne media odnotowały sukces na swój sposób, podkreślając,
że to coś więcej niż powód do dumy, iż chińskie produkty „przewyższają
amerykańskie”. Ma to być też wyraźna oznaka poprawy nastrojów
społecznych, koniec pocovidowej smuty, którą pogłębił potężny kryzys
w sektorze nieruchomości. Kryzys dotknął także kino; gdzie w 2024 r.
obroty okazały się o ponad jedną trzecią mniejsze niż
przed pandemią (na 501 premier było 76 zagranicznych).
Chińskie władze wyczekiwały oznak ożywienia
z rosnącym niepokojem. Poprzednie długie święta, przypadające
na początek października, były pod względem
zbiorowego kupowania nieudane; teraz dodano jeszcze
jeden dzień, żeby zachęcić do większego wydawania
pieniędzy. Na grudniowym plenum partii poświęconym
sytuacji gospodarczej „wspieranie konsumpcji” uczyniono
jednym z priorytetów 2025 r. Czyżby barometr rzeczywiście
drgnął?
W walentynki niesforny Nezha ruszył na podbój
Ameryki Donalda Trumpa. Płonąca obręcz bardzo mu
się przyda.
Patroszenie USAID
© KAREL PRINSLOO/AP/EAST NEWS, MP
10 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
Atlantyk jest dziś szeroki jak nigdy. Ostatni weekend pokazał, że administracja Trumpa
nie tylko łasi się do Rosji, ale też nie uzgadnia niczego z Ukraińcami i pogardza wartościami Europy.
Trzy salwy w Europę
erapię szokową ludzie Donalda Trumpa podali
Europie i Ukrainie w trzech dawkach.
Najpierw nowy sekretarz obrony w kilku
zdaniach wyłożył „doktrynę Trumpa” i zakwestionował
obowiązujące od wojny Rosji
z Ukrainą reguły gry: wsparcie dla obrony
„tak długo, jak to potrzebne”, walkę o przywrócenie
granic sprzed agresji i suwerenność
wyboru aliansów wojskowych Kijowa.
Pete Hegseth ogłosił, że od tej pory Europa nie jest już priorytetem
bezpieczeństwa dla Ameryki i będzie musiała bronić się
sama, podczas gdy Pentagon skupi się na granicach USA i ewentualnej
konfrontacji z Chinami. Wyłączną sprawą Europy będzie
też Ukraina, choć Waszyngton stawia weto na jej wejście
do NATO, nie pomoże wyprzeć Rosjan z okupowanych terytoriów
i nie będzie angażować się zbrojnie. Wojska pilnujące przyszłego
rozejmu nie będą mieć parasola NATO, nawet gdy zostaną zaatakowane
przez Rosję.
MAREK ŚWIERCZYŃSKI T
T E M AT T YG O D N I A
Już dawno tak niewiele słów nie zrobiło takiego wrażenia,
choć nie wszystkie były niespodziewane. Poprzednia administracja
też wątpiła w odbicie Krymu i Donbasu, też odmawiała
wysłania amerykańskich żołnierzy, a perspektywy dla Ukrainy
w NATO były równie odległe, mimo że opatrzone sloganem
o „nieodwracalnej ścieżce do członkostwa”. Ważniejsze, że te
kilka zdań spełniło kilka warunków Moskwy, która już na wstępie
prezydentury Trumpa – przynajmniej czasowo – uzyskała
zatwierdzenie podbojów terytorialnych w Ukrainie i ograniczenie
jej możliwości sojuszniczych. Ale Biały Dom na tym
nie poprzestał.
Nie lękajcie się
Gdy NATO naradzało się z Hegsethem w Brukseli, z Waszyngtonu
nadszedł jeszcze głębszy ukłon w stronę Władimira Putina.
Prezydent USA ujawnił, że półtorej godziny rozmawiał z dyktatorem
Rosji, a rozmowa ta była serdeczna, przyjacielska i owocna.
Samo wyciągnięcie ręki do człowieka ściganego za zbrodnie
Spotkanie prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego z wiceprezydentem USA J.D. Vance’em podczas Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 11
wojenne, który zbrojnie złamał europejski porządek i zmienił
granice, to gest, na który Moskwa niczym nie zasłużyła.
Ale Rosja – za darmo – dostała też od Trumpa inne bonusy:
natychmiastowe otwarcie negocjacji o rozejmie i nie tylko, gotowość
do bezpośrednich spotkań oraz przypomnienie, że Rosję
i USA łączy braterstwo broni z drugiej wojny światowej. To ostatnie
musiało Putina naprawdę ucieszyć, szczególnie że świętuje
80-lecie „pobiedy”, może nawet zamarzył sobie ugościć Trumpa
na defiladzie na placu Czerwonym?
Marzenie to nie musi się spełnić. Ale nadzwyczajne tempo,
z jakim Waszyngton prze ku porozumieniu bez jakiejkolwiek
konsultacji z Ukrainą i Europą, z pewnością zwiększy apetyt Putina
na deal nie tyle szybki, ile korzystny. Zwłaszcza że nie minęły
dwie doby od komunikatu Trumpa, że dla Europy nie będzie
miejsca przy stole rokowań. A zacząć się one mają na dniach,
w Arabii Saudyjskiej.
Trzecią salwę przeciwko Europie odpalił amerykański wiceprezydent
J.D. Vance. Podium odbywającej się w zeszły weekend
Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa zamienił w bunkier
ideologicznej wojny, jaką ekipa Trumpa Europie nieraz już przepowiadała.
Vance zakwestionował obawy o obcą ingerencję w europejskie
wybory, zarzucił Europie brak wolności słowa, wyznania
i wolności politycznej. Zwalczanie dezinformacji porównał
do sowieckiej cenzury. Stwierdził, że większe zagrożenie dla Unii
tkwi wewnątrz niej, niż pochodzi ze strony Rosji czy Chin.
Wiceprezydent USA kilka godzin później spotkał się z liderką
AfD Alice Weidel, czym wywołał furię niemieckich gospodarzy
i ekstazę zdominowanych przez prawicę profili na X. W Polsce
echem odbił się cytat z papieża Jana Pawła II „Nie lękajcie się!”,
którym upiększył apel o otwarcie politycznego establishmentu
na skrajne poglądy i ich zwolenników. Po tym, jak Vance wspiął
się na szczyt polaryzacyjnej narracji, protrumpowska europejska
prawica uznała jego mowę za historyczne „zaoranie” lewackiej
Unii, a europejski mainstream – za gest obraźliwy, niesmaczny
i nie na miejscu.
Gdy już wydawało się, że występ Vance’a pozostanie najgłośniejszym
aktem monachijskiej konferencji, następnego dnia
wszedł na scenę Wołodymyr Zełenski i ukradł show. Był to inny
Zełenski niż ten co dawniej – dynamiczny, energiczny i chwilami
zabawny. Twarz miał pooraną zmarszczkami, a zarost wyraźnie
posiwiały. Przekaz też miał gorzki. „Rosja nie chce pokoju” – tłumaczył,
przytaczając plany rozbudowy armii Kremla. Ostrzegał,
że Rosja zamierza w tym roku powiększyć siły zbrojne o więcej
żołnierzy, niż ma niejedna europejska armia. Część, pod pozorem
ćwiczeń, ma trafić na Białoruś sąsiadującą z trzema krajami
NATO: Polską, Litwą i Łotwą.
„Jak szybko Sojusz odpowie i czy w ogóle?” – pytał Zełenski,
sugerując, że dotychczasowe relacje USA z Europą najwyraźniej
się skończyły. Rozgoryczenie postawą Amerykanów przebijało
niemal z każdego zdania. W pewnym momencie Zełenski ocenił,
że najbardziej wpływowym członkiem NATO musi być Putin,
skoro jest w stanie zablokować wejście jego kraju, jeszcze niedawno
określane jako nieodwracalne.
Szeroki Atlantyk
Polski minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz z kamienną
twarzą uznał w Brukseli, że lepiej, iż weto dla Ukrainy
postawili Amerykanie, bo przynajmniej teraz jest wszystko jasne.
A potem cieszył się jak dziecko, gdy chwalił go Pete Hegseth,
który zamiast narad „jajogłowych” w Monachium wybrał przebieżki
w śniegu z żołnierzami stacjonującymi w Polsce. Ten niedawny
prezenter telewizyjny, a wcześniej żołnierz, który świetnie
wypada w kamerze, zdobył Warszawę szturmem i zostawił
zapewnienie, że Polski Ameryka nie porzuci. Uwierzyliśmy,
bo nie mamy wyjścia.
Ale Europa jako podmiot geopolityczny dostała w ubiegłym
tygodniu zimny prysznic. Zanosi się na separację z Ameryką,
o ile nie na rozwód. Poszukiwaniu sposobów na uratowanie
wspólnoty towarzyszy nawrót idei strategicznej samodzielności,
która w ostatnich latach zeszła na margines. Gdy Rosja wysadziła
w powietrze resztki zaufania, jedynym fundamentem bezpieczeństwa
w Europie okazało się NATO, z wiodącą rolą USA. Teraz
ten fundament usuwa się spod nóg, a amerykańscy biznesmeni
bezpieczeństwa kładą na stole słony rachunek: za własną obronę,
za Ukrainę, za wyrównanie bilansu handlowego. I jednocześnie
otwarcie gardzą europejskimi wartościami i stylem życia.
Wydaje się, że Atlantyk nigdy nie był tak szeroki jak w tych
dniach. Ale ekipa MAGA zamiast szoku i przerażenia wywołała
na Starym Kontynencie reakcję stanowczą i zgodną. W Monachium
Europejczycy na wiele głosów powtarzali, że nic o nas
bez nas, że nie zaakceptujemy dealu ponad głowami naszymi ani
Ukrainy, że appeasement tyranów nie popłaca. Słychać było
Wojna w Ukrainie
© LECH MAZURCZYK
© TOBIAS SCHWARZ/AFP/EAST NEWS
teren kontrolowany przez Rosje przed 24.02.2022 r.
teren podbity przez Rosje po 24.02.2022 r. i wyzwolony przez Ukraine
teren podbity przez Rosje po 24.02.2022 r.
teren Obwodu Kurskiego zajety przez Ukrainców
miejsca wazniejszych starc
ROSJA
ROSJA
UKRAINA
MORZE CZARNE
Wyspa
Wezy
MORZE
AZOWSKIE
KRYM
Mariupol
Cherson
Sewastopol
Hostomel
Browary
Izium
Nowa Kachowka
Kupiansk
Sudza
Bachmut
Awdijiwka
Wełyka Nowosiłka
Pokrowsk
NADDNIESTRZE
RUMUNIA
BIAŁORUS
MOŁDAWIA
Kijów
Charków
Kursk
Dniepr
Donieck
Odessa
Winnica
Czernihów
tereny samozwanczej
Ługanskiej i Donieckiej
Republiki Ludowej
100 km
UKRAINA
12 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
T E M AT T YG O D N I A
głosy o rekonfiguracji NATO i samotnym przeciwstawieniu
się Rosji, dalszym wsparciu Ukrainy aż do zwycięstwa.
W przededniu trzeciej rocznicy wybuchu wojny wszystko
to wygląda jak spełniający się koszmar Kijowa, krajów wschodniej
flanki NATO i wszystkich tych, którzy w transatlantyckim
układzie bezpieczeństwa widzieli przyszłość i nadzieję. Padają
porównania, nomen omen, do drugiego Monachium i nowej Jałty,
pytania o zdradę. W internetowych memach Neville Chamberlain
z głową Trumpa macha „pokojem”.
Amerykanie oburzają się jednak na przedwczesne i powierzchowne
sądy. „Nic nie jest z góry przesądzone, a negocjacje nawet
się nie zaczęły” – niby uspokajają, a zarazem podnoszą obawy.
Ten sam sekretarz Hegseth, który wcześniej kreślił nowy porządek
w Europie, podkreśla, że Ameryka nigdzie się nie wycofuje.
Może więc nie ma żadnego planu? – podejrzewają sceptyczni analitycy.
Szef MSZ Radosław Sikorski mówi o „rozpoznaniu bojem”,
testowaniu swobody manewru przez daleko idące deklaracje. Tak
było przecież z Panamą, Kanadą i Strefą Gazy, by przypomnieć
poprzednie „pokojowe inwazje” Trumpa.
Wojna z ziemianek
To dramatyczny paradoks, że za sprawą Trumpa wizja pokoju
tu i teraz budzi większe zaniepokojenie niż sama wojna. A jej zakończenie
wydaje się przełomem trudniejszym niż rozpoczęcie.
W lutym 2022 r. sytuacja była prostsza, choć upływ czasu nie
zmienił realiów – agresor i jego ofiary są te same. Jeśli jednak
Trump dziwi się, że Europa ma problem z „pokojem za wszelką
cenę”, to najwyraźniej nie pojmuje dziejowego doświadczenia
i oceny zagrożeń.
Historyczną ignorancję i handlowe podejście prezydenta USA
Putin może wykorzystać przy negocjacyjnym stole. Zwłaszcza
że sukcesy na polu walki ma mizerne i kosztowne. Niby od roku
jego armia ma na froncie inicjatywę, z różnym nasileniem i przy
ogromnych stratach. Te raportowane przez stronę ukraińską
przekraczały nieraz 1,5 tys. zabitych, rannych i zaginionych żołnierzy
na dobę, co łamało wojenne rekordy. Ale Rosja wykazała,
że jest w stanie to znieść i z wolna posuwać się na zachód.
Walki na linii styczności są mordercze, nieraz na pięści i noże,
choć najczęściej na niewielkie drony symbolizujące najnowszą
ewolucję pola walki. Pancerna kawaleria jest w odwrocie, dziś
szpicą wojsk po obu stronach są ukryci w ziemiankach, wpatrzeni
w ekrany lub schowani za goglami operatorzy tysięcy latających
zwiadowców i zabójców. Zza linii frontu spustoszenie niezmiennie
sieje artyleria. Z daleka szybujące bomby i rakiety zrzuca lotnictwo,
wciąż niewykazujące dominacji.
Coraz silniejsza ukraińska obrona powietrzna zmaga się z coraz
liczniejszymi salwami rosyjskich pocisków manewrujących
i dronów uderzeniowych. Ukraina odpowiada dalekimi trafieniami
uzbrojenia własnej produkcji, o którym mało wiadomo, ale
które zaskakuje skutecznością. Rozkwit ukraińskiego przemysłu
zbrojeniowego w trzecim roku wojny zawstydza całą Europę,
która w wielu obszarach nie jest w stanie go dogonić – w pokoju
i dobrobycie.
Ale te sukcesy Ukrainy nie przesłonią bolesnych realiów. Zełenski
sam przyznał w Monachium, że Ukraina straciła w ubiegłym
roku ok. 4 tys. km kw. Stopniowo kurczy się też opanowana
przez Ukraińców część rosyjskiego obwodu kurskiego. Oferta
terytorialnej wymiany, na którą tak liczył Kijów, została odrzucona
przez Moskwę i zignorowana przez Trumpa.
Nie udała się akcja mobilizacyjna, unikanie służby wojskowej
jest plagą, nawet elitarne frontowe oddziały zaczynają się zmagać
z falą dezercji. Rosną obawy, że po ogłoszeniu rozejmu i zniesieniu
stanu wojennego – przed czym Zełenski się wzbrania – na Zachód
wyjedzie większość ostatnich roczników młodzieży, którym
mogłoby grozić „wzięcie w kamasze”. Projekt zagranicznych legionów
w praktyce upadł – z braku chętnych. A kraje goszczące
uchodźców nie kwapią się, by ich siłą odsyłać, bo są zbyt cenni
dla ich gospodarek.
Groźba Czarnobyla
Największa zmiana przez te trzy lata zaszła zapewne w nas samych.
Okazało się, że do wojny można się przyzwyczaić i na nią
zobojętnieć. Spadek zainteresowania wojenną tematyką jest
w ostatnim roku dramatyczny. Dziś trudno uwierzyć, że kiedyś
na serio główne media analizowały wpływ na dalszy tok wojny
liczby i średnicy dziur w moście na Dnieprze, postęp rosyjskich
grup taktycznych w kierunku kanału w Bachmucie czy strategiczne
znaczenie hałdy nad Awdijiwką.
Ostatnie osiągnięcia Rosjan, które przyciągnęły jakąś uwagę
mediów, to Wuhłedar, Wełyka Nowosiłka i podejście pod wciąż
niezdobyty Pokrowsk. Wszystko w ramach rosyjskich „szczypiec”,
manewru taktycznego i operacyjnego, który odkrywany
jest wciąż na nowo, mimo że armie Moskwy osiągają dzięki
niemu sukcesy przynajmniej od drugiej wojny światowej. Musi
bardzo dziwić, że myśl obronna Zachodu, z której korzysta Ukraina,
nie potrafiła postawić mu skutecznej zapory. Ale to już mało
kogo obchodzi.
Tak samo jak to, że żadna z zachodniej „cudownej” broni, niewątpliwie
bardziej zaawansowanej technicznie i wielokrotnie
droższej niż rosyjski i posowiecki „złom”, nie okazała się przełomowa
dla przebiegu walk. Musi to wywołać i u nas wielki
namysł i szybkie decyzje, szczególnie jeśli za sprawą trumpowskiego
rozejmu Rosja otrzyma czas na oddech, wzmocnienie kadrowe,
dozbrojenie i doszkolenie. Jeśli nie porzuciła zamiarów
odepchnięcia NATO od swoich granic, od bezpośredniego starcia
może nas dzielić kilka lat.
Rosja pokazuje, że ta wojna wcale się nie skończyła. I że może
jeszcze przybrać obrót, który nas zaskoczy i przerazi. Kilka dni
po rozmowie Trumpa z Putinem, gdy Europa próbowała zebrać
myśli, a Zełenski szykował się do występu w Monachium, rosyjski
dron wzorowany na irańskim Szachidzie uderzył w pokrywę
sarkofagu czarnobylskiej elektrowni jądrowej. Przebił pierwszą
warstwę ochronną i wywołał pożar izolacji. Nie zrobił dziury
na wylot, bo to już byłaby katastrofa nuklearna, ale naruszył konstrukcję,
a zaangażowani w gaszenie strażacy zostali narażeni
na podwyższone dawki promieniowania.
Rosja używa własnej roboty Szachidów od dawna. I choć nie
jest to broń superprecyzyjna, w tym przypadku trudno wierzyć
w pomyłkę czy awarię – ten cel leży zbyt na uboczu od zwykłych
rejonów ostrzału. To mogła być groźba Putina wobec Ukrainy
i Zachodu, by nie próbowali stanąć na drodze rysującemu się
na horyzoncie korzystnemu dealowi.
MAREK ŚWIERCZYŃSKI
Dlaczego Trump się tak ze wszystkim śpieszy – rozmowa na s. 25.
Wielka Europa kontra Wielka Ameryka – s. 49.
Reakcje Ukraińców na amerykańskie posunięcia www.polityka.pl
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 13
T E M AT T YG O D N I A
Pięć lat po pandemii Covid-19 kraj stoi w ogniu „starych
i dobrze znanych” epidemii. Dlaczego system zdrowia,
zamiast się reformować, wrócił do błędów sprzed 2020 r.?
Kilka zaraz naraz
PAWEŁ WALEWSKI Pięć lat po tym, jak świat wstrzymał
oddech w obliczu pandemii
covid, polski system opieki
zdrowotnej znów staje w płomieniach.
W kraju, który miał
ilustracja marcin bondarowicz
być przygotowany na kolejne kryzysy,
pacjenci umierają na powikłania infekcji,
przed którymi mogą chronić szczepienia.
Znów szpitale ratują się dostawkami
na korytarzach i wstrzymują planowe
przyjęcia. W aptekach brakuje leków.
Domy opieki zakazały odwiedzin. Przed
szpitalnymi oddziałami ratunkowymi
ustawiają się kolejki karetek, przychodnie
pękają w szwach, a lekarze rodzinni
pracują ponad siły.
Tym razem to nie tajemniczy patogen
z Wuhanu, ale znane od dekad infekcje:
grypa, krztusiec i RSV (Respiratory Syncytial
Virus atakujący drogi oddechowe).
– Sezon zakażeń właśnie osiągnął szczyt
– mówi POLITYCE dr Paweł Grzesiowski,
szef Głównej Inspekcji Sanitarnej. Według
szacunków liczba zakażeń na grypę oscyluje
obecnie wokół 100–120 tys. tygodniowo
(do wątpliwej prawdziwości tych
danych jeszcze wrócimy). – Ten szczyt
zachorowań nie jest stromy jak szpic – wyjaśnia
Grzesiowski. – Grypa będzie nas
gnębiła jeszcze przez dwa–trzy tygodnie,
zanim zacznie wygasać.
Ale wtedy nadal będą w natarciu inne
wirusy przeziębień i może ponownie nadejść
covid, pewnie w przebraniu nowej
odmiany koronawirusa. Pytanie brzmi:
czy nauczyliśmy się czegoś z poprzedniego
kryzysu? Czy może jak w starym powiedzeniu:
historia się nie powtarza, ale rymuje.
Ze stoperem w dłoni
Dr Adam Hermann, ordynator oddziału
pediatrii ze Szpitala Specjalistycznego
im. F. Ceynowy w Wejherowie, opisuje
sytuację z typową dla lekarza precyzją
i odrobiną czarnego humoru: – Od drugiego
tygodnia stycznia mieliśmy nawał
głównie grypy i RSV. Śmiałem się czasami,
że jednego dnia grypa wygrała 7:5, a następnego
RSV 8:3.
To nie są wyniki meczu piłkarskiego,
ale statystyki z oddziału dziecięcego,
gdzie każdego dnia trafiają niemowlęta
i kilkulatki z ciężkimi objawami infekcji
dróg oddechowych.
– W trakcie ostatniego dyżuru pojawiło
się 32 pacjentów, z których 14 musiałem
przyjąć na oddział – relacjonuje. W innych
regionach Polski, zwłaszcza tam, gdzie
nie ma ferii i wylęgarnią zarazków są
przedszkola i szkoły, sytuacja wygląda
podobnie. Wojewódzki Szpital Dziecięcy
w Bydgoszczy jest tak przepełniony,
że ograniczono planowe przyjęcia, a dzieci
i tak muszą leżeć w świetlicy w oczekiwaniu
na łóżko. Te, które mają infekcje dróg
oddechowych, trzeba izolować od chorych
przewlekle, więc personel wykonuje akrobatyczne
sztuczki logistyczne, żeby zrobić
miejsce dla następnych.
14 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
T E M AT T YG O D N I A
– Mamy 21 miejsc, więc zanim przyjmę
kilkunastu nowych pacjentów, przed południem
wypisuję 10 – mówi dr Hermann.
Ot, sztuka magicznej optymalizacji. Dzięki
temu jakoś sobie radzą. Ale czy leczą?
W takim jak ten sezonie szalejących zakażeń
pediatrzy w całej Polsce trzymają
stoper w dłoni: – Oczywiście przyjmujemy
tych, których musimy, wcześnie nawadniamy,
ale umożliwia to przede wszystkim
diagnostyka, jaką podarował nam WOŚP
w postaci sprzętu do badań molekularnych.
Już w ciągu kilku godzin wiadomo,
co jest źródłem infekcji – a to pozwala
bezbłędnie ją rozpoznać, natychmiast
włączyć leczenie i szybko wypisać
do domu, by zwolnić miejsce dla innych.
Każda godzina spędzona w szpitalu to potencjalne
ryzyko dodatkowego zakażenia,
więc decyzje zapadają błyskawicznie.
Czas to pieniądz, a dokładniej – łóżko
na oddziale.
Brak dostępności miejsc jest problemem,
który w sezonie infekcyjnym powraca
co roku. Wiadomo, że zima przychodzi,
a wraz z nią wirusy górnych dróg
oddechowych, ale nasz system opieki
zdrowotnej wydaje się tym zaskoczony.
SOR, czyli szpitalne oddziały ratunkowe,
powinny być miejscem, gdzie trafiają nagłe
przypadki – złamania, urazy, zawały.
W szczycie grypy grają rolę wielofunkcyjnych
poczekalni, w której pacjentów
ustawia się w kolejkę według strategii
rokowania, nie zważając na to, że katary,
gorączki i kaszle mieszają się z chorymi
jeszcze bez tych objawów.
– Większość zagrypionych powinna
leczyć się ambulatoryjnie, w domu – zaznacza
dr Radosław Rzepka, który kieruje
SOR w Szpitalu Czerniakowskim
w Warszawie. Ci z zaostrzeniem innych
chorób z powodu trwającej infekcji muszą
nieraz do szpitala trafić: na kardiologię,
nefrologię, neurologię albo internę
(choć w większych aglomeracjach brakuje
podstawowych łóżek internistycznych).
A przestarzała infrastruktura
utrudnia pracę. – Szpitale w Polsce nie
są przygotowane do tego, żeby chorych
izolować – mówi dr Rzepka. W praktyce
to oznacza, że pacjenci z grypą leżą obok
tych z innymi schorzeniami, co zwiększa
ryzyko zakażeń. A przepisy wymagają
tylko jednej izolatki na takim oddziale.
Dlatego na wielu izbach przyjęć zamiast
triażu, który obowiązywał podczas
pandemii – by segregować covidowych
chorych od reszty – znów powrócono
do kreatywnej strategii: kto pierwszy
złapie miejsce, ten się kładzie.
W jednym z dużych miast pacjenci
przywożeni pod wielospecjalistyczny
szpital nawet nie są wyprowadzani
z karetek, bo wcześniej wsiada do nich
pielęgniarka, robi test paskowy i gdy
ustala grypę, od razu odsyła do zakaźnego
– pod pretekstem, że miną jeszcze
dwie godziny, zanim z powodu kolejki
ambulansów chory dotrze do wejścia
na SOR. – Dlaczego w okresie wzrostu zakażeń
nie można zwiększyć liczby personelu,
by przyspieszyć pracę? – pyta dr Grażyna
Cholewińska z Wojewódzkiego Szpitala
Zakaźnego w Warszawie, która sama
uważa to pytanie za retoryczne, bo skąd
wziąć dodatkowy personel?
Zmarnowana lekcja
A wydawało się, że kraj, który przeszedł
przez kryzys zdrowotny, będzie lepiej
przygotowany na kolejne wyzwania.
– Po pandemii nie zwiększono nakładów
na medycynę prewencyjną, co odbija się
na chorobach zakaźnych, nie tylko krztuścu
i grypie – twierdzi prof. Robert Flisiak,
wiceprezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów
i Lekarzy Chorób Zakaźnych.
– W odniesieniu do infekcji sezonowych nie
stworzono systemu wczesnego zaopatrzenia
w szczepionki, nie zabezpieczono refundacji
Paxlovidu. Lek przeciw Covid-19,
który za granicą jest dostępny za niewielką
odpłatnością, u nas kosztuje kilka tysięcy
złotych.
A system wczesnego ostrzegania przed
sezonowymi epidemiami praktycznie
nie istnieje. Choć od grudnia było wiadomo,
że będzie ciężko. Jak przypomina
prof. Flisiak, już wtedy zakaźnicy alarmowali,
że grypa może być wyjątkowo
zjadliwa, gdyż choć zachorowań było
jeszcze o połowę mniej niż rok wcześniej,
umierało już 8 proc. hospitalizowanych.
(– Wskaźnik, jakiego nigdy w odniesieniu
do grypy nie obserwowaliśmy!). Od początku
sezonu 2024/25 na powikłania grypowe
zmarło tysiąc osób, ale mimo ostrzeżeń
zapomniano zamówić większą partię leku,
który skraca przebieg zakażenia. Oseltamivir
hamuje replikację wirusa i jest sens
wziąć go w ciągu 1–3 dni od początku objawów.
Sprzedaż w styczniu przekroczyła
aż o 335 proc. tę z ubiegłego roku, więc
hurtownie zostały wyczyszczone z zapasów
i nowa dostawa miała nadejść dopiero
w połowie lutego. Nowocześniejszego
specyfiku, baloxawiru, który w Unii jest
zarejestrowany od czterech lat, w ogóle
nie sprowadza się do Polski.
Czy ta sytuacja nie przypomina spóźnionych
i chaotycznych decyzji kierownictwa
resortu zdrowia z czasu pandemii,
które nie reagowało na potrzeby wynikające
z rozwoju sytuacji? Lekarzy frontowych,
czyli pracujących w POZ, wcale
nie dziwi, skąd tak wysoka śmiertelność
w tym roku przy grypie się bierze, ale decydentów
chyba tak, skoro nie pomyśleli
zawczasu, jak chronić najwrażliwsze
osoby. Mówi dr Michał Sutkowski, prezes
elekt Kolegium Lekarzy Rodzinnych:
– Od pandemii widzimy, jak Polacy się
coraz gorzej leczą. A grypa, krztusiec i RSV
stają się groźniejsze, gdy trafiają na chorych
z rozregulowaną cukrzycą, niewyrównaną
astmą, niewydolnością krążenia. Oni przy
infekcji – w dodatku niezaszczepieni, bez
leków – ucierpią najbardziej.
Dług pocovidowy jeszcze długo nie
zostanie spłacony. A początek mieliśmy
świetny – od połowy lutego 2020 r. docierały
już do Polski tragiczne relacje z Lombardii,
pierwszy przypadek zakażenia
nowym koronawirusem rozpoznano
4 marca w Zielonej Górze i rząd szybko
wprowadził lockdown. Do maja obowiązywała
nadzwyczajna mobilizacja. – Społeczeństwo
było mocno przerażone obrazami
z południa Europy, co zmusiło władze
do podjęcia ostrych środków – ocenia
prof. Flisiak. Jednak to, co zaczęło się jako
pokaz skuteczności, szybko przerodziło
się w pokaz klasycznego polskiego bałaganu.
– W maju próbowano zorganizować
wybory, potem ludzie pojechali na wakacje
i wszystko się rozlazło – kwituje gorzko
dr Grzesiowski. Druga połowa 2020 r.
i rok kolejny, gdy dominował najgroźniejszy
wariant SARS-CoV-2 delta, to już festiwal
decyzji dyktowanych bardziej przez
kalendarz wyborczy niż epidemiologię.
Zaginione w szufladach
Dzisiaj, w obliczu wzrostu zachorowań
na grypę, RSV i krztusiec, historia zatacza
koło, bo dopiero niedawno zaczęto łatać
dziury w systemie rejestracji. Zdaniem
Grzesiowskiego krajowy system raportowania
chorób zakaźnych przypominał
bardziej administracyjną wersję głuchego
telefonu niż rzetelne narzędzie
analityczne. Lekarze, sanepidy, instytuty
badawcze – wszyscy mieli własne metody
zbierania informacji, co skutkowało danymi,
które – jak przyznają eksperci – były
„kompletnie niewiarygodne”. Wszystkie
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 15
dane z przychodni i szpitali, które ginęły
w szufladach sanepidu, teraz mają być
analizowane w czasie rzeczywistym dzięki
pozyskiwaniu ich z Centrum e-Zdrowia.
Co więcej, wyniki mają być publikowane
regularnie i dostępne dla każdego (choć
na to muszą się zgodzić politycy).
A stare nawyki nie umierają łatwo.
Definicje stosowane przez Narodowy
Instytut Zdrowia Publicznego PZH wciąż
nie uwzględniają testów antygenowych,
co w praktyce oznacza, że oficjalne liczby
zachorowań są drastycznie zaniżone. Kluczowy
komunikat – ten, który ma pomóc
zarówno lekarzom, jak i zwykłym obywatelom
zrozumieć, co właściwie dzieje się
z epidemią grypy i RSV w Polsce – ma się
dopiero pojawić w najbliższych dniach.
Choć – jak przyznają eksperci – powinien
zostać opublikowany miesiąc temu.
Powód opóźnienia? Dopiero teraz dane
będą wiarygodne, by można było je pokazać
publicznie.
Na ujawnienie czeka również tzw. pakiet
krztuścowy, który zaproponowali wspólnie
z głównym inspektorem sanitarnym
krajowi konsultanci ds. epidemiologii
i chorób zakaźnych. Chodzi m.in. o przesunięcie
drugiej dawki szczepienia z 14.
na 11. rok życia oraz wprowadzenie trzeciej
dla nastolatków, które skończą 16–17 lat.
Planowana jest także refundacja szczepionek
dla dorosłych, a badania diagnostyczne
mają zostać włączone do koszyka
świadczeń gwarantowanych przez lekarzy
rodzinnych. Krztusiec to taki nasz wstyd
narodowy, bo czujność w przypadku tej
choroby tracimy zbyt wcześnie, mylnie
sądząc, że wyrasta się z niego jak z pieluch,
a tymczasem należy się szczepić co 10 lat.
Powyższe propozycje zaaprobowała
Rada Sanitarno-Epidemiologiczna, następnie
zespół doradczy ds. chorób zakaźnych
przy ministrze zdrowia – i do połowy
lutego polityczna decyzja nie zapadła.
– Nie można sobie wyobrazić skutecznego
zapobiegania zagrożeniom epidemicznym,
jeżeli decyzje o zakupie szczepionek,
refundacji leków podejmuje się, gdy jest już
za późno albo w ogóle unika się podejmowania
tych decyzji – stwierdza prof. Flisiak.
Jak kochamy chorować
W tym całym chaosie jedno pytanie
wydaje się szczególnie ważne: dlaczego
niczego nie nauczył nas covid? Potrafiliśmy
wydostać się z pandemicznej otchłani,
by teraz wrócić do starych nawyków.
Noszenie maseczek? Unikanie tłumów?
Zostawanie w domu, kiedy cieknie z nosa?
To zamach na osobistą wolność, jak twierdzą
samozwańczy obrońcy zdrowego
rozsądku. – Nasze podejście do sezonu
grypowego to pokaz narodowego uporu
graniczącego z nonszalancją – komentuje
dr Sutkowski. Owszem, nawet podczas najwyższej
fali covid maseczki niektórzy nosili
pod nosem, inni jak biżuterię na brodzie,
ale przynajmniej były. – Teraz, jeśli
ktoś odważy się założyć maskę w miejscu
publicznym, może spodziewać się spojrzeń
pełnych współczucia, jakby zdiagnozowano
u niego coś, czego lepiej nie nazywać głośno.
A że Polacy nie lubią odstawać od normy,
naszą cechą jest wtapianie się w tłum bez
żadnej ochrony przed wirusami.
Normą jest więc dzielenie się zarazkami
na zasadzie epidemicznego barteru. Ktoś
przyjdzie do biura z katarem, następnie
odda go koledze przy ekspresie do kawy,
a ten zabierze go do domu i podzieli się
z dziećmi. I tak oto cała firma przez tydzień
pracuje w trybie smarkającym.
To samo w centrach handlowych: ludzie
kaszlą, kichają, dotykają tych samych
poręczy, wdychają nawzajem swoje aerozole.
Wyleciało wszystkim z głowy, że maseczki
ograniczają nie tylko rozprzestrzenianie
covid, ale i innych wirusów.
– Przydałby się ktoś, kogo by słuchano,
kto by znajdował posłuch w społeczeństwie,
jak nie przenosić zarazków – mówi dr Grzesiowski,
nie ukrywając, że chciałby właśnie
być takim przewodnikiem. Choć
nawet jako główny inspektor sanitarny
nie ma stałego kanału informacyjnego,
przez który mógłby szybko wydawać
zalecenia. No i co ważniejsze – czy byłby
wysłuchany? Odkąd Donald Trump i jego
akolici, zwłaszcza desygnowany przez
niego na sekretarza ds. zdrowia Robert
F. Kennedy Jr., podważyli kilka lat temu
status WHO (a teraz zdecydowali o wyprowadzeniu
USA z tej organizacji), nawet
ona straciła autorytet. – Jak wszyscy
lekarze – gorzko sumuje dr Sutkowski,
wedle którego pacjenci, odkąd zobaczyli
podczas pandemii w mediach premiera
i ministrów w roli ekspertów, zaczęli mylić
politykę z medycyną. – Teraz do mnie
mają pretensje o zakupy maseczek, respiratorów,
bo ktoś zrobił na tym interes i jest
afera.
Winy polityków spadły na barki lekarzy,
co uruchomiło dezinformację,
z której wykiełkowała szarlataneria.
Podstawowe środki ostrożności traktuje
się z podejrzliwością godną spisku reptilian,
a gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości,
czy Polacy mają talent do ignorowania
medycyny, to temat szczepień na grypę
rozwiewa je w mgnieniu oka. Kiedyś była
to kwestia prostej niechęci do kłucia. Teraz?
Dzięki wpływowi takich luminarzy
pseudonauki jak Trump czy Kennedy Jr.,
a na naszym podwórku głośnych apostołów
pseudomedycznych fantazji, szczepienia
stały się kolejnym frontem walki
o „wolność”.
Pandemia uruchomiła niezwykłe pokłady
paranaukowego bełkotu i to się teraz
przenosi na inne infekcje. 1,7 mln osób
zaszczepionych w tym sezonie przeciwko
grypie to zawstydzający wynik znów jak
sprzed pandemii (w przypadku covid
jest jeszcze słabiej – od jesieni podano
ok. 200 tys. dawek przypominających).
Nie brakuje pacjentów, którzy odbili się
od systemów rejestracyjnych, bo dostawy
szczepionek pojawiają się falująco, jakby
chciały współgrać z logiką epidemicznej
sinusoidy. Jedni czują się zniechęceni,
drudzy wciąż próbują, jeszcze inni
po prostu czekają, aż fala zakażeń minie.
Wirusy nie znają litości, a system opieki
zdrowotnej w Polsce wciąż jest na krawędzi.
I jak na razie nie widać, żeby ktoś
zamierzał go stamtąd ściągnąć.
PAWEŁ WALEWSKI
ilustracja
arkadiusz hapka
16 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
T E M AT T YG O D N I A
Rafał Brzoska jako pierwszy biznesmen w Polsce uzyskał dostęp do ucha premiera.
Nie idzie za tym formalna władza, nawet jeśli „polski Elon Musk” zostanie szefem
reaktywowanej rady gospodarczej przy premierze.
Więc po co mu to? I po co on Tuskowi?
Musk Tuska
JOANNA SOLSKA
Teraz dojście do Brzoski stało się
dla przedsiębiorców bezcenne,
tylko on bowiem może coś załatwić
z premierem – mówi znany
lobbysta. Donald Tusk z zasady
z biznesem się nie spotykał, a z Brzoską
mają spotykać się regularnie. Gotowość
doradzania Brzosce zadeklarowały
wszystkie organizacje przedsiębiorców,
ale też np. Jacek Socha, były minister
skarbu w rządzie SLD-PSL, i Mateusz
Morawiecki, co mocno zirytowało innych
polityków PiS.
Do tej pory wydawało się, że pozabiznesowe
ambicje twórcy InPostu ograniczają
się do przejęcia organizacji Pracodawców
RP. Jej szefem jest obecnie Rafał Dutkiewicz,
ale w czerwcu odbędą się wybory
nowych władz. Spekulowano, że wygra
je Brzoska. Rafał zainteresował się Pracodawcami
RP w końcu 2023 r., czyli w najgorszym
okresie dla tej organizacji, kiedy
został aresztowany jej ówczesny szef Rafał
Baniak. Z rządu PiS popłynęła cicha dyspozycja
do spółek kontrolowanych przez
państwo, aby organizację opuścić, a to one
płaciły najwyższe składki. Brzoskę ściągnął
do KPP Tomasz Misiak, były senator
PO. W Pracodawcach RP utworzyli Radę
Przedsiębiorców, która miała dokonać
przeglądu i oceny regulacji biznesowych.
To z tego właśnie powodu premier publicznie
poprosił go o pomoc, a Brzoska
odpowiedział, że wyzwanie przyjmuje.
Już po kilku dniach Brzoska pojawił się
w Kancelarii Premiera. Henryka Bochniarz,
była szefowa Lewiatana, zauważa,
że gotowców, czyli zestawień szkodliwych
przepisów, w każdej organizacji pracodawców
jest pełno, wystarczy je zanieść.
Ale wszyscy życzą Brzosce powodzenia.
Symboliczne pojednanie władzy z biznesem
odbyło się podczas gali na Giełdzie
Papierów Wartościowych, na której Donald
Tusk ogłosił nowy plan dla polskiej
gospodarki. – Ustawka była widoczna,
Rafał Brzoska z żoną
Omeną Mensah
© ARTUR ZAWADZKI/REPORTER
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 17
Rafała z żoną posadzono w pierwszym rzędzie,
dobrze wiedział, że Donald Tusk się
do niego zwróci – zapewnia jego znajomy.
Gala na giełdzie miała być wielkim
dniem Donalda Tuska , który zapowiedział
ogłoszenie przełomu w polskiej
gospodarce. Kiedy jednak na salę wszedł
Rafał Brzoska ze swoją egzotyczną żoną
Omeną Mensah, byłą popularną prezenterką
z TVN, tłum biznesmenów i polityków,
nie mówiąc o mediach, rzucił się
w ich stronę. Skradli show premierowi.
Obecność Omeny na giełdzie była wyraźnie
elementem strategii wizerunkowej.
Inne żony nie były obecne.
– Impreza na GPW okazała się najważniejszym
wydarzeniem tygodnia, zainteresowało
się nią 100 mln internautów
– wylicza Michał Fedorowicz, badacz internetu,
szef Kolektywu Analitycznego
Res Futura. Z analiz wynika, że o wiele
większe zainteresowanie w sieci budził
Brzoska niż premier. Połowa komentarzy
na jego temat była życzliwa, w przeciwieństwie
do słów pod adresem premiera.
Jeśli chodzi o media społecznościowe,
twórca InPostu bije na głowę polityków
pod względem zasięgów i rozpoznawalności.
Ciekawość budzi zarówno jego
majątek, który „Forbes” wyceniał w ub.r.
na 3,7 mld zł, jak i brylanty, którymi obdarował
swoją żonę (o czym ona skwapliwie
informowała na Instagramie), oburzały
fake newsy. Internauci są zainteresowani
każdą informacją z prywatnego życia
Brzosków, „pierwszej pary polskiego
biznesu”.
Klikalność portali plotkarskich rośnie,
gdy Brzoskowie organizują imprezy charytatywne.
Jak np. wielki bal w pałacu
w Wilanowie, na którym goście musieli
się pojawić w barokowych strojach. Nie
wszystkim podobał się kosztowny przepych
w czasach pandemii i wojny w Ukrainie.
Krytykowali zadeptany trawnik
przed pałacem. Para nie kryła zdegustowania
taką postawą, przecież podczas balu
zebrano dla potrzebujących aż 28 mln zł.
Znana jest też hojność Brzosków dla WOŚP.
Ale – jak komentują złośliwi – żadna złotówka
nie trafi do biednych bez poinformowania
o tym w sieci. Na stronach Omenaa
Foundation żona Brzoski przedstawiana
jest jako ambasadorka Forbes Women
Polska oraz producentka programów telewizyjnych.
Jej ojciec pochodzi z Ghany,
fundacja pomaga więc głównie dzieciom
w Afryce, ale sprzętem komputerowym
obdarowuje też polskie domy dziecka.
Tuż po imprezie na GPW poważne media
zostały poinformowane przez agencję piarową,
że Mensah zaangażowana jest także
w promowanie różnorodności kulturowej
i współczesnej sztuki.
Dla przedsiębiorców skupionych
w Corporate Connections Rafał Brzoska
atrakcyjny był już wcześniej, jego
towarzystwo w klubie najbogatszych
stało się wręcz pożądane od czasu, gdy
InPost, który stworzył, zadebiutował
na giełdzie w Amsterdamie. Większość
akcji Brzoska wtedy sprzedał, zostawiając
sobie pakiet ok. 13 proc., który nie
gwarantuje kontroli. Nadal jednak kieruje
firmą. Jej akcjonariat jest bardzo
rozproszony, posiadaczami udziałów są
głównie fundusze powiernicze i inwestorzy
instytucjonalni. Ok. 10 proc. ma
też w portfelu amerykański fundusz
inwestycyjny Advent, który w Brzoskę
uwierzył pierwszy. Wartość InPostu
zbliża się już do 10 mld dol., polska firma
wyceniana jest przez giełdę wyżej niż
niemiecka Lufthansa.
– Corporate Connections zrzesza ludzi
bardzo bogatych (roczne obroty ich firm
muszą przekraczać 100 mln zł), nie ukrywając,
że celem jest to, aby mogli stać się
jeszcze bogatsi – zdradza osoba z tego
grona. Członkowie tego klubu spędzają
ze sobą cztery weekendy w roku, a rozmowy
biznesowe urozmaica im prezentacja
luksusowych aut i alkoholi.
Przed wyborami Rafał Brzoska stał
się atrakcyjny także dla władzy.
Daje nadzieję, że współpracą z rządem
może przekona do niego część wyborców
Konfederacji, o których toczy się
zajadła rywalizacja między prezydenckimi
kandydatami. Zbigniew Jakubas,
szef Multico, przypomina, że wcześniej
Brzoska do konieczności przewietrzenia
przepisów przekonywał szefa resortu
rozwoju Krzysztofa Hetmana, a po jego
odejściu do Parlamentu Europejskiego
ministra Krzysztofa Paszyka z PSL. Niewiele
z tych rozmów wynikało, aż do teraz.
Ktoś z bliskiego otoczenia premiera,
wskazywany jest Jan Krzysztof Bielecki,
odkrył atrakcyjność biznesmena w kontekście
nadchodzących wyborów.
Brzoska jest bowiem bezpieczny dla
premiera Tuska, bo państwo w zrobieniu
majątku nie tylko mu nie pomogło, ale
wręcz szkodziło, jak mogło. – To pierwszy
rząd Platformy, którym kierował Donald
Tusk, rzucał Rafałowi największe kłody
pod nogi – twierdzi Przemysław Wipler,
poseł Konfederacji, znajomy Brzoski
od lat. Więc ten obecny sojusz wygląda
wiarygodnie.
Brzoska przeszedł drogę z nędzy
do pieniędzy dosłownie – urodził się
we wsi Nędza k. Raciborza. Pierwsze
większe pieniądze, czyli oszczędności
rodziców, jeszcze jako 15-latek zainwestował
na giełdzie, a wkrótce większość
z nich stracił. Obiecał jednak rodzicom,
że pieniądze odda.
Jako student krakowskiej Akademii
Ekonomicznej pod koniec lat 90. założył
firmę roznoszącą ulotki reklamowe.
W książce o sobie wspomina, że dobiegał
już trzydziestki i nie miał zamiaru kończyć
swego biznesowego CV na drukach
bezadresowych. Kusił go rynek usług
pocztowych, chroniony ustawowym monopolem
Poczty Polskiej. Tylko ona miała
prawo dostarczać listy o wadze do 50 g.
Brzoska znalazł na to sposób.
W 2006 r. w skrzynkach pocztowych
pojawiły się listy z blaszką. Blaszka musiała
ważyć 40 g, żeby cała przesyłka
przekroczyła wagę 50 g, nie bardzo rozumieliśmy,
po co to wszystko, blaszki
przecież wędrowały do śmieci. Cieszyła
się natomiast Huta Częstochowa – Integer
(teraz Grupa Integer, w skład której
wchodzi InPost) zamawiał nawet 8 mln
sztuk miesięcznie. Brzoska pokazał, jak
drogi jest monopol. Mimo kosztu blaszek
jego firma za list polecony żądała opłaty
niższej niż Poczta Polska za listy bez obciążeń.
Poczta za polecony brała 2,70 zł,
InPost – 1,50 zł. Listy z blaszką InPost
wysyłał aż do 2013 r.
To wtedy firma Brzoski wygrała też
przetarg na dostarczanie korespondencji
sądowej ogłoszony przez Ministerstwo
Sprawiedliwości. Dwuletni kontrakt był
wart ówczesne 500 mln zł, Poczta Polska
żądała o 84 mln zł więcej. Polacy znów się
zdziwili, wezwania z sądu trzeba było odbierać
nie w placówkach pocztowych, ale
w kioskach, warzywniakach czy nawet
zakładzie pogrzebowym. Firmy Brzoski
własnej sieci placówek nie miały. Kolejne
dwa przetargi już Brzoska z Pocztą przegrał.
Państwowej firmy zatrudniającej
80 tys. osób bronił zarówno rząd PO, jak
i PiS. Integer pogrążał się w coraz większych
długach.
Przemysław Wipler przypomina,
że to dlatego Rafał Brzoska związał
18 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
T E M AT T YG O D N I A
się wtedy z Nowoczesną. Na kongresie
partii publicznie stwierdził, że rządy
Platformy to były stracone dla Polski
lata. Na pewno stracone były dla InPostu
– istniejące regulacje, a także pilnujący
ich politycy nie pozwolili firmie się rozwijać,
państwo chroniło monopolistów.
Pod słowami „narodowe”, „polskie”,
„państwowe” ukrywały się – jak twierdzi
– grupy interesu.
Jeszcze gorzej wspominają ten okres
osoby zatrudnione w charakterze listonoszy
w jednej z jego spółek, Bezpieczny
List. Kiedy Integer zrezygnował
z dostarczania listów, Brzoska sprzedał
firmę podmiotowi cypryjskiemu. 1,2 tys.
osób zostało bez pensji i odpraw – alarmowały
media. Stary właściciel się nie
poczuwał, nowy też nie. Partia Razem
złożyła w prokuraturze zawiadomienie
o możliwości popełnienia przestępstwa.
To wstydliwa biznesowa karta szefa
InPostu. Ciążyła na jego wizerunku,
po kilku latach Brzoska rozliczył się
z pracownikami.
Zniknąłby z rynku, gdyby nie zainwestował
w niego amerykański fundusz
inwestycyjny Advent. Wyczuł
potencjał InPostu. Krył się w pomyśle
na paczkomaty, pierwsze stanęły już
w 2010 r., ale furory na rynku nie zrobiły.
Brzoska wymyślił je za wcześnie.
Karty na rynku rozdawali konkurenci,
których kurierzy dostarczali paczki
pod drzwi klientów. InPost rozwijał się
wolno, tylko Advent wierzył, że jeszcze
zarobi na nim pieniądze. Nie wątpił
w to również sam Brzoska, opatentował
nazwę paczkomat.
Pandemia odwróciła kartę. Debiut
na giełdzie w Amsterdamie w 2022 r.
okazał się wielkim sukcesem. Brzoska
nagle stał się miliarderem, guru biznesu,
sporo zarobił też Advent, który jednak
zachował pakiet 10 proc. akcji. Obecnie
InPost ma już prawie 41 tys. paczkomatów,
z tego 23,5 tys. w Polsce, pozostałe
stoją w dziewięciu krajach europejskich,
dziennie klienci odbierają z nich
1,6 mln paczek. Automaty instaluje też
Poczta Polska (usiłuje nawet zastrzec
nazwę pocztomat), z państwową pocztą
konkuruje kontrolowany przez państwo
Orlen.
Paczkomaty stały się popularne także
na Wyspach. Brzoska chwali się w mediach
społecznościowych spotkaniem
z premierem Wielkiej Brytanii Keirem
Starmerem, który ceni go jako ważnego
inwestora. Bliski znajomy Brzoski widzi
w tym rękę Renaty Kellnerovej, najbogatszej
Czeszki, udziałowczyni InPostu,
która sprywatyzowała brytyjską pocztę,
ma być zainteresowana zakupem TVN,
podobnie jak sam Brzoska, choć on sam
publicznie tę wiadomość zdementował.
Coraz chętniej prezentuje publicznie
swoje poglądy, już nie tylko
w sieci, na portalu X, ale także w poważnych
mediach. Ma także swój portal
XYZ, w który zainwestował, aby pokazać
jakościowe dziennikarstwo ekonomiczne.
Tuż po imprezie na giełdzie ukazał
się na nim obszerny wywiad z Przemysławem
Wiplerem na temat konieczności
deregulacji. Zwłaszcza ucywilizowania
zasad stosowania wobec biznesu aresztu
tymczasowego. To jeden z najważniejszych
postulatów przedsiębiorców.
Drugi dotyczy przepisu, który powoduje,
że sporna zaległość podatkowa może
nigdy nie ulec przedawnieniu. Wystarczy,
że skarbówka rozpocznie w firmie
kontrolę. Wipler zgłasza postulaty, które
zapewne zgłosi premierowi Brzoska,
a na które do tej pory nie godziło się m.in.
Ministerstwo Finansów.
Wszędzie można przeczytać wypowiedź
Brzoski, która nie pozostawia
wątpliwości co do jego konfederackich
sympatii: „Przyznaję, że zawsze byłem
euroentuzjastą, ale dzisiaj nawet ja zaczynam
się zastanawiać”. Unia przestała
mu się podobać, ponieważ tonie w regulacjach,
podczas gdy USA i Azja inwestują
w rozwój, innowacje i technologie.
„Rozwój, a nie wieczne regulacje. Ciężka
praca, a nie 4-dniowy tydzień pracy! Inwestycje,
a nie rozdawnictwo” – to jego
postulaty. Premier może się jednak
zdziwić wynikami współpracy z nim,
bo to nieustępliwy zawodnik.
Kiedy w 2021 r. wybuchła tzw. afera
Pandora Papers, w której ujawniono nazwiska
biznesmenów i polityków wielu
krajów transferujących pieniądze
do rajów podatkowych, w dokumentach
znalazło się też nazwisko Rafała Brzoski.
Po publikacji „Gazety Wyborczej” natychmiast
odezwał się oburzony biznesmen,
zarzucając dziennikarzom, że nie
rozumieją obecnych realiów. Optymalizacja
podatkowa jest zgodna z prawem.
Na wypadek, gdyby jego argumenty
mediów nie przekonały, postraszył,
że na każdą próbę łączenia jego nazwiska
z unikaniem podatków będzie odpowiadał
pozwem sądowym, bo wszystkie
podatki osobiste płaci w Polsce. Osobiste.
Ostatnio nie zawahał się też wytoczyć
procesu właścicielowi Facebooka, który
– jak twierdzi jego znajomy – kosztował
go ładne parę milionów złotych. W sieci
pojawiały się często nieprawdziwe
informacje na temat prywatnego życia
Brzosków. Wizerunku pary nadużywano
też do reklamowania fałszywych
inwestycji, które miały naiwnym i nieświadomym
oszustwa internautom gwarantować
zysk porównywalny z majątkiem
biznesmena. Wszelkie interwencje
nie spowodowały zaniechania praktyk,
dopiero wygrany przez Brzoskę proces
ma zmusić Metę do większej dbałości
o poszanowanie prawa. Czyli – paradoksalnie
– respektowania europejskich
regulacji dotyczących zwalczania dezinformacji
w sieci.
Czy Tusk wykorzysta Brzoskę politycznie
i zwiększy dzięki niemu
szanse wygranej Rafała Trzaskowskiego?
Czy może biznesmen okaże się
sprytniejszy i wykorzysta pozycję „Muska
przy Tusku” do realizacji własnych
planów biznesowych? Jakich?
Michał Fedorowicz zauważa, że we
wszystkich małych miejscowościach
trzy najważniejsze instytucje to Kościół,
Ochotnicza Straż Pożarna i… paczkomaty
InPostu, będące symbolem cywilizacyjnego
awansu. Rafał Brzoska jawi się
nie tylko jako bogaty biznesmen, ale też
jako dobry organizator, który potrafi
zorganizować firmę w sposób nowoczesny
i poinformować o tym wszystkich,
w przeciwieństwie do polityków zmagających
się z budową sprawnego państwa.
To ogromny kapitał, Brzoska sam
zdecyduje, jak go wykorzysta.
JOANNA SOLSKA
Brzoska jawi się
nie tylko jako bogaty
biznesmen, ale też jako
dobry organizator.
To ogromny kapitał.
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 19
T E M AT T YG O D N I A
Uderzenie w imigrantów jest zawsze nośne.
Szczególnie w kampanii wyborczej.
Tym razem na celowniku znaleźli się Gruzini.
Gang w dom
VIOLETTA KRASNOWSKA
Temat gangów gruzińskich wybuchł
nagle, choć problem nowy
nie jest. W czwartek 6 lutego
Rafał Trzaskowski, prezydent
Warszawy i kandydat Platformy
Obywatelskiej na prezydenta Polski,
ogłosił: „Jestem po długiej rozmowie z komendantem
głównym policji. W latach
2021–23 rzeczywiście odnotowywaliśmy
wzrost przestępczości zorganizowanej
związanej z niekontrolowanym napływem
członków grup przestępczych z zagranicy
do Polski”. Jak powiedział później „Rzeczpospolitej”,
prosił komendanta o „pilną reakcję
i działanie w sprawie brutalnej przestępczości
ze Wschodu, która się wdarła
do Polski”. I od razu zapowiedział rozmowę
z ministrem spraw wewnętrznych. „Będę
się domagał znacznie bardziej stanowczego
działania” – mówił.
Następnie wziął udział w naradzie
ze służbami szefa MSWiA i ministra koordynatora
służb Tomasza Siemoniaka,
która dotyczyła „przeciwdziałania zorganizowanej
przestępczości grup obcokrajowców”.
Potem była wspólna konferencja
prasowa o podjęciu walki z gruzińskimi
gangami. Minister Siemoniak podał,
że w 2024 r. cudzoziemcy popełnili 5 proc.
wszystkich przestępstw. „Ta liczba jest
dostatecznie duża, aby zajmować się tym
w sposób szczególny” – powiedział, dodając,
że „wśród cudzoziemców wchodzących
w konflikt z prawem jest wiele
osób narodowości gruzińskiej”. Grzmiał:
„Nie możemy pozwolić na to, żeby zorganizowane
grupy przestępcze składające
się z obcokrajowców burzyły porządek
publiczny i zmniejszały stopień bezpieczeństwa”.
Z kolei Trzaskowski mówił:
„Naszym zadaniem jest zdusić w zalążku
każde ewentualne źródło niebezpieczeństwa
dla Warszawy i szerzej dla Polski.
Ważne jest, by wysłać klarowny sygnał:
zero tolerancji dla cudzoziemców, którzy
wchodzą w konflikt z prawem”.
Wspólny mianownik: brutalność
7 lutego na konferencji prasowej premier
Donald Tusk powiedział: „Podjąłem
decyzję i zwróciłem się do ministra spraw
wewnętrznych i administracji i do ministra
sprawiedliwości, aby przedstawili
szybki plan natychmiastowej reakcji
na przestępczość zorganizowaną w wykonaniu
obcokrajowców”. Na koniec podał
krótkie chwytliwe hasło: „Każdy, kto
korzysta z naszej gościnności i w sposób
brutalny narusza prawo, będzie
Niedawna akcja policji
w centrum Warszawy.
Zatrzymano w niej
trzech obywateli Gruzji.
© MIEJSKI REPORTER
20 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
T E M AT T YG O D N I A
deportowany z Polski”. I od razu zapowiedział:
„Spodziewajcie się państwo
w najbliższych dniach zdecydowanych akcji,
które ograniczą przestępczość w środowiskach
migrantów i obcokrajowców,
którzy przebywają w Polsce”.
Statystyki policyjne mówią o spadkach
przestępstw popełnianych przez cudzoziemców,
ale problem gruzińskich przestępców
rzeczywiście jest, bo są szczególnie
brutalni. Napadają na przypadkowe
osoby, przechodniów, często z użyciem pałek
teleskopowych czy noży. Nie pogardzą
żadnym zyskiem. Jak 10 września 2022 r.,
gdy trzech Gruzinów z nożami i pałkami
teleskopowymi siało postrach na bulwarach
wiślanych w Warszawie. Z wyroku:
„Używając przemocy w postaci przytrzymywania,
szarpania, uderzania pięściami
oraz metalową pałką teleskopową, jak też
posługując się nożami przystawionymi
do ciała pokrzywdzonych”, zabierali telefony,
wszystkie pieniądze, czasami było
to 15, 20 zł. Jedna z ich ofiar miała trzycentymetrową
ranę ciętą szyi. Na ławie oskarżonych
wyglądali jak bliźniacy: śniadzi,
niewysocy, napakowani. W lipcu 2023 r.
za te napady, ale też posiadanie w aucie
heroiny, jazdę pod wpływem narkotyków
i alkoholu dostali wyrok czterech lat więzienia,
zmniejszony w apelacji do dwóch
lat. O innych też słychać: jeden czatował
na swoje ofiary na klatkach schodowych,
zabierał im torebki i zrzucał ze schodów,
inny atakował w windzie. Wspólny mianownik
to brutalność. Ale są też gangi
dokonujące włamań do mieszkań, domów
czy samochodów – w lutym 2024 r. zatrzymano
grupę we Wrocławiu, w marcu
w Poznaniu.
Dla wspólnego wora
Nie tylko Gruzini popełniają przestępstwa.
Ofiary brutalnych napadów
na mieszkańców domów w Soninie i w Sanoku
na Podkarpaciu zeznały, że sprawcy
porozumiewali się po ukraińsku. Młodszy
inspektor Wojciech Olszowy, zastępca komendanta
Centralnego Biura Śledczego
Policji, w rozmowie z POLITYKĄ przyznaje,
że liczba przestępców wywodzących
się z terenów dawnego Związku Radzieckiego
rośnie. – Trend wzrostowy może
być związany z sytuacją wojny w Ukrainie
i dlatego zorganizowane grupy przestępcze
przeniosły się do nas – mówi. – Ich zakres
działania ma charakter transgraniczny.
Gdzie jest możliwość popełnienia czynów
przestępczych, tam działają.
Dowodem jest choćby ujawniona
w 2024 r. pod Łodzią – wspólnie z policją
ukraińską – potężna fabryka narkotyków.
Zabezpieczono 195 kg metadonu,
syntetycznego opioidu. Taka ilość mogłaby
doprowadzić do zgonu blisko 4 mln
osób. Było tam także 153 kg ALFA-PVP,
szczególnie niebezpiecznego dopalacza
zwanego zombi. Okazało się, że laboratorium
zorganizowali Ukraińcy, a Polacy
byli podwykonawcami. Produkowane
tam narkotyki według ustaleń policjantów
z CBŚP były przeznaczone na Ukrainę.
Jak jednak mówi mł. insp. Olszowy,
zorganizowane grupy ze wschodu zajmują
się u nas głównie przestępstwami „akcyzowymi”.
To one stoją za nielegalnymi
fabrykami papierosów w Polsce – na nasz
rynek, ale także do Wielkiej Brytanii. Zajęły
miejsce polskich przestępców, którzy
przed laty wykorzystywali ten szlak.
Według statystyk CBŚP rośnie liczba
obcokrajowców z zarzutami udziału
w zorganizowanej grupie przestępczej.
W 2021 r. było ich 91, potem – 120, 126,
a w 2024 r. już 150 osób. Tylko w styczniu
tego roku takie zarzuty usłyszało 12 osób,
w tym dwie kierowania taką grupą.
Mł. insp. Olszowy zaznacza: – Nikogo nie
stygmatyzujemy, dla nas narodowość nie
ma znaczenia, działamy na podstawie
analiz zagrożenia, pracujemy na osobowych
źródłach informacji. Bo to nie tylko
wschodnie grupy przestępcze, ale również
zachodnie, a także z Kolumbii czy z Peru.
O wzroście przestępczości ze wschodu
polska policja alarmowała od dawna. Pod
koniec 2022 r. Biuro Kryminalne Komendy
Głównej Policji wystąpiło do Europolu
o zainteresowanie się tym zjawiskiem.
Przedstawiano dane za niecały rok. Gruzini
popełnili u nas wówczas 1123 przestępstwa,
przede wszystkim kradzieże
(740). Następne to handel narkotykami
(209), kradzieże z włamaniem (93), rozboje
i wymuszenia rozbójnicze (26). Do tego
20 bójek i pobić, jedno zabójstwo. Zdecydowana
większość miała miejsce w Warszawie
(752). W drugim w kolejności Poznaniu
było już „tylko” 196 przestępstw
popełnionych przez Gruzinów, we Wrocławiu
– 162, a w Łodzi – 81. Zebrano wtedy
informacje od oficerów łącznikowych
polskiej policji z innych państw Unii Europejskiej.
Problemy z grupami gruzińskimi
dokonującymi kradzieży i włamań
odnotowano w Austrii, Belgii, na Cyprze,
także w Niemczech i Hiszpanii. Zauważono,
że w miarę potrzeb Gruzini dobierają
do współpracy inne narodowości z dawnego
bloku wschodniego.
Za całą działalnością przestępców
z dawnego ZSRR stoją rosyjskie struktury
mafijne z „worem”, czyli ojcem chrzestnym.
Każda grupa, nawet kilkuosobowa,
działając w Polsce czy innym kraju, przeznacza
jakąś część zysków dla centrali. Te
struktury są rozbudowane, z podziałem
na zadania, i obejmują wiele krajów:
w jednym grupa popełnia przestępstwa,
w drugim się ukrywa, w trzecim są paserzy,
w czwartym ukrywa pieniądze.
Dlatego trudno znaleźć skradzione łupy.
Wrota do powrotu
Teraz Rafał Trzaskowski domaga się
od rządu, że „powinien działać w tej sprawie
dużo bardziej asertywnie”. A Donald
Tusk podkreśla: „Każdy, kto korzysta
z naszej gościnności i w sposób brutalny
narusza prawo, będzie deportowany
z Polski”. To spodoba się zapewne antyimigranckim
zwolennikom Konfederacji, ale
mówiąc poważnie, to nie bardzo wiadomo,
co premier ma na myśli, bo prawo stawia
w tej kwestii spore ograniczenia. Jeśli ktoś
„brutalnie narusza prawo”, odpowiada
za to karnie. Jest zarzut, akt oskarżenia,
proces, wyrok i kara. Tu nie ma miejsca
na deportacje. Sprawcy przestępstw mogą
być deportowani dopiero po odsiedzeniu
wyroku. Robi to zresztą Straż Graniczna
przy współpracy ze Służbą Więzienną.
Na przykład w styczniu tego roku funkcjonariusze
czekali z decyzjami o natychmiastowej
deportacji pod bramami więzień
na wyjście Ukraińca i Gruzina skazanych
za udział w przemycie ludzi. Zabrali ich
spod bramy i Gruzina wsadzili do samolotu
do Gruzji, a Ukraińca na granicę,
gdzie został przekazany stronie ukraińskiej
– obu z zakazami wjazdu do Polski
na 8 i 10 lat. W 2024 r. Straż Graniczna
wydała 344 takie decyzje deportacyjne
zaraz po odbyciu kary i je wykonała.
Podstawą był zapis w ustawie o cudzoziemcach,
powołujący się na „względy
obronności lub bezpieczeństwa państwa,
lub ochrony bezpieczeństwa i porządku
publicznego, lub interes Rzeczypospolitej
Polskiej”. Punktów w art. 302, precyzującym,
kiedy i kogo można deportować, jest
kilkanaście, ale to furtka, która umożliwia
deportację cudzoziemców po prostu niepożądanych.
Na razie jednak ta droga ma
spore ograniczenia prawne.
Jak wyjaśnia w rozmowie z POLITYKĄ
dyrektor Zarządu ds. Cudzoziemców
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 21
prawa. Potrzebna jest szczególna uwaga
– od poziomu dzielnicowego, policjantów
z prewencji i ruchu drogowego. – Jesteś
w Polsce, a np. nie wiadomo, z czego żyjesz,
więc policja powinna się tobą zainteresować.
Jak są wątpliwości, to odsyłamy do kraju
– kwituje gen. Rapacki.
Takim pomysłom kategorycznie sprzeciwia
się Marcin Sośniak z Helsińskiej
Fundacji Praw Człowieka. – Nie powinniśmy
systemu państwa prawa zamieniać
w reżim, w którym ktoś będzie deportowany
za przekroczenie ulicy w miejscu niedozwolonym.
To jest absurd, to do niczego nie prowadzi,
nie ma żadnego związku z bezpieczeństwem
państwa. Jest to pomysł czysto
populistyczny, może podyktowany emocjami.
Pamiętajmy, że w zdecydowanej większości
migranci to są ludzie, którzy szukają
spokojnego i bezpiecznego życia, chcą wychowywać
dzieci, mieć rodzinę, pracować
i funkcjonować normalnie. Jeśli naruszają
prawo, podlegać powinni tym samym sankcjom,
co reszta społeczeństwa. Deportacja
nie jest środkiem karnym i nie może być
tak traktowana. Dlatego właśnie, zgodnie
z przepisami, deportację może uzasadniać
wyłącznie aktualne zagrożenie, jakie cudzoziemiec
stwarzać ma dla bezpieczeństwa
czy porządku publicznego. Co więcej,
to zagrożenie musi być oceniane w indywidualnej
procedurze, a każda osoba, której
grozi deportacja, powinna mieć możliwość
zaskarżenia decyzji deportacyjnej w sposób,
który uchroni ją przed bezpodstawną
deportacją. Nie ma najmniejszej potrzeby,
żeby w tym zakresie przyjmować bardziej
radykalne rozwiązania – mówi Marcin
Sośniak. I dodaje: – Jeśli ktoś narusza prawo,
to ponosi karę, i to jest podstawa demokratycznego
państwa prawa. Od karania
natomiast jest prawo karne, ewentualnie
prawo wykroczeń, a nie prawo migracyjne.
Tymczasem minęło już trochę dni
od zlecenia przez premiera Tuska ministrom
Bodnarowi i Siemoniakowi
wprowadzenia „szybkiego planu natychmiastowej
reakcji na przestępczość zorganizowaną
w wykonaniu obcokrajowców”.
Spytaliśmy o efekty. MSWiA w ogóle nie
odpowiedziało, a Ministerstwo Sprawiedliwości
odpisało (tekst oryginalny): „Resort
spraw wewnętrznych i administracji,
wspólnie z Ministerstwem Sprawiedliwości
przygotowuje się do opracowania
planu reakcji na przestępczość obcokrajowców
w Polsce. O szczegółach poinformujemy
niebawem”.
VIOLETTA KRASNOWSKA
Komendy Głównej Straży Granicznej
płk Paweł Hołoweńko, to właśnie Straż
Graniczna jest odpowiedzialna za realizację
polityki powrotowej cudzoziemców
w Polsce (tak się formalnie nazywa
deportacje). I tylko ta formacja podejmuje
decyzje deportacyjne. Wydaje je w dwóch
trybach. Z urzędu, kiedy jej funkcjonariusze
w trakcie czynności kontrolnych
stwierdzają nieprawidłowości i wszczynają
postępowanie (np. w przypadku nielegalnego
pobytu). Może też wszcząć postępowanie
administracyjne na wniosek
wojewody, ministra obrony narodowej,
szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego,
szefa Agencji Wywiadu, Krajowej
Administracji Skarbowej (KAS), komendantów
wojewódzkich lub powiatowym
policji.
A to nie jest automat. – Każdy przypadek
jest przez Straż Graniczną indywidualnie
badany, dlatego organ wnioskujący
musi przedłożyć wniosek wraz z uzasadnieniem,
bo to na organie, który wszczyna
postępowanie, czyli na Straży Granicznej,
spoczywa odpowiedzialność za wydaną decyzję
w rozumieniu Kodeksu postępowania
administracyjnego, która potem może być
przecież zaskarżona do sądu. I nie zawsze
jest tak, że to my dostajemy wniosek i my się
do niego przychylamy – zaznacza płk Hołoweńko.
Bywało – dodaje zastępca dyrektora
ppłk Aleksander Ulański – że policja,
wskazując we wniosku, że cudzoziemiec
może stanowić zagrożenie, nie przedstawiła
konkretnych dowodów. – A to musi
być rzetelny materiał, który jednoznacznie
wskazuje, że cudzoziemiec stanowi takie zagrożenie.
Badając ten materiał, możemy
stwierdzić, że on jest niekompletny, niewłaściwy
i nie uzasadnia tego zagrożenia
– mówi, dodając, że i tak się dzieje. Ostatnio
odrzucono dwa wnioski KAS i policji.
Jak podkreślają obaj funkcjonariusze, nie
ma mowy o dowolności przy wydawaniu
decyzji. – Jest już w orzecznictwie sądów
administracyjnych jasno określone, jak
definiować zagrożenia dla bezpieczeństwa
i porządku publicznego, i my się tego trzymamy
– zapewnia płk Hołoweńko. Jego
zastępca ppłk Ulański podaje przykład
cudzoziemca przemycającego papierosy.
Po pierwszym zatrzymaniu może nie być
podstaw do uznania go za stanowiącego
zagrożenie. Jeśli jednak robi to po raz
kolejny, to jego działanie przekłada się
na ryzyko zagrożenia w przyszłości. – Jeżeli
cudzoziemiec nie trafi do aresztu śledczego
na potrzeby postępowania karnego,
to przejmuje go Straż Graniczna, i w toku
prowadzonego postępowania administracyjnego
cudzoziemiec może zostać umieszczony
w strzeżonym ośrodku, celem zabezpieczenia
na potrzeby przyszłej deportacji.
Deportować czy karać?
Gen. Adamowi Rapackiemu, zastępcy
komendanta głównego policji w latach
2003–07, podoba się wezwanie do rozprawienia
się z przestępczością cudzoziemców.
Proponuje nawet deportacje profilaktyczne.
– Nie ma co czekać, aż popełnią
kolejne poważne przestępstwo, bo jak już
popełnią, to mamy proces, skazanie, wikt
i opierunek na koszt naszego państwa,
czyli polskiego podatnika, lepiej deportować
za to, że naruszają jakieś przepisy
porządkowe – uważa. Tłumaczy, że chodzi
o zero tolerancji za każde złamanie
Rośnie liczba
obcokrajowców
z zarzutami udziału
w zorganizowanej
grupie przestępczej.
W 2021 r. było ich 91,
potem – 120, 126,
a w 2024 r.
już 150 osób.
Ujęty w Warszawie 32-letni Gruzin,
sprawca brutalnych napadów
© KSP
22 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
P O L I T Y K A
Szymon Hołownia od 2020 r. stracił wiele ze swojej świeżości i nie nadrobił tego
budową silnego zaplecza. Ostatnie miesiące drzemał, gdy rozpędzał się Sławomir Mentzen.
Lider Polski 2050 stawia na finiszu na sprint i dystansuje się od rządu.
Słupki Szymona
a początku lutego coś wreszcie drgnęło
w niemrawej dotąd kampanii Szymona
Hołowni. 4 lutego lider Polski 2050 przedstawił
szefa sztabu – został nim szef Kancelarii
Sejmu Jacek Cichocki – a 6 lutego
na konferencji przed Halą Mirowską
w Warszawie przedstawił „listę zakupów”.
Składa się na nią dziewięć postulatów, które mają raczej luźny
związek z uprawnieniami prezydenta, ale jako że podobnie podchodzą
do swych obietnic także pozostali kandydaci, trudno
czynić z tego zarzut wobec Hołowni.
Baza i nadbudowa
Lider Polski 2050 obiecuje zatem rozwój transportu publicznego,
tańsze mieszkania, uproszczenie prawa, w tym podatkowego,
odpolitycznienie spółek Skarbu Państwa, przyhamowanie reformy
unijnego systemu handlu emisjami. Rząd powinien zadbać
o rozwój nie tylko metropolii, lecz także miast średnich i małych.
WOJCIECH SZACKI N „Polska ma się rozwijać. Ale nie tylko Warszawa, w której
mieszkam od 25 lat, również mój rodzinny Białystok czy Ostrołęka,
Toruń, Bydgoszcz, Konin, Częstochowa i mnóstwo miast,
i miejscowości w Polsce, które mają takie samo prawo do tego,
żeby żądać, że będą dla rządu i państwa oczkiem w głowie, tak
jak wielkie metropolie” – mówi Hołownia.
To jest, powiedzmy, „baza” przekazu marszałka Sejmu: skupienie
się na kwestiach okołogospodarczych i przekaz skierowany
do Polski, którą przywykło się nazywać powiatową. Ale
Hołownia dba też o „nadbudowę” swojej kampanii. Przedstawia
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 23
się jako czempion walki z polaryzacją i „stróż równowagi”. „Potrzebujemy
prezydenta, który nie będzie yes-manem Donalda
Tuska i który będzie umiał postawić się Jarosławowi Kaczyńskiemu”
– tłumaczył.
Hołownia kreuje się więc na niezależnego recenzenta rządu,
który łaskawie docenia jego osiągnięcia, ale i wytyka porażki.
Świadom, że Polacy dość surowo oceniają ekipę Tuska, bez
zahamowań przyłącza się do jej krytyków i przyznaje, że tempo
zmian jest niezadowalające, a „mnóstwo rzeczy” pozostaje
do zrobienia.
O sobie mówi zaś skromnie, że spełnił wszystkie obietnice,
które złożył na początku kadencji jako marszałek Sejmu.
Przypomina także, że Tusk nie byłby premierem, „gdybyśmy
się na to nie zgodzili”, i że nie będzie żadnej rekonstrukcji rządu
bez uzgodnień z koalicjantami. Twierdzi, że koalicja rządowa
przetrwa, „kiedy będzie prezydent, który nie jest ani z PiS, ani
z Platformy”. Dodaje, że „Polacy nie chcą dzisiaj dominacji jednej
wielkiej politycznej siły, te czasy już się skończyły”, nawiązując
do słabych według niego sondaży Platformy i PiS. Zaznaczmy,
że o takiej słabości Polska 2050 – ledwie wystająca ponad 8-proc.
próg wyborczy dla koalicji – może sobie tylko pomarzyć.
Hołownia konsekwentnie, za to bez większych sukcesów, maluje
autoportret, na którym widzimy nie lidera jednej z małych
partii koalicyjnych, lecz reprezentanta bliżej niesprecyzowanych
„ludzi”. To właśnie „ludzie potrzebują dziś swojego przedstawiciela
w Pałacu Prezydenckim, a nie politycy, premier, prezes tej
czy innej partii” – powtarza.
Hołowni tak się ta myśl spodobała, że zrobił z niej hasło całej
kampanii prezydenckiej: „To ludzie są najważniejsi”. Bieda w tym,
że na razie niewielu jest ludzi, do których to zawołanie trafia.
Przespana prekampania
Trudno zresztą, żeby było ich wielu, skoro Hołownia prowadził
na razie kampanię niesłychanie dyskretną. Marszałek Sejmu
powtarza, że wierzy w zwycięstwo, ale w grudniu zeszłego roku,
przed startem oficjalnej kampanii prezydenckiej, realia były
takie, że Hołownia miał się bić z Mentzenem o trzecie miejsce
i o wynik powyżej 10 proc. Kandydaci KO i PiS niejako z definicji
byli poza zasięgiem reszty stawki.
Grudniowe sondaże potwierdzały tę intuicję. Zwykle trochę
z przodu był lider Konfederacji, ale trafiały się też badania,
w których wygrywał z nim Hołownia. Tyle że lider Polski
2050 przespał końcówkę prekampanii i pierwsze tygodnie kampanii
właściwej. Od czasu do czasu gdzieś się pojawił, nagrał coś
do internetu, zrobił konferencję prasową i to by było w zasadzie
na tyle. Zaproponował też „ustawę incydentalną”, która ma rozwiązać
kłopot z orzeczeniem Sądu Najwyższego o ważności wyborów
(zamiast kwestionowanej Izby Kontroli Nadzwyczajnej
i Spraw Publicznych orzekać mieliby sędziowie z najdłuższym
stażem, projekt krytykuje Pałac Prezydencki) oraz projekt kotwiczący
Polskę w UE (o polexicie musieliby decydować Polacy
w dwóch referendach, obecnie wystarczy poparcie większości
sejmowej).
W tym samym czasie Mentzen jeździł od miasta do miasta i robił
wiec za wiecem. Co więcej i co gorsza dla Hołowni, celował
dokładnie w te miejscowości, które deklaratywnie opieką chce
otoczyć marszałek Sejmu – małe i średnie miasta.
Lider Konfederacji narzucił swojej kampanii mordercze tempo.
W lutym zaplanował 48 wieców, w marcu – 66. Spotkania
są na powietrzu, publiczność przychodzi na nie tłumnie mimo
chłodu, zdjęcia robią wrażenie i niosą się po internecie, w którym
Mentzen od paru lat jest bardzo mocny. Teraz siłę pokazał
także w realu. Już pod koniec stycznia jego komitet dostarczył
– jako pierwszy – ćwierć miliona podpisów do Państwowej Komisji
Wyborczej. Gdy zajrzy się na profil Mentzena na X (dawny
Twitter), ma się wrażenie, że wybory są tuż-tuż; 12 lutego działacze
partii zaczęli wrzucać zdjęcia rozwieszonych banerów.
Na wiecach lider Konfederacji nie robi niczego szczególnego
– wygłasza w gruncie rzeczy jedno przemówienie, atakuje
Tuska i Rafała Trzaskowskiego, krytykuje Unię i obiecuje proste
podatki, chwali Donalda Trumpa. Ale – na razie – to działa.
Pomimo rozłamu w Konfederacji i równoległej kampanii
Grzegorza Brauna (który ma poparcie 1,5–3 proc.) średnie
notowania Mentzena właśnie dobiły do 13 proc., a zdarzył
się już nawet sondaż z wynikiem 16 proc. (Pollster dla „Super
Expressu”). Część konfederatów zaczyna wierzyć w mijankę
z Karolem Nawrockim, do której pewnie nie dojdzie, ale mało
prawdopodobna wydaje się też dziś utrata trzeciego miejsca
na rzecz Hołowni, którego w połowie lutego popiera mniej
więcej 7 proc. wyborców.
Sympatycy marszałka mogą się oczywiście pocieszać, że to tylko
taka faza kampanii, że także w 2023 r. były miesiące, gdy Konfederacja
wyraźnie wyprzedzała Trzecią Drogę, a 15 października
to Hołownia i Władysław Kosiniak-Kamysz triumfowali
nad duetem Mentzen-Krzysztof Bosak (14,4 do 7,16 proc.). Tyle
że to była całkiem inna historia; wówczas przeciwnicy PiS przestraszyli
się rosnącej Konfederacji oraz scenariusza, w którym
sojusz PSL i Polski 2050 spada pod próg wyborczy, i na finiszu
pomogli Trzeciej Drodze.
Teraz Hołownia na taką premię nie może liczyć, kampania
prezydencka rządzi się trochę innymi zasadami. Mentzen nie
jest specjalnie atakowany ani przez PiS, ani przez KO. Sztabowcy
Nawrockiego kalkulują, że lider Konfederacji nie jest dla nich
niebezpieczny w tej kampanii, a jednoznacznie antyrządowy
przekaz Mentzena sprawi, że jego zwolennicy w drugiej turze
zasilą kandydata PiS.
Ale i Trzaskowski może po cichu kibicować Mentzenowi w jego
rywalizacji z Nawrockim o prawicowego wyborcę. Przecież im
słabiej Nawrocki wypadnie w pierwszej rundzie, tym trudniej
mu będzie dogonić kandydata KO w drugiej. Ciężar walki
z Mentzenem musi zatem wziąć na siebie Hołownia, który – przynajmniej
w jakimś stopniu – konkuruje z nim o terytorium
łowieckie: wyborców nielubiących PO i PiS, rozczarowanych
establishmentem, raczej konserwatywnych obyczajowo i raczej
liberalnych gospodarczo. W tym pojedynku zdecydowanie mocniejszy
jest – we wciąż wczesnej fazie bitwy – Mentzen, który
pracuje ciężej i prowadzi kampanię z większym rozmachem.
Trzy źródła kłopotów
Relatywna słabość lidera Polski 2050 bierze się nie tylko z tego,
że na starcie kampanii postanowił się zdrzemnąć. Decyzja o budowie
partii i wejście do koalicji rządowej pozbawiły go w oczach
części Polaków przymiotu człowieka spoza układu, nowego
i świeżego. Może Hołownia zasłaniać się swoim marszałkowaniem
i swoją krytyczną wobec rządu retoryką, ale fakty są oczywiste.
Jest jednym z liderów koalicji, a jego partia współtworzy
rząd i spada na nią część odpowiedzialności za jego działania
(i zaniechania). Nie można jednocześnie – choć Hołownia
© MARYSIA ZAWADA/REPORTER
24 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
P O L I T Y K A
próbuje – być w rządzie i w opozycji. Przez chwilę zresztą
Hołownia igrał z myślą, by wystąpić z Polski 2050 i przekazać
ugrupowanie Katarzynie Pełczyńskiej-Nałęcz, ale pomysł nigdy
nie wszedł w fazę realizacji.
Zarazem partia nie stała się atutem kandydata. Nie jest po prostu
wystarczająco silna sondażowo ani strukturalnie. Jej słabość
ujawniły wybory samorządowe wiosną zeszłego roku. Na poziomie
sejmików zdecydowana większość radnych Trzeciej Drogi
to ludowcy, a w dużych miastach kampania żółtych (barwy Polski
2050) zakończyła się spektakularną katastrofą, np. w Warszawie
partia Hołowni nie ma ani jednego radnego.
Do partii na fali sukcesu Hołowni w kampanii 2020 r. zapisali
się różni przypadkowi ludzie, czasem działacze innych ugrupowań
skłóceni z ich władzami, czasem osoby bez żadnego doświadczenia,
a także poszukiwacze nowości, którzy łatwo się
zrażają. Efekt jest taki, że struktury Polski 2050 są – w porównaniu
z dużymi partiami, jak PiS i PO, czy starymi formacjami, jak
Lewica i PSL – rachityczne. Kandydat na posła z partii Hołowni
opowiadał nam przed wyborami do Sejmu w 2023 r., że w swoim
okręgu – obejmującym paręnaście powiatów – miał do pomocy
kilkanaście osób, zresztą między sobą skłóconych. A część
kampanii rozgrywa się przecież lokalnie – ktoś musi rozwiesić
banery, rozdać ulotki, zorganizować spotkanie, zbierać podpisy.
Poseł Polski 2050 Michał Gramatyka mówi, że w jego okręgu
katowickim udało się do 12 lutego zebrać 4 tys. podpisów pod kandydaturą
Hołowni. A jest to okręg spory, w którym Polska 2050 ma
posła i kilkudziesięciu działaczy – w wielu
innych okręgach sytuacja wygląda znacznie
gorzej. Nie oznacza to jeszcze, że komitet
Hołowni będzie miał kłopot z zebraniem
100 tys. podpisów, ale Konfederacja
uwinęła się z tym znacznie sprawniej.
Drugim źródłem słabości Hołowni
jest niepewność co do przyszłości Trzeciej
Drogi. W ostatnich trzech kampaniach
żółci (Polska 2050) i zieloni (PSL)
występowali pod wspólnym szyldem,
teraz mamy komitet wyborczy Hołowni
i dwie partie, które go wspierają, a jednocześnie
coraz bardziej się od siebie oddalają.
Współpraca klubów parlamentarnych
zamarła dawno temu. Posłowie
Polski 2050 są w porównaniu z PSL (a nawet Hołownią) bardziej
liberalni i lewicowi – w większości popierają liberalizację prawa
aborcyjnego oraz związki partnerskie. Gdy ostatnio wnieśli
projekt ustawy wprowadzający obowiązek badań okresowych
dla myśliwych, PSL pod rękę z PiS i Konfederacją głosował
przeciw, a projekt upadł. W rządzie trwają spory między ministerką
funduszy Pełczyńską-Nałęcz a ministrem rozwoju
Krzysztofem Paszykiem z PSL.
Ludowcy popierają Hołownię (marszałek spotkał się ostatnio
z wierchuszką PSL), ale do tej pory nie zadeklarowali, ile wpłacą
na jego kampanię. Jeden z wiceministrów z PSL przypomina,
że jego partia w większym stopniu poniosła koszty kampanii
samorządowej, sugerując w ten sposób, że nie należy się spodziewać
wielkiego przelewu na fundusz Hołowni. W Polsce
2050 łatwo znaleźć rozmówców, którzy twierdzą, że Trzecia Droga
dogorywa, a finisz kampanii prezydenckiej będzie zarazem
końcem współpracy obu formacji.
Jest wreszcie kwestia pozycji Polski 2050 i jej lidera w relacjach
z Platformą, Tuskiem i Trzaskowskim. Tu sprawa jest
nieoczywista. Z jednej strony mamy bowiem zapewnienia sztabowców
Trzaskowskiego, że życzą Hołowni jak najlepiej, bo im
lepszy będzie jego wynik, tym większe będą zasoby do pozyskania
w drugiej turze. Z drugiej strony mamy Tuska, który zdaje
się traktować wybory prezydenckie jako okazję do skubnięcia
przystawek, tzn. koalicjantów, w kolejnym rozdaniu rządowym
i zarazem do pozbawienia ich podmiotowości. Jeśli długofalowym
celem Tuska jest wchłonięcie Polski 2050 (i Lewicy), to Hołownia
(i Magdalena Biejat) powinni wypaść marnie w wyborach
prezydenckich.
Nadzieja w debacie
Nie jest zatem zaskoczeniem, że premier zmarginalizował
koalicjantów, gdy przedstawiał gospodarczą wizję rządu w siedzibie
warszawskiej giełdy. I nie dziwią dochodzące z Polski
2050 wieści o tym, że posłowie KO kuszą
polityków partii Hołowni ofertami
transferów. W Polsce 2050 popularna
jest też teoria, że niechętne jej są media
sprzyjające Platformie, co utrudnia
prowadzenie kampanii prezydenckiej.
Z Platformy i jej okolic przychodzą
też plotki o tym, że Hołownia może się
z wyborów wycofać i wesprzeć Trzaskowskiego
jeszcze przed pierwszą turą,
by w zamian utrzymać stanowisko marszałka
na całą kadencję.
Politycy Polski 2050 mówią na to,
że Hołownia się nie wycofa i że jego wynik
będzie lepszy niż dzisiejsze sondaże.
Podkreślają, że kampania prezydencka
na razie się rozkręca i że dopiero w marcu–
kwietniu zacznie budzić emocje Polaków,
a nie tylko polityków i komentatorów.
Pokładają też nadzieję w debacie
telewizyjnej kandydatów. Przypominają,
że Hołownia w kampanii parlamentarnej
dowiódł, iż ta konkurencja to jego mocna
strona, natomiast Mentzen nie poradził
sobie w radiowym starciu z Ryszardem
Petru. I że dopiero po wyborach prezydenckich będą się rozstrzygały
losy zarówno sojuszu z PSL, jak i przyszłości Hołowni
– utrzymania funkcji marszałka Sejmu lub wejścia do rządu
jako wicepremiera. Dodać można, że od występu Hołowni zależy
także pewnie byt jego partii. Kampania wiele może w tej kwestii
zmienić, ale jej pierwsza faza była dla lidera Polski 2050 wybitnie
nieudana.
WOJCIECH SZACKI
Ludowcy popierają Hołownię,
ale do tej pory nie zadeklarowali,
ile wpłacą na jego kampanię.
© MARYSIA ZAWADA/REPORTER
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 25
R O ZM OWA P O L I T Y K I
Rozmowa z bliskim współpracownikiem Donalda Trumpa Kennethem R. Weinsteinem
o nowym ambasadorze USA w Polsce, twarzy Putina i o największym problemie z Europą.
Na przyspieszonych
obrotach
ALEKSANDER KACZOROWSKI: – Co oznacza
nominacja Toma Rose’a na ambasadora
USA w Polsce? Przyjaźnicie się
od wielu lat.
KENNETH R. WEINSTEIN: – Tom nie jest
przypadkową osobą, to człowiek doskonale
znany w środowisku amerykańskich
konserwatystów i politologów.
Podczas pierwszej kadencji Donalda
Trumpa był doradcą wiceprezydenta
Mike’a Pence’a i w tej roli kilkakrotnie odwiedził
Polskę. Poznał wtedy prezydenta
Dudę i premiera Morawieckiego.
A premiera Tuska?
Nie wiem. Ale Tom ma rozległą wiedzę
na temat historii i strategii, jest jednym
z najbardziej oczytanych ludzi, jakich
znam. Sam zresztą jest autorem bestsellerowej
książki, na podstawie której
powstał film „Na ratunek wielorybom”
(2012), z Drew Barrymore i polsko-amerykańskim
aktorem Johnem Krasinskim.
W Polsce przedstawiano go
jako biznesmena.
Tom był wydawcą gazety „Jerusalem
Post”. W polityce jest aktywny od 30 lat,,
to znany komentator, jego głos liczy się
wśród specjalistów ds. międzynarodowych,
a także w świecie biznesu. Uczestniczył
w oficjalnych delegacjach
ilustracja patryk sroczyński
26 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
R O ZM OWA P O L I T Y K I
amerykańskich za granicą, do Polski,
Niemiec czy Japonii, brał udział m.in.
w Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa.
Jest człowiekiem ideowo bliskim
prezydentowi Trumpowi, doradzał mu
także w sprawach biznesowych.
Pan także jest doradcą Trumpa?
Nie. Należę do kręgu współpracowników
prezydenta, rozmawiam z nim i z ludźmi
Elona Muska. Ale nie jestem oficjalnym
doradcą Trumpa. Wracając do Toma, jego
nominacja oznacza, że prezydent USA
chce mieć teraz w Warszawie zaufanego
współpracownika, który będzie reprezentował
interesy amerykańskie.
Także w sprawie mienia żydowskiego?
Skąd to panu przyszło do głowy? Nic
na ten temat nie wiem. Byłbym bardzo
zaskoczony, gdyby tak było.
Jakie są interesy amerykańskie
w Polsce?
Polska jest kluczowym państwem
wschodniej flanki NATO. Wydaje na obronę
prawie 5 proc. PKB. Prezydent Trump
byłby zachwycony, gdyby Tajwan poszedł
w wasze ślady. Polska ma strategiczne znaczenie
dla obronności Europy. Sekretarz
obrony USA Donald Rumsfeld podzielił
kiedyś Europę na starą i nową; otóż Polska
jest całkowitym zaprzeczeniem franko-
germańskiego modelu Europy i jako
taka może odegrać istotną rolę w procesie
odbudowy Ukrainy. Warszawa naprawdę
staje się ważnym graczem i Trump
to rozumie.
A poza tym lubi Polaków. Przypomnę,
że właśnie w Warszawie wygłosił jedno
z najważniejszych przemówień podczas
swojej pierwszej kadencji. Zapewniam
pana, że wybór Toma Rose’a na ambasadora
USA w Polsce dobitnie świadczy
o waszym znaczeniu.
Trochę się tego obawiamy. Od czasu
objęcia urzędu Trump bombarduje
świat coraz to nowymi pomysłami
i niełatwo zrozumieć, o co naprawdę
mu chodzi.
Podczas pierwszej kadencji Trumpowi
brakowało pewności siebie, był politycznym
nowicjuszem, otaczali go przypadkowi
ludzie. To się zmieniło, tym razem
ma wokół siebie ludzi, którym całkowicie
ufa. Pewien komentator opisał działanie
Trumpa jako „wszystko, wszędzie, naraz”.
Często oglądam programy na YouTube
albo słucham podkastów dwa i pół razy
szybciej, żeby nie tracić czasu. Z Trumpem,
mam wrażenie, jakby wszystko działo
się 10 razy szybciej.
Czemu tak się spieszy?
Wierzy, że może dokonać fundamentalnej
zmiany w polityce amerykańskiej. Ta
zmiana jest po części wyrazem jego zniecierpliwienia
opieszałością rządu federalnego.
Wie, że ma tylko cztery lata, by osiągnąć
swoje cele. I tym razem pomaga mu
Musk. Zna pan jego biografię autorstwa
Waltera Isaacsona?
Wyszła po polsku.
Warto ją przeczytać nie po to, by zrozumieć
Muska, tylko żeby zrozumieć Trumpa.
Musk, budując rakiety kosmiczne,
zmierzył się z amerykańską biurokracją.
To szaleństwo, powiedział. Dlaczego ktoś
w Waszyngtonie, kto nie ma pojęcia o budowie
rakiet, ma decydować o tym, jak ja
mam to zrobić? Przecież te regulacje przyjęto
20 lat temu, od tego czasu wszystko
się zmieniło.
Musk robi porządek w Waszyngtonie?
Ściągnął tam swoich ludzi, ma poparcie
Trumpa, który pamięta swoją frustrację
z czasów, gdy działał w branży deweloperskiej
w Nowym Jorku. Te wszystkie przepisy
i regulacje. Trump jest klasycznym
outsiderem, dorastał w Queens, tak jak ja,
a potem przeniósł się na Manhattan, ale
nie doczekał się od tamtejszych elit uznania,
na jakie zasługiwał. A to outsiderzy
zmieniają świat.
Jakie są więc jego cele?
Pierwszym jest zniszczenie establishmentu
promującego zasady DEI (diversity,
equity, inclusion – różnorodność,
równość, włączenie). A następnie zakończenie
dominacji lewicy w amerykańskich
mediach głównego nurtu. One kompletnie
skompromitowały się podczas ostatnich
wyborów. W ich miejsce Trump wzmacnia
niezależne media społecznościowe, które
znacznie lepiej relacjonują to, co się dzieje
w Ameryce i na świecie. Chce też złamać
hegemonię Ivy League, czyli elitarnych
wyższych uczelni i uniwersytetów w ogóle,
oraz elit ze wschodniego i zachodniego
wybrzeża, które promowały ideologię
woke i ruch transgender. Wreszcie, patrząc
na rozmiary deficytu budżetowego, chce
radykalnie obciąć wydatki rządowe.
Grzebiąc program pomocy międzynarodowej
USAID?
USAID to jedna z najdziwniejszych
agencji rządowych w Ameryce. Nigdy nie
była w pełni prześwietlona, nikt nie kontrolował
jej wydatków. Kiedy Demokraci
doszli do władzy, wykorzystali program
pomocy zagranicznej dla promowania
swojej polityki społecznej na świecie,
zamiast wspierać rozwój gospodarczy
czy bezpieczeństwo innych krajów. Wiele
ważnych celów zasługuje przecież
na wsparcie i otrzyma je, zwłaszcza programy
pomocowe dla Afryki. A poza tym
nie doszłoby do obecnej sytuacji, gdyby
biurokraci z USAID w czasach prezydentury
Joe Bidena chętniej odpowiadali
na pytania Kongresu o wydatki. Sami wystawili
się na celownik.
Cele Trumpa w polityce zagranicznej?
Numer jeden to pokój w Ukrainie. Plan
generała Kellogga zakłada wywarcie
wielkiej presji na Rosję, ekonomicznej
i militarnej. Będzie to wymagać udziału
Europejczyków, zwłaszcza Niemiec,
w stworzeniu strefy buforowej między
Ukrainą i Rosją. Rosja dostanie sygnał,
że musi zaprzestać agresji na Ukrainę,
jeśli chce zniesienia sankcji i powrotu
do cywilizowanego świata. Jeśli to się nie
uda, Ukraina powinna dostać broń, której
potrzebuje. I zapłaci za nią rzadkimi
metalami, których złoża posiada. Wtedy
przekonamy się, do czego zdolny jest
Trump, wbrew nonsensom, jakoby sprzyjał
Putinowi, które rozpowszechniali różni
ludzie, włącznie z polskim premierem.
Czego Trump chce od Europy?
Żeby wzięła odpowiedzialność za swoją
obronę, zwłaszcza Niemcy. Japonia
już to rozumie, premier tego kraju zapowiedział
podczas ostatniej wizyty
w Waszyngtonie, że zwiększy wydatki
na obronę i wyłoży pieniądze na gazociąg
z Alaski, na którego budowie zależy
Trumpowi. Prezydent jest wielkim
zwolennikiem eksportu amerykańskiego
gazu LNG do Azji, by w ten sposób
zapewnić bezpieczeństwo energetyczne
naszym sojusznikom.
A po co Trumpowi Grenlandia?
Trump to budowniczy. Jak widzi dwupiętrowy
budynek na Manhattanie,
to mówi: dlaczego nie postawić w tym miejscu
wieżowca i zarobić? Patrzy na Arktykę
i co widzi? Grenlandię – niezwykle ważną
strategicznie wyspę w pobliżu USA, która
należy do Danii, ma ogromne zasoby surowców
i kluczowe znaczenie dla kontroli
nad Arktyką. Widzi też chińskie i rosyjskie
statki, jak sobie pływają po Arktyce;
widzi perspektywę otwarcia arktycznego
przejścia północnego, które skróci żeglugę
z Europy do Azji. Można więc sobie
wyobrazić lepszy pożytek z Grenlandii.
Na pewno, ale jaki?
Trump chce zwiększyć obecność Ameryki
w tym miejscu, także wojskową.
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 27
To samo zresztą chodziło po głowie wielu
jego poprzednikom w Białym Domu, ale
żaden tego nie zrobił. Trump jest architektem
zmian, nie chce godzić się z tym,
że coś ma zostać po staremu tylko dlatego,
że zawsze tak było.
Podobnie jest z wydatkami europejskich
członków NATO na obronę. Za każdym
razem, gdy widział się z Angelą Merkel,
mówił: Angela, wasze okręty nie pływają,
wasze samoloty nie latają, nawet wasze
okręty podwodne są do niczego, zróbcie
coś z tym. A ona go zbywała. Trump zaś,
jak widzi problem, to chce go rozwiązać.
Pamiętam takie zdarzenie z obchodów
70. rocznicy sojuszu. Trump zobaczył
nową kwaterę NATO, policzył zaraz,
ile musiała kosztować, zna się przecież
na tym. I mówi: „Żaden z tych krajów nie
płaci 2 proc. PKB na obronę, a stać ich
na coś takiego? My ich bronimy, a tacy
Niemcy jadą na gapę. Robią interesy
z Chinami, Rosją, wydali miliardy na Nord
Stream. Przecież to idiotyzm! Co my tu
świętujemy?”.
Ale to już przeszłość.
Zgadza się. Państwa NATO zaczęły
traktować poważnie swoje zobowiązania
finansowe, nie tylko Polska. Oczywiście
Niemcy muszą zrobić więcej, także Hiszpania,
Francja, Grecja i inni. Trump jest
jednak dużo bardziej zadowolony z NATO
niż podczas poprzedniej kadencji. Aczkolwiek
państwa członkowskie nie mogą polegać
tylko na Ameryce, że ona je obroni.
Te czasy minęły. Kraje, które inwestują we
własne bezpieczeństwo, jak Polska, mogą
liczyć na współpracę z Trumpem.
Czym jest dla niego Zachód?
To wartości judeochrześcijańskie.
Trump jest teraz znacznie bardziej religijny
niż poprzednio. Zwłaszcza od czasu
zamachu z lipca 2024 r. Ma też instynkt
polityczny, choć nie kończył szkół politologicznych.
Nie zrobi panu wykładu
o oświeconym absolutyzmie, nie poda
gotowej definicji, czym jest Zachód. Dla
niego Zachód to także demokracja, kapitalizm,
rządy prawa i wolność. Z jego perspektywy
krajami zachodnimi są Japonia,
Korea, w pewnym sensie Filipiny.
A Polska?
Polska na 100 proc. jest częścią Zachodu.
Ukraina jest częścią Zachodu?
Według Trumpa? Nie wiem.
A jak pan uważa?
Ukraina nie była częścią Zachodu przez
długi czas, ale pod przywództwem prezydenta
Zełenskiego wraca na Zachód.
Ta wojna zaczęła się przecież dlatego,
że Ukraińcy chcieli być wolni i zbliżyć się
do Unii Europejskiej, w mniejszym stopniu
do NATO. Moim zdaniem Ukraina jest
częścią Zachodu.
Jakie są pozostałe priorytety Trumpa?
Po pierwsze, wojna w Gazie.
Trump chce wysiedlić
stamtąd Palestyńczyków.
Nie dojdzie do tego, bo nikt ich nie
przyjmie – ani Egipt, ani Jordania. Gazę
trzeba odbudować, także z pomocą ONZ.
Ale najpierw należy ją uwolnić od opętańczej
ideologii Hamasu. To jest kultura
nienawiści i nihilizmu. Atak terrorystyczny
z 7 października 2023 r. – wbrew
uniwersyteckim bredniom, że to był odwet
za rzekomy izraelski neokolonializm
– to atak barbarzyństwa na cywilizację.
Atak ze strony społeczności, która nie
przeżyła europejskiego oświecenia; to jest
teokratyczne społeczeństwo z mroków
islamskiego średniowiecza; ci ludzie nie
wierzą, że nie-muzułmanie mają prawo
do istnienia na tej samej ziemi co oni. Przy
czym Żydzi byli w Judei i Samarii na długo
przed powstaniem islamu.
Trump wydaje się bardziej zainteresowany
korzyściami z inwestycji w Gazie
niż biblijną przeszłością.
I ma absolutnie rację. Widzi piękną
nieruchomość nad Morzem Śródziemnym,
która powinna być rajem na ziemi.
Ale Palestyńczycy tego nie chcą, bo wolą
pogrążać się w swoim kulcie śmierci i nienawiści
do Izraela. Trzeba zresztą dodać,
że Gaza to przede wszystkim sprawka
Iranu, podobnie jak ruch Huti w Jemenie.
Jestem pewien, że Trump zabierze
się za Huti z powodu zagrożenia, jakie
stwarzają dla światowej żeglugi. To osłabi
Iran, a wtedy przyjdzie pora na irański
program nuklearny – Trump może chcieć
go zniszczyć.
A pozostałe priorytety?
Drugi to Ukraina i Rosja. Trump chce doprowadzić
do porozumienia pokojowego,
o tym już mówiliśmy. Trzecia sprawa to sytuacja
na południowej granicy Stanów. Jest
tam pewien postęp: dzięki deportacjom,
wzmocnieniu kontroli nad granicą i współpracy
z krajami Ameryki Łacińskiej.
I w końcu Chiny – to nasz największy
problem. Trump uważa, że przede wszystkim
trzeba zrównoważyć nasze relacje gospodarcze
i rozwiązać problem kradzieży
własności intelektualnej przez Chińczyków.
Tu kluczowa będzie współpraca
z partnerami takimi, jak Japonia, Korea
Płd., Filipiny. Trzeba powstrzymać Chiny
nie tylko w wymiarze wojskowym, ale
także ekonomicznym. A Chiny to gospodarka
nakazowo-rozdzielcza z wielkimi
dotacjami państwowymi, zwłaszcza w takich
gałęziach, jak sztuczna inteligencja,
energia odnawialna czy auta elektryczne.
Te branże mogą dać im przewagę nad
światem. Prezydent doskonale to rozumie.
Kto powinien się obawiać Trumpa?
Irańscy mułłowie, oni na pewno. Także
Xi Jinping. Do pewnego stopnia Putin.
Trump w kontakcie osobistym z przywódcami
innych państw jest bardzo jowialny,
ale podczas wideokonferencji
potrafi być twardy. Rozumie, że liderzy
obawiają się publicznej utraty twarzy. Dlatego
uważam, że Putinowi pozwoli ją zachować
w sprawie Ukrainy. To nie zmienia
faktu, że ci właśnie przywódcy powinni
się go obawiać. A także wszyscy ci, którzy
chcieliby coś ugrać kosztem Ameryki.
A Europa?
Europa nie musi się go obawiać. Europa
może z nim dobić targu, Trump to człowiek
biznesu. Przyjdźcie z ciekawymi
pomysłami w interesie USA i Europy.
Kupujcie amerykańskie samochody,
na tym Trumpowi bardzo zależy. Kupujcie
amerykański gaz LNG. Współpracujmy
w dziedzinie sztucznej inteligencji.
Skończcie ze zbędnymi regulacjami.
Spójrzcie na europejskie wskaźniki
wzrostu. To nie Trump jest problemem
Europy. Wasz największy problem to anemiczna
gospodarka, nadmiar regulacji,
starzejące się społeczeństwo, nieumiejętność
tworzenia technologicznych innowacji,
które zmieniają świat, zbyt duży udział
państwa w gospodarce. To są prawdziwe
problemy. Europa powinna brać przykład
z Trumpa, jak dokonać fundamentalnych
zmian.
ROZMAWIAŁ ALEKSANDER KACZOROWSKI
Kenneth R. Weinstein
(rocznik 1961) – amerykański
politolog, od ponad 30 lat
związany z konserwatywnym
think tankiem Hudson Institute
(w latach 2011–20 był jego
szefem). Znawca Azji, służył jako
doradca w administracji czterech
amerykańskich prezydentów,
w 2020 r. został mianowany
przez Donalda Trumpa ambasadorem USA w Tokio.
Regularnie komentuje sprawy zagraniczne w mediach
amerykańskich, francuskich i niemieckich. Obronił doktorat
na Uniwersytecie Harvarda.
© LEIGH VOGEL/GETTY IMAGES
28 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
S P O Ł E C Z E Ń S T WO
Dzięki przemysłowej magii żywność nie psuje się po kilku dniach, a parówka może
zawierać wszystko… oprócz mięsa. Interes kwitnie, producenci zacierają ręce,
a konsumenci coraz częściej dają się nabrać ładnym opakowaniom i chwytliwym sloganom.
Jemy ściemę
dy wchodzisz do sklepu spożywczego, półki
uginają się od kolorowych opakowań:
batoniki „bez dodatku cukru”, serdelki
„z wysoką zawartością mięsa”, napoje
„wzbogacone witaminami”. Technologicznie
udoskonalona żywność stała się normą,
stanowi ponad 60 proc. naszej diety.
Rośnie spożycie gotowych dań, przekąsek
i mięsnych hybryd.
PAWEŁ WALEWSKI
G Przemysłowa strawa dla mas przyciąga nie tylko pracowników
z wielkomiejskich biurowców, by w trakcie przerw
lunchowych chwycić „świeżo” przygotowaną sałatkę Cezar
w plastikowym pudełku i popić ją kawą (oczywiście z automatu).
Gotowe dania szturmem wkroczyły również na polską
wieś, wraz z dynamicznym rozwojem sieci dyskontów i tzw.
sklepów convenience, takich jak Żabka lub Carrefour Express,
których oferta skupia się na produktach pierwszej potrzeby,
po które nie trzeba jechać do hipermarketu.
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 29
Kilka dekad temu na prowincji pachniało chlebem, rosołem
i domowym ciastem, dziś dzwonek mikrofali oznajmia
o podgrzaniu „tradycyjnego” schabowego lub panierowanego
fileta z piersi kurczaka z puree ziemniaczanym ze sklepowej
lodówki. Witajcie w erze zafoliowanej gastronomii.
W składzie produktów wysoko przetworzonych już nie
ma żywności, tylko jej frakcje: izolaty białka, hydrolizowane
tłuszcze, sztuczne aromaty. Składniki takie, jak celuloza
i gumy – ksantanowa (wielocukier produkowany przez bakterie),
guar (też wielocukier, ale uzyskiwany z bielma nasion
rośliny guar), karobowa (mączka chleba świętojańskiego)
– dodawane są jako zagęszczacze i/lub konserwanty, ale nie
stwarzają żadnego zagrożenia. Jednak już karagen (ekstrakt
z czerwonych glonów), który jest emulgatorem bardzo trudno
wchłanialnym w jelitach, można zastąpić w przemyśle owymi
gumami albo prostą informacją dla konsumenta: „Wstrząśnij
przed spożyciem”. W margarynach mamy barwnik annato,
alginian sodu – zagęszczacz; w serach do rozsmarowywania
– polifosforany, które pełnią funkcję tzw. topnika; w jogurtach
– skrobię modyfikowaną, czyli specjalny cukier, który
ma zdolność pęcznienia i wiązania wody; w paczkowanym
pieczywie – propionian wapnia (konserwant); a w daniach
z proszku – np. maltodekstrynę, czyli biały proszek, który
po zalaniu wrzątkiem zapewni odpowiednią gęstość.
Wszystko to jak klocki Lego zbudowane w fabryce, by naśladować
jedzenie. A informacje na opakowaniach są jak ulotki
dołączane do lekarstw. Weźmy owsiane ciasteczka z jagodami
z popularnej sieciówki, które mają w składzie: syrop glukozowo-
fruktozowy, emulgator E472e (zmiękcza masę), aromat
jagodowy (bez śladu jagód), barwnik E163 (antocyjany z kapusty
czerwonej). Gdyby jagody były w środku, opakowanie
miałoby kilkumiesięczną przydatność, a nie trzyletnią.
Tradycyjne sposoby pichcenia ustąpiły miejsca „innowacyjnym
rozwiązaniom”, które nie wymagają mieszania, smażenia
ani doprawiania – ale coś za coś: muszą zawierać składniki,
które imitują naturalny smak (a nawet go wyostrzają),
nadają pożądaną teksturę i poprawiają wygląd. – Szarej szynki
nikt nie kupi, zgodnie z tradycją musi być różowa – zauważa
dr Jacek Postupolski, kierownik Zakładu Bezpieczeństwa
Żywności w Narodowym Instytucie Zdrowia Publicznego
PZH. Bez azotynów, które wywołują pożądaną barwę w wędlinach,
to by się nie udało. Pierniki z polewą lukrową? Według
polskiego konsumenta powinna być bielutka jak śnieg,
więc gdy dwa lata temu nakazano wycofanie z żywności dwutlenku
tytanu (po wykryciu, że jego formy nano oddziałują
na ludzki materiał genetyczny), ciasteczka straciły ten silny
pigment, a ich amatorzy zainteresowanie mniej białą glazurą.
– Większość woli jogurty smakowe – podaje inny przykład
dr Postupolski. – Kremowe, owocowe, nierzadko bez cukru, więc
dodawane są do nich przeróżne aromaty, koncentraty, emulgatory
i substancje słodzące. A to już jest żywność przetworzona.
– Oczywiście, że lepszym wyborem będzie jogurt naturalny
i można dodać do niego świeże owoce – radzi w tym wypadku
dr dietetyki Michał Wrzosek, który w mediach społecznościowych
zamieszcza porady, jak z gąszczu asortymentu
w popularnych Żabkach i Biedronkach wybierać wartościowe
produkty, a których się wystrzegać.
Według firm analizujących nawyki zakupowe i żywieniowe
Polaków (NielsenIQ, IPSOS) rosnącą sprzedaż
żywności przetworzonej napędza głównie brak czasu
– ponad 60 proc. respondentów deklaruje, że wybiera gotowe
dania ze względu na wygodę. Wsypujesz do mleka te neonowe
chrupki śniadaniowe (czyli mąkę wymieszaną z cukrem)
i gotowe; tacka do mikrofali – też wystarczy podgrzać. To już
umycie, obranie i pokrojenie jabłka trwa dłużej.
Dr Postupolski nikogo nie obwinia za ten kulinarny obłęd.
W końcu przetworzona żywność to większość tej, którą jemy,
odkąd w kuchni pojawił się ogień. – Dzięki gotowaniu, pieczeniu,
smażeniu jest bardziej dostępna dla człowieka – zaznacza.
Po takiej obróbce, z niewielkimi stratami witamin, możemy
dostarczać jej mniej, aby uzyskać więcej energii. – Z artykułów
nieprzetworzonych pozostała nam tylko czysta woda, surowe
owoce i warzywa.
Zdaniem Postupolskiego, nawet jeśli w produktach ze sklepu
są emulgatory, barwniki, modyfikowana skrobia, słodziki
i konserwanty, to też jeszcze nie koniec świata. – Żywność
musi być przecież bezpiecznie wprowadzana na rynek, transportowana
i przechowywana. Dzięki konserwantom możemy
jeść zróżnicowane posiłki, nawet gdy potrawy nie są w sezonie.
I pomagają światu wykarmić rosnącą populację.
© SHUTTERSTOCK
30 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
S P O Ł E C Z E Ń S T WO
Zamiast zastanawiać się nad nieuchronnością technologicznego
udoskonalania wiktuałów, skupmy się na stopniu
przetwarzania – w jaki sposób i w jakiej ilości? Prosty
podział – na nieprzetworzone, minimalnie przetworzone,
przetworzone i ultraprzetworzone – zaproponował w 2009 r.
brazylijski epidemiolog Carlos Monteiro. Np. orzechy, jajka,
warzywa zaliczył do pierwszej grupy; w drugiej znalazły
się codzienne składniki kulinarne: cukier, oleje, masło, sól;
a w trzeciej: szlifowany ryż, wybielona mąka, makaron.
Ale dodaj do spaghetti słoik sosu ragù – ze zmodyfikowaną
skrobią kukurydzianą, koncentratem białka serwatkowego,
gumą ksantanową i fosforanem disodowym – i już wgryzasz
się w ultraprzetworzone smakowo podkręcone dzieło.
– Mówienie ludziom, żeby unikali całkowicie żywności
przetworzonej,
to utopia. Nie każdy ma czas i środki na gotowanie
wszystkiego od podstaw – podkreśla dr Wrzosek. I proponuje,
by po prostu mądrze wybierać produkty z Żabek
i Biedronek: zdrowsze alternatywy, z krótszą linią składników,
a nie litanią nazw, które trudno wymówić. Burger
z Żabki, a konkretnie „wołowiner z serem kozim”, ma skład
dłuższy niż proszek do prania – 14 linijek! Kebab rollo?
– W składzie jest łój, a poza tym ponad 5 g soli, czyli więcej niż
dzienna norma.
Poza tym lista składników zajmuje całe długie
opakowanie
– recenzuje ekspert. – Z kolei w żabkowych pancakesach
z sosem malinowym jest aż 35 g dodanego cukru,
bo malin
jest zaledwie
8 proc. I jeszcze panini z serem cheddar
– biała rafinowana buła, która ma niewiele błonnika.
Tych kanapek panini w sieci Żabka kupiono w 2023 r.
aż 14 mln (drugie miejsce na podium w kategorii ciepłych
przekąsek; pierwsze – 80 mln sprzedanych sztuk – zajmują
od czterech lat żabkowe hot dogi). – A to nie jest zdrowy posiłek
– kontynuuje dr Wrzosek i odbiera apetyt: – Rafinowana
buła, parówka z niewielką ilością mięsa. Jak polejesz ją sosem
czosnkowym – dodasz tłuszczu, polejesz sosem barbecue – sam
cukier.
I o to chodzi wytwórcom ultraprzetworzonych wynalazków,
bo hipersmaczne potrawy są zazwyczaj kombinacją
tłuszczu z cukrem lub tłuszczu i soli, ewentualnie soli i węglowodanów.
Nie muszą być pożywne, by dobrze smakować.
A jest w nich tak dużo (ukrytych) słonych i słodkich ingrediencji,
by jedzenie stało się uzależniające. A jednocześnie
zawierają mało białka i błonnika – to dwa składniki, które
głównie odpowiadają za sytość po posiłku – abyśmy zaraz
byli znowu głodni. Gdy sięgamy po chipsy, nasz mózg nie
dostaje sygnału „Stop, już wystarczy”, wręcz przeciwnie
– chce więcej. Oto dlaczego uczestnicy badań klinicznych,
które prowadził prof. Kevin Hall w Laboratorium Modelowania
Biologicznego w Narodowych Instytutach Zdrowia w Bethesda,
podczas karmienia ich ultraprzetworzoną żywnością
przyjmowali bezwiednie o 500–1000 kalorii więcej dziennie
niż na diecie minimalnie przetworzonej.
To samo zauważył Michał Wrzosek, bo odkąd zaczął
prowadzić
na YouTube swój kanał z poradami, jakie
produkty
mniej przetworzone wkładać do sklepowych
koszyków, dostaje dziesiątki sygnałów od widzów, którzy
chudną bez diety. Chodzi o to, by nie ściągać z regałów serów,
w których nie ma śladu wyrobów mlecznych, ani zgrzewek
napojów gazowanych. Albo produktów, które udają mięsne,
a w rzeczywistości to chemiczna papka. W parówkach
z szynki w sieci Biedronka odkrył 50 proc. mięsa (w tym
mechanicznie oddzielone), 10 proc. skrobi ziemniaczanej,
2 proc. karagenu (zagęstnik z wodorostów) oraz… wodę,
która po obróbce termicznej znika, zostawiając gumową
teksturę.
– To nie jest parówka, to jakby pianka po goleniu
w osłonce – żartuje.
W Żabce, w jej popularnej aplikacji i zakładce „Na większy
głód”, na pierwszym miejscu wśród sugerowanych
potraw jest zupka chińska instant „Pieczony kurczak”,
w promocji przy zakupie dwóch sztuk. Brzmi jak podwójna
nagroda. – A to proszek zalany wodą, bo kurczaka uwidocznionego
na opakowaniu praktycznie nie ma – dowodzi dietetyk.
– To znaczy jest: 0,36 proc. ekstraktu z kurczaka. Większość z zadeklarowanych
400 kcal jest z mąki w sprasowanym makaronie,
a oprócz tego tłuszcz palmowy, konserwanty i mnóstwo soli.
Dr Jacek Postupolski: – Wartość odżywcza żadna, ale zupy
instant upowszechnili w latach 50. XX w. Japończycy na czas
podróży z północy na południe i z powrotem. Mają długi kraj,
więc jak ktoś po wojnie musiał jechać 10 godzin pociągiem,
to miał pod ręką zawsze wrzątek do zrobienia herbaty i zalania
takiej potrawy. Oto ich jedyne przeznaczenie: żeby nie umrzeć
z głodu.
A w Polsce sprzedaje się ponad 300 mln opakowań rocznie!
– Wolę kupić z lodówki w tej samej Żabce gotową zupę i ją
podgrzać, bo ma więcej wartości odżywczych, a nie samą chemię
– pointuje Wrzosek. Przy okazji sprawdził, że gotowe obiady,
oferowane przez tę sieć na zafoliowanych tackach, też nie są
najgorszym wyborem w porównaniu ze sproszkowanymi daniami
instant (choć te gotowe zawsze będą pęcznieć od soli
i zawierać składniki nie tak świeże jak użyte w domowej
kuchni).
M A R C I N B O N D A R O W I C Z
G A L E R I A P O L I T Y K I
Czytanie etykiet na produktach spożywczych to rozrywka
dla wytrwałych. Przeciętny konsument w Polsce wrzuca
do koszyka pierwszy lepszy jogurt, który na opakowaniu ma
krówkę i zielony listek (czyli na pewno zdrowy!) albo przyciąga
dużym zdjęciem owocu. – Sam się naciąłem na taki
dżem, który na słoiku obok kolorowego emblematu miał napis
„100 proc. polskich truskawek” – wyznaje dietetyk Wrzosek.
– Nie przyszło mi do głowy, że nie chodzi o to, że jest w nim
100 proc. owoców, tylko że wszystkie są z Polski, a tak naprawdę
na pierwszym miejscu w składzie był cukier.
To, co producenci żywności deklarują na opakowaniach,
bada Inspekcja Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych
(IJHARS). – To jak praca detektywów – zdradza
jej szef dr Przemysław Rzodkiewicz, który z wykształcenia
jest farmaceutą. – Rozkładamy na czynniki pierwsze etykiety
i sprawdzamy, czy wytwórca o swoim produkcie mówi prawdę.
Napisać lub pokazać za dużo też nie jest dobrze, ale strategie
marketingowe nieraz mają niewiele wspólnego z przepisami,
które wyraźnie regulują, co może się znaleźć na etykietach.
Zacznijmy od klasyki: soczysty burger na opakowaniu.
Tylko szkoda, że w środku znajduje się smutny placek przypominający
podeszwę, ledwo zauważalny kawałek sałaty
i ketchup aplikowany chyba strzykawką dla noworodków.
Na pudełku małym drukiem wyjaśnienie: „Zdjęcie poglądowe”.
Czyli
nie było oszustwa, bo przecież każdy mógł się
domyślić, że to tylko bajka dla naiwnych. A napis „Bez dodatku
cukru” na soku? – Soki z definicji są produktem naturalnym
i nie mogą być dosładzane – wyjaśnia dr Rzodkiewicz.
– Taka deklaracja to już manipulacja. Podobnie jak dodawanie
do produktów wegańskich barwników pochodzenia zwierzęcego,
np. koszenili.
Na podstawie wyników kontroli z ostatnich lat publikowanych
przez IJHARS, obejmujących grupy produktów
od słonych przekąsek, napojów, przez przetwory zbożowe,
do kozich i owczych przetworów mlecznych, widać, że inspektorzy
mają zazwyczaj zastrzeżenia odnośnie do znakowania
ok. 30 proc. kontrolowanych produktów. Co trzeci jest
z błędem, a to sporo. Przemysł najwyraźniej bawi się z nami
w ciuciubabkę: kusi „wartościami odżywczymi” i „naturalnymi
składnikami”, nie wierząc, że będziemy studiować ich opis,
i nie dba o rzetelność, póki nie zostanie przyłapany.
Jedną z rzeczy, której do tej pory nauce nie udało się
ustalić, jest to, czy wszystkie produkty z tej ogromnej
kategorii ultraprzetworzonej są dla nas złe. I dlaczego?
Z uwagi na nadmiar tłuszczu, soli, cukru czy technologię
produkcji? Według raportu Narodowego Instytutu Zdrowia
Publicznego PZH przeciętny Polak spożywa 2 kg dodatków
do żywności rocznie. To mniej niż w USA (gdzie wartość ta
przekracza 5 kg), ale dynamika wzrostu przeraża. Tymczasem
wspomniany Brazylijczyk Carlos Monteiro, który w São
Paulo najpierw badał niedożywionych, a potem przerzucił
się na otyłych, odkrył, że dietetycy zbyt mocno skupiali się
dotąd na składnikach odżywczych (witaminy i przeciwutleniacze
dobre, tłuszcze nasycone – złe), podczas gdy bardziej
szkodliwe jest ich przemysłowe przetwarzanie. Ono zakłóca
nasze zdrowie metaboliczne. Zmienia naturalny mikrobiom
w jelitach, wskutek czego organizm inaczej obchodzi się z cukrem,
co wywołuje stan zapalny, trądzik, łuszczycę i prowadzi
do przejadania się. A stąd już prosta droga do konsekwencji
otyłości: cukrzycy, niektórych chorób nowotworowych
i serca.
– Ale nazwanie wszystkiego, co dzisiaj jemy, niezdrowym, jest
niedorzeczne – mówi dr Postupolski. – Wystarczy, by dieta była
urozmaicona i nie opierała się wyłącznie na ultraprzetworzonej
żywności. Możesz pozwolić sobie na puszkę napoju gazowanego
i zupkę instant raz na jakiś czas – nie zachorujesz. Chodzi o to,
by nie jeść tego stale.
Już w 1937 r. George Orwell w reportażu „Droga na molo
w Wigan” (o warunkach życia robotników) zauważył,
że „w biedzie najgorsze jest to, że zmusza do jedzenia tandety”.
Dziś to nie tyle problem biedy, co pułapka wygody.
PAWEŁ WALEWSKI
REKLAMA
32 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
S P O Ł E C Z E Ń S T WO
Ksiądz sądownie domaga się przeprosin od biskupa.
Konflikt w Koszalinie osiągnął kulminację.
Licencja na miłosierdzie
RYSZARDA SOCHA
Pomysł „domu bez granic”
– otwartego dla potrzebujących
całodobowo – zrodził się
w trakcie dyskusji, jakie ks. Radosław
Siwiński, rocznik 1976,
prowadził w Krakowie, gdzie kuria koszalińsko-
kołobrzeska wysłała go na studia
doktoranckie z filozofii. Zgłosił się z tym
do swego biskupa Edwarda Dajczaka (dziś
biskup senior). Ten przyklasnął, ale uznał,
że powinna powstać organizacja świecka,
żeby w razie porażki odpowiedzialność
materialna nie spadła na kurię.
Ks. Siwiński zebrał grupę zaangażowanych
katolików. W 2010 r. na podstawie
prawa świeckiego dotyczącego stowarzyszeń,
działalności pożytku publicznego
i wolontariatu wspólnie założyli stowarzyszenie
Dom Miłosierdzia Bożego. Prezesem
został ks. Siwiński. Dziś może się
ono pochwalić majątkiem wycenianym
na 24 mln zł. Ale działa w atmosferze
konfliktu z kurią. Co się stało?
Nie pytają, w co wierzysz
Potężna budowla z czerwonej cegły,
cztery kondygnacje. Na frontonie ogromny
baner z Jezusem, na szczycie – krzyż.
Koszalinianie świetnie znają to miejsce
w centrum miasta. Codziennie około południa
widzą ludzi, którzy ciągną do namiotu
ustawionego przy domu na dwudaniowe
obiady. Część to bezdomni, część
– po prostu ubodzy. W sumie stowarzyszenie
wydaje ok. 400 obiadów, plus
200 śniadań i kolacji, bo w domu mieszka
około setki potrzebujących. Trafiają tu życiowi
rozbitkowie: ludzie w kryzysie bezdomności,
alkoholicy, byli więźniowie,
także osoby przeżywające załamanie,
jak kobieta, która w wypadku drogowym
straciła całą rodzinę. Można bezpłatnie
skorzystać z porad pracowników socjalnych,
prawnika, doradców zawodowych,
psychologów i terapeutów. Nikt nie pyta:
Czy wierzysz? W co wierzysz?
– Niektórym chodzi tylko o detoks – relacjonuje
ks. Siwiński. – Ale cieszymy się
nawet z tych kilku tygodni trzeźwości. Proponujemy
dwa miesiące na wsi. Później
powrót do miasta, do pracy, jeśli ktoś jest
Ks. Radosław Siwiński: „Robią ze mnie
chorego psychicznie, a niszczony
jestem za to, że powiedziałem
o nieprawości i złych zakusach” ©
PRZEMYSŁAW GRYŃ/NEWSPIX, MARCIN BIELECKI/PAP
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 33
sprawny. Bo chcemy, żeby wracali do społeczeństwa.
I w dużej mierze to się udaje. U nas
można mieszkać, jak długo się potrzebuje,
pod warunkiem że po pracy półtorej godziny
dziennie popracuje się na rzecz domu.
Do samego wydawania posiłków musi być
6–7 osób, kuchnia to 8 osób.
Sam dom przed wojną był przytuliskiem
prowadzonym przez protestanckie zakonnice,
a po wojnie szpitalem. Stowarzyszenie
kupiło go z rąk prywatnych za ponad
1 mln zł, zaciągając w banku kredyt. Dyrektorka
więzienia przysłała do pomocy
25 osadzonych: wykonali 80 proc. prac
remontowych. Ktoś dał okna, ktoś materiały
budowlane. – Wszystko od ludzi, cud
– powtarza duchowny.
Także Piotr Jedliński, były prezydent
miasta (2010–24), dziś radny, z pewnym
sceptycyzmem patrzył, co wyniknie z tego
zakupu. Teraz jest pod wrażeniem. – W odróżnieniu
od innych organizacji tego typu
oni się utrzymują samodzielnie. Nigdy nie
korzystali z pomocy miasta. Mają grono
oddanych darczyńców, którzy pomagają.
Zarabiają, bo jest piekarnia.
Ks. Siwiński – i tu jest antytezą ks. Rydzyka
– po grosz publiczny na swoje dzieła
nie sięga, choć biskupi nakłaniali. – Powiedziałem,
że tak nas Bóg wychował, tak chcemy
i tak będzie.
W pewnym momencie w Domu Miłosierdzia
pojawiło się sześciu piekarzy
alkoholików. Stąd pomysł, by uruchomić
piekarnię. Ta szóstka piekarzy jakoś się
ogarnęła i odeszła, ale przyszli inni. Dziś
sama piekarnia zatrudnia za wynagrodzeniem
ok. 18 osób. Do tego jest pięć sklepów,
które oferują jej wyroby. W nieodległych
wsiach zorganizowali następne, mniejsze
domy (wynajęte lub użyczone).
Skutki ostrożności
Imponujący rozwój stowarzyszenia
można prześledzić w sprawozdaniach
i bilansach, które Dom Miłosierdzia
jako organizacja pożytku publicznego
zamieszcza
na stronie www.pozytek.
gov.pl/. Z kredytu zaciągniętego na główną
siedzibę pozostało do spłaty już tylko
100 tys. zł. Obecnie wartość budynku jest
szacowana na 15 mln zł. Niedawno stowarzyszenie
wzięło nowy kredyt (2 mln zł)
i nabyło nieruchomość w Wietrznie. Też
wymaga remontu. – Prześliczny pałacyk,
pomieści 200 osób – opowiada ks. Siwiński.
Wiedzę, że cały majątek wart jest
24 mln zł, mają z wycen sporządzanych
dla banku.
Jesienią 2021 r. bp Dajczak zadzwonił
do ks. Siwińskiego z pytaniem, co by się
stało z Domem Miłosierdzia, gdyby ksiądz
zmarł. Ten wysłał fragment statutu z zapisem,
że walne zgromadzenie członków
większością dwóch trzecich głosów
może podjąć uchwałę o likwidacji. To oni
w uchwale określą, co dalej z majątkiem.
I jeśli walne zgromadzenie „nie zdecyduje
inaczej według aktualnych okoliczności
i potrzeb – majątek Stowarzyszenia winien
zostać przekazany na rzecz Diecezji
Koszalińsko-Kołobrzeskiej”. Biskup nie
ukrywał niezadowolenia.
W marcu 2023 r., gdy ustąpił z urzędu
z powodów zdrowotnych, jego miejsce zajął
Zbigniew Zieliński, wcześniej biskup
pomocniczy archidiecezji gdańskiej.
Podobno niektórzy księża mówią o nim
„kulturalny Głódź”, bo grzeczny, uprzejmy,
a idzie jak walec. Sprawa Domu Miłosierdzia
co jakiś czas powracała. Były
rozmowy obu hierarchów z księdzem, bp.
Dajczaka ze stowarzyszeniem, wreszcie
bp. Zielińskiego z zalążkami zgromadzeń
zakonnych – męskiego i żeńskiego,
które za zgodą bp. Dajczaka zawiązały
się pod dachem Domu Miłosierdzia. Ten
męski – Bracia Miłosiernego Pana – zaistniał
w 2018 r., dziś liczy 10 osób (wiek
23–53 lata). Żeński to cztery Siostry Miłosiernego
Pana, funkcjonujące od 2020 r.
Najpierw byli wolontariuszami. Ale tak
ich wciągnęło to pomaganie w nabożnym
klimacie, że z czasem doszli do wniosku,
iż chcą, by stało się całym ich życiem.
To aż 14 powołań zakonnych w dobie, gdy
Kościół cierpi na ich brak.
Od perswazji po szantaż
Zarzewie konfliktu długo tliło się
w ukryciu niewidoczne dla otoczenia.
Rozgorzało 22 października 2024 r., gdy
ks. Siwiński poinformował lokalne media
o naciskach, by mienie stowarzyszenia
przekazać diecezji. Kuria potwierdziła,
że jest spór. Stowarzyszenie Dom Miłosierdzia
„nie jest instytucją kościelną
i jako takie nie podlega jurysdykcji biskupa
diecezjalnego” – czytamy w komunikacie.
Jurysdykcji biskupa podlegają
ks. Siwiński oraz Bracia i Siostry Miłosiernego
Pana.
Biskup nie może stowarzyszenia do niczego
zmusić. Może jednak różnymi sposobami
próbować skłonić jego członków,
by podczas walnego zgromadzenia podjęli
uchwały zgodne z oczekiwaniami kurii.
Jeśli znajdzie się odpowiednia większość,
może dojść do przekształcenia w stowarzyszenie
działające według prawa kościelnego.
Albo do przekazania całości
lub części dóbr materialnych diecezji bądź
podmiotom z nią związanym.
W sierpniu 2024 r. bp Zieliński spotkał
się z braćmi i siostrami ze wspomnianych
zakonów in statu nascendi. Podczas spotkania
ks. Siwiński postawił się zwierzchnikowi.
Potem ruszył w Polskę szukać
pomocy u innych biskupów oraz u nuncjusza.
Wysłuchał go tylko abp Adrian
Galbas, przewodniczący Rady ds. Apostolstwa
Świeckich przy Konferencji
Episkopatu Polski. Wyznaczył mediatora
w osobie ks. Grzegorza Strzelczyka.
Gra o splendor
Podczas mediacji (październik 2024 r.)
pojawiły się różne sugestie dotyczące
ks. Siwińskiego, np. że jest przeciążony
pracą, że trzeba sprawdzić coś w jego przeszłości.
Ale głównym tematem stali się
bracia i siostry – to ich stowarzyszenie
Bp Zbigniew Zieliński. Mówią o nim
„kulturalny Głódź”, bo grzeczny,
uprzejmy, a idzie jak walec.
34 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
S P O Ł E C Z E Ń S T WO
powinno obdarować majątkiem. A właśnie
ich sprawy dziwnie przystopowały.
Chodzi o dalsze formalne zatwierdzenia
ze strony biskupa. Dziś ks. Siwiński mówi
o szantażu.
Stowarzyszenie Dom Miłosierdzia
Bożego
chce zachować status quo – świecką
formułę prawną oraz majątek. Wydało
w tej sprawie trzy oświadczenia
(ostatnie wielostronicowe – 15 grudnia
2024 r.). Troje spośród jego członków
sprzyjało oczekiwaniom biskupa, m.in.
niegdysiejsza wiceprezeska. Została ona
wydalona za dogadywanie się z kurią
za plecami innych.
Jej oświadczenie stara
się rozpropagować
rzecznik kurii. Z kolei
ks. Siwiński wystosował list otwarty
do kapłanów diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej:
„Chcę Wam też powiedzieć,
że każdego dnia moje dobre imię jest
niszczone, padają kłamstwa, oszczerstwa
i wielkie manipulacje, robią ze mnie chorego
psychicznie, a niszczony jestem za to,
że powiedziałem o nieprawości i złych
zakusach”.
29 listopada 2024 r. ksiądz skierował
do Sądu Rejonowego w Koszalinie przeciwko
bp. Zielińskiemu „wniosek o zawezwanie
do próby ugodowej” w sprawie
naruszenia dóbr osobistych. W ramach
ugody domaga się od biskupa przeprosin.
To posunięcie w Kościele niebywałe.
Niektórzy duchowni po cichu kibicują
koledze, ale są przekonani, że to nie może
się dla niego dobrze skończyć. – Dzwoniła
do mnie grupka księży: „Radek, powiedz,
że depresja albo coś z psychiką, powiedz,
że nie wiedziałeś, co mówiłeś, i się wycofaj
z wszystkiego” – opowiada ksiądz.
Artur Wezgraj, przewodniczący koszalińskiej
rady miejskiej, zaznacza, że nie
wie, jak spór wygląda od wewnątrz. Przypuszcza,
że pod podszewką jest jeszcze
coś takiego jak „licencja na dobro”. – Obserwowałem
już – powiada – jak instytucje
się spierają o bycie liderem dobroczynności,
o to, kto ma prawo do wyniesienia
tej dobroczynności na sztandary. Tylko
że Dom Miłosierdzia jej na sztandary nie
wynosi. Po prostu to robi. Nie obserwuję,
żeby mówili: „Patrzcie, jacy jesteśmy świetni,
podziwiajcie nas”. Widzi za to niechęć
Kościoła do WOŚP Owsiaka, największej
akcji charytatywnej, i odnosi wrażenie,
że to element owej gry o splendor dobroczynności.
A także gry o wiernych,
o ich przytrzymanie przy sobie. Do tego
dochodzą obawy, że jeśli coś wychodzi
spod kurateli Kościoła, to może zagrażać
strukturze głównej.
Sprawa Domu Miłosierdzia pokazuje
daleko posuniętą nieufność hierarchów
wobec aktywności laikatu. Obaj biskupi
powtarzali ks. Siwińskiemu i jego
współpracownikom, że Kościół stracił
hospicjum ks. Kaczkowskiego (Puck, archidiecezja
gdańska) i nie pozwolą, by coś
takiego stało się z Domem Miłosierdzia.
Co właściwie się stało z tym hospicjum?
Charyzmatyczny założyciel zmarł
w 2016 r. Było organizacją świecką i teraz
kieruje nim osoba świecka. Ale jak niosło
pomoc, tak niesie nadal. Z punktu widzenia
potrzebujących i ogólnego dobra nic
złego się nie stało. Tyle że Kościół nie ma
nad tym żadnej kontroli. Trudno zaakceptować
ten korporacyjny punkt widzenia,
bo zarówno działalność ks. Kaczkowskiego,
jak i Domu Miłosierdzia, choć w świeckiej
formule prawnej, budowała lepszy
wizerunek Kościoła jako instytucji.
Biskup nie może przeprosić
Czym się to skończy? Nuncjusz apostolski
odpisał ks. Siwińskiemu 21 stycznia:
nie zaangażuje się w sprawę, ksiądz
podlega swemu biskupowi „i to w dialogu
z nim trzeba obecnie wypracować modus
posługiwania”. – Biskup opowiada
księżom i siostrom zakonnym najgorsze
kłamstwa na nasz temat – mówi z goryczą
założyciel Domu Miłosierdzia – ale
nie wydaje żadnych dekretów, bo doskonale
wie, że wtedy złożyłbym w Rzymie tzw.
rekurs i ta sprawa byłaby wyjęta spod jego
władzy. Formalnie nic się nie dzieje. Tylko
że my psychicznie lecimy w dół, jest smutek
i niepewność w naszym życiu.
Dwa razy był w Rzymie. Za pierwszym
razem nic nie zdziałał. Za drugim, w styczniu,
złożył oficjalne pisma w Dykasterii
ds. Instytutów Życia Konsekrowanego,
by – jak powiada – „ratować braci i siostry”,
i w Dykasterii ds. Duchowieństwa,
by „ratować siebie”. Skargi zostały przyjęte.
Wiąże z tym pewne nadzieje. Zwłaszcza
że papież na szefa pierwszej z tych
dykasterii powołał właśnie zakonnicę,
kobietę. To rewolucja. Może obce jej będą
biskupie układy i lojalności.
Zanim agendy kurii rzymskiej odniosą
się do wniesionych spraw, 21 lutego przed
koszalińskim sądem ma dojść do wspomnianej
już „próby ugodowej”, w ramach
której ks. Siwiński domaga się od bp. Zielińskiego
przeprosin za naruszenie dóbr
osobistych. Ze środowiska kurialnego
słyszał, że hierarcha nie może przeprosić,
boby dał zły przykład duchowieństwu
w Polsce.
RYSZARDA SOCHA
Dom Miłosierdzia Bożego w Koszalinie. Otwarty całą dobę dla bezdomnych
i uzależnionych. Budynkiem wartym 15 mln zł nagle zainteresowała się kuria.
© MAGDA PATER/AGENCJA WYBORCZA
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 35
S P O Ł E C Z E Ń S T WO
Jak powinien wyglądać system wsparcia osób starszych?
Jakie wzorce czerpać z zagranicy? I czy jesteśmy skazani
na starość biedną i głodną? – rozmowa z dr Zofią
Szwedą-Lewandowską oraz prof. Pawłem Kubickim
z warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej.
Liczenie od końca MARTYNA BUNDA: – W jakim punkcie
jesteśmy? Gdybyśmy mieli porównać
obecny stan do sytuacji sprzed 20 lat,
kiedy nawet w samorządach panowało
przekonanie, że do opieki nad seniorem
zobowiązana jest rodzina, to chyba jednak
jest postęp?
ZOFIA SZWEDA-LEWANDOWSKA: – Przede
wszystkim zmienili się sami seniorzy. Kolejne
generacje, które wchodzą w starość, są
bardziej świadome, ale też lepiej wykształcone,
zdrowsze, często lepiej wiedzą, czego
mogą od państwa oczekiwać. Zmieniły się
też standardy opieki; liczba metrów na osobę
w placówkach opiekuńczych czy dostęp do łazienek
– w tej w kwestii dużo zrobiła Unia
Europejska. Rozwinęła się też sieć usług środowiskowych
– ale kiedy spojrzymy na dane
statystyczne, to okazuje się, że potrzeby wzrosły
znacznie szybciej niż podaż.
Czyli niby jest lepiej, ale tak naprawdę
jest gorzej…
ZS-L: – A odpowiedzialność za opiekę nadal
spoczywa na rodzinie, choć z innych powodów
niż kiedyś. Niby jest już jasne, że tę rodzinę
trzeba wspierać. Że dzieci – czy też innych
osób związanych z seniorem więzami emocjonalnymi
i chcących mu pomagać – jest po prostu
za mało. Ale państwo ciągle jeszcze nie jest
skłonne wziąć na siebie odpowiedzialności
za asekurowanie starzenia się. To nie idzie w tę
stronę. Państwo powiedziało: prywatyzujemy
usługi, kupcie je sobie na wolnym rynku, tę
pracę zrobią dla was np. obywatelki Ukrainy.
Tylko nawet jeśli dzieci byłyby skłonne wykupić
usługi opiekuńcze dla rodziców, to nie
ma kto ich świadczyć. Państwo niby coś tam
wspiera, przyznając dodatki pielęgnacyjne,
ale rozdaje pieniądze, kierując się przestarzałymi
kryteriami – wedle polskiego państwa
pomocy w codziennym funkcjonowaniu wymaga
każda osoba po 75. roku życia. Dzieląc
pieniądze – pomyślane jako dodatek na pampersy
czy opiekę – na tak dużą grupę, niczego
się nie asekuruje, a jedynie wypłaca kilku
milionom ludzi groszowe dodatki do emerytury.
Starszych osób przybywa znacznie
szybciej niż zaplecza opiekuńczego. Żeby ten
system się nie przewrócił, państwo przymyka
oczy na zbyt wiele zjawisk, które zahaczają
o patologię – np. na istnienie tych wszystkich
nierejestrowanych nigdzie, działających nieformalnie
domów opieki, które nie trzymają
standardów, ale za to są tańsze.
Bo te oficjalnie działające placówki,
po dostosowaniu do unijnych standardów,
zrobiły się koszmarnie drogie. 9–10 tys. zł
za miesiąc pobytu w DPS to cena nie
do udźwignięcia dla większości rodzin.
Dr hab. Paweł Kubicki
– prof. SGH, polityk społeczny,
kierownik Katedry Polityki Społecznej
SGH, członek Komitetu Nauk o Pracy
i Polityce Społecznej PAN
Dr Zofia Szweda-
Lewandowska
– ekonomistka, demografka,
socjolożka i gerontolożka
z Katedry Polityki Społecznej SGH
© LESZEK ZYCH
36 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
S P O Ł E C Z E Ń S T WO
ZS-L: – W efekcie, choć zrobiliśmy
dużo, nie jest ani trochę lepiej niż przed
20 laty. A zważywszy na trendy demograficzne,
będzie gorzej i gorzej. Pokolenie
40- i 50-latków nie ma już szans na myślenie
o własnej starości wedle dawnych
kryteriów: że zacznę długi okres, gdy odpocznę
i trochę pożyję. Pomimo rosnącej
świadomości – i to zarówno po stronie
samorządowej, jak i samych osób starszych
– ciągle brakuje nam systemowego
myślenia o starości. Im dłużej zwlekamy,
tym głębiej lądujemy w patologii.
A jak to mogłoby wyglądać?
PAWEŁ KUBICKI: – Spójny, całościowy
system wsparcia zaczyna się od przygotowania
do starości i związanej z nią niepełnosprawności.
Utrzymuje człowieka
w możliwie jak najdłuższym niezależnym
życiu. Jeśli chodzi o konkretne rozwiązania,
to np. przystosowywanie mieszkań
do zmieniających się z wiekiem możliwości
danej osoby – jak przebudowa łazienek
czy kuchni tak, żeby wyeliminować
konieczność wchodzenia na taborety,
bo upadki na tym etapie życia oznaczają
zwykle początek końca sprawności. Inny
przykład: łatwe zamienianie mieszkań
położonych zbyt wysoko lub za dużych
i za drogich w utrzymaniu na mniejsze.
Ale ważna jest też oferta edukacyjna
i kulturalna. Zapobieganie stagnacji,
wspieranie rozwoju i pomoc w zachowaniu
dobrego samopoczucia oraz wysokiej
samooceny. Tutaj można wiele zdziałać,
zresztą sporo wydarzyło się już bez udziału
państwa. Bo seniorzy dziś to zupełnie
inna grupa niż dwie dekady temu.
Kolejny element systemu powinien
polegać na asekurowaniu tego etapu,
gdy niezbędna jest już codzienna pomoc
opiekuńcza. Domy pomocy społecznej,
hospicja, zakłady opiekuńczo-lecznicze,
nieco wcześniej – placówki dziennego
pobytu. W idealnym systemie przejście
między poszczególnymi fazami sprawności
– i odpowiadającej tej sprawności opiece
– powinno być płynne. Rola rodziny, ale
też sąsiadów czy wreszcie służb wsparcia
społecznego powinna sprowadzać się
do pomocy w codziennych zakupach,
sprzątaniu mieszkania, towarzyszenia
w wydarzeniach kulturalno-społecznych,
asystowania w czynnościach higienicznych.
Także do wsparcia psychologicznego
i dbania o relacje. Ale ów kontakt
24/7 powinien raczej polegać na byciu
w dyspozycji, pod telefonem, nie zaś
na nieustannej opiece. Mimo wszystkich
słabości tego, co dziś mamy, wprowadzany
właśnie bon senioralny ma asekurować
tego typu potrzeby, więc kierunek jest dobry.
Problem tkwi jedynie w skali i dostępie.
I tu zła wiadomość. Trzeba sobie jasno
powiedzieć, że z uwagi na skalę starzenia
się populacji Polski idealnego systemu,
który zaspokoi wszystkie potrzeby, nie
będziemy już w stanie zbudować…
Są kraje, które go mają?
PK: – Wszystkie kraje Europy przechodzą
podobną zapaść. Niemcy miały całkiem
nieźle zorganizowany system, czyli
silny filar w postaci pomocy instytucjonalnej,
do tego może nieidealny – jednak
lepszy niż w Polsce – system wsparcia
w miejscu zamieszkania. Tyle że dziś
nawet Niemcy przestają nadążać za procesami
demograficznymi i nie do końca
mają pomysł, co robić dalej. Z debatą nad
starością jest teraz trochę jak z dyskusjami
o dzietności przed parunastoma laty
– długo zaklinano rzeczywistość, że musi
być dwa plus dwa, choć te postulaty już
wówczas były nierealistyczne. Musimy
po prostu zacząć inaczej myśleć o starości.
Czyli jak? Uznać, że czeka nas starość
biedna i głodna?
PK: – Na pocieszenie możemy sobie powiedzieć,
że – bądź co bądź – nie jesteśmy
już biednym społeczeństwem. Zgromadziliśmy
pewne zasoby zarówno jako gospodarstwa
domowe, jak i jako państwo. Wybudowaliśmy
infrastrukturę, która coraz
częściej jest dostosowana do potrzeb osób
z niepełnosprawnościami, małych dzieci
czy też osób starszych. Ale nadal pozostało
dużo do zrobienia – zarówno w wymiarze
zbiorowym, jak i indywidualnym.
ZS-L: – Musimy odpowiedzieć sobie
na pytanie, co naprawdę oznacza starość.
W ustawie o osobach starszych z 2015 r. definiuje
się ją jako 60. rok życia. W prawie
ubezpieczeń społecznych – podobnie, używa
się daty urodzenia. Do dodatków pielęgnacyjnych
uprawnia 75 lat. Tymczasem
polityka społeczna wobec kobiet między
sześćdziesiątką a siedemdziesiątką powinna
być przede wszystkim nakierowana
na zachowanie dobrego stanu zdrowia
i wydłużanie ich aktywności zawodowej.
PK: – W Australii czy Wielkiej Brytanii
mamy dziś ogromne badania i akcje
ministerialne związane ze wspieraniem
menopauzy i promocją hormonalnej terapii
zastępczej oraz innych celowanych
programów medycznych, które wydłużają
sprawność o kluczowych kilka lat, wpływają
na dłuższą aktywność zawodową
i efektywność w pracy.
ZS-L: – Ale jeszcze ważniejsze jest, żebyśmy
tę starość zindywidualizowali. Myśleli
o niej nie w kategoriach „zaczyna się od”,
ale także „ile jeszcze zostało, statystycznie,
do końca”. Jeśli pomyślimy tak o własnej
starości, pojawia się naturalne pytanie,
co musimy zrobić, żeby ten czas był znośny.
O co trzeba zadbać w życiu zawodowym,
jak ustawiać swoje relacje rodzinne,
relacje ze znajomymi, jak i ile oszczędzić,
jak zadbać o zdrowie, żeby zmniejszyć
ryzyko starości w bólu. Pojawiają się pytania:
czy stać mnie na wyjście z rynku
pracy, biorąc pod uwagę perspektywę lat,
które zostały mi jeszcze do przeżycia? Jeśli
jakakolwiek siła społeczna albo instytucja
przebije się szeroko z tym komunikatem,
może i politycy zaczną w końcu tak
patrzeć na starość – nie jak na zawodową
metę, ale jak na kolejną bramę.
Politycy widzą siebie. Siedemdziesiątka
na karku, a tu najlepszy czas w życiu…
PK: – Człowiek już dość dobrze sytuowany
w razie czego wszystko sobie załatwi?
Przez wydłużanie wieku emerytalnego
upadały rządy. Ale z drugiej strony wśród
młodszych wyborców coraz powszechniejsza
jest świadomość, że ci politycy są
ostatnim pokoleniem, które może myśleć
o starości w dawnych kategoriach: przejdę
na emeryturę, odpocznę, pożyję, poświęcę
się swoim pasjom. Pokolenie 40-,
50-latków już się w tym schemacie nie
zmieści, bo nie udźwignie tego ani budżet
żadnego państwa, ani ich własne budżety.
Więc powolutku, trochę jak z gotowaniem
żaby, będziemy ograniczali wsparcie – najpierw
dla najstarszych starych – aż całkiem
go zabraknie. Powiem sarkastycznie,
że w pewnym sensie lepiej rokuje w Polsce
dyskusja, jak pomagać ludziom szybciej
umrzeć, niż jak przygotować społeczeństwo
na starość.
Co jesteśmy wciąż w stanie zrobić?
ZS-L: – Jeden z głównych postulatów
w europejskiej polityce społecznej
to dziś dostosowywanie rynku pracy
do potrzeb najstarszych pracowników.
W Polsce lepiej
rokuje dyskusja,
jak pomagać ludziom
szybciej umrzeć,
niż jak przygotować
ich na starość.
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 37
Skoro tradycyjne rynki pracy wypychają
starszych, musimy sprawdzić dlaczego.
Oczywiście samo podniesienie wieku
emerytalnego to za mało. W wielu krajach,
w których próbuje się świadomie
tworzyć elastyczne miejsca, pojawia się
nowe wyzwanie – zajmują je np. matki
albo osoby z niepełnosprawnościami,
bo te miejsca są dla nich szczególnie atrakcyjne.
Powoli dochodzi się więc do wniosku,
że polityka związana ze starością zaczyna
się od polityki rynku pracy. Łącznie
z myśleniem o 60-latkach jako pokoleniu
schorowanym, niezdolnym na przykład,
by dźwignąć 20 kg – bo rzeczywistość tego
nie potwierdza. W sektorze opiekuńczym,
gdzie niezbędne jest często podniesienie
osoby, której np. zmienimy pampersa, pracuje
całkiem sporo osób, głównie kobiet,
po sześćdziesiątce.
A po rynku pracy? Co dalej?
PK: – Urealnienie tego, co już mamy.
Np. zasad przydzielania dodatków pielęgnacyjnych.
Warto też wprowadzić
wspierane przez państwo ubezpieczenie
pielęgnacyjne jako celowany fundusz
pokrywający koszty opieki długoterminowej.
W kwestii ubezpieczenia pielęgnacyjnego
też toczy się dyskusja, czy już nie
jest za późno, czy zanadto się nie zestarzeliśmy
i teraz już tylko budżet państwa
i podatki. Ale ja jestem w grupie przekonanych,
że to – wciąż – ostatni dzwonek.
Idźmy dalej. Wsparcie instytucjonalne?
ZS-L: – Warto rozbudowywać to, co jest,
ale dodając ważny element, którego dziś
brakuje: skuteczny system monitorowania
sytuacji osób starszych. Wiem, że jedna
z dzielnic Warszawy prowadziła projekt,
w którym pracownicy socjalni odwiedzali
osoby po 90. roku życia. Po pierwsze,
orientowali się, jaka jest sytuacja tej osoby
i czy nie wymaga szerszego wsparcia
ośrodka pomocy społecznej lub innych instytucji
publicznych. Po drugie, zajmowali
się załatwianiem wielu spraw: od wyrobienia
nowego dowodu, bo termin ważności
starego się skończył, po umówienie badań
albo przyniesienie książek z biblioteki.
Zapewniali rozmowę. Zachęcali do wychodzenia
z domu, uczestniczenia w wydarzeniach
kulturalnych, jeśli to było możliwe.
PK: – Taki monitoring można połączyć
z monitoringiem zdrowia. Temat ścieżki
geriatrycznej pozwalającej zmniejszyć
liczbę hospitalizacji, załatwiać problemy
na etapie, gdy szpital nie jest jeszcze potrzebny,
to oczywisty, kolejny element.
Bank Światowy od dawna rekomenduje
powiązanie systemów ochrony zdrowia
z pomocą społeczną wobec procesów starzenia,
bo rozdzielenie ich powoduje efekt
ping-ponga. Gdy wydaje jeden system,
oszczędza drugi – i odwrotnie. A systemy
mają naturalną skłonność do unikania
wydatków.
ZS-L: – Ale ja monitoring zdrowia rozumiałabym
jeszcze szerzej: jako informację
o dalszych krokach. Jeśli coś się dzieje, ktoś
kompetentnie wyjaśnia, co dalej. Był udar,
szpital, nie trzeba dowiadywać się nie wiadomo
gdzie, jak załatwić rehabilitację i jak
uzyskać dodatkowe wsparcie w domu. Taki
monitoring służyłby nie tylko osobie starszej,
ale również jej otoczeniu; wspierałby
całą rodzinę lub znajomych, jeśli takie jest
środowisko seniora. Stworzenie takiego
systemu w kilkanaście miesięcy leży w zasięgu
naszych możliwości.
Tyle że zablokuje się z powodu braku
dostępności usług opiekuńczych
na rynku.
PK: – To prawda. Ale jeśli cała reszta systemu
będzie działała, tę lukę da się uzupełnić
przy odpowiednim wsparciu państwa.
Co jeszcze możemy zrobić?
PK: – W zasadzie od tego powinniśmy
zacząć. Jeśli mamy przedefiniowywać
starość, potrzebne są dane. A zaskakująco
mało wiemy o grupie seniorów. To,
co jest, jest nieprzejrzyste. Nie widzą się
systemy pomocy społecznej i ochrony
zdrowia; leży nawet statystyka. Mieliśmy
w Polsce zaledwie dwa cykle badań PolSenior,
które w próbie miały większą liczbę
osób w wieku 80 lat i więcej. Osoby starsze
są też mało widoczne w przestrzeni
publicznej, choć tu po części korekta już
dokonuje się sama – za sprawą tzw. srebrnych
celebrytów.
Oczywiście w kolejce są inne postulaty,
jak projektowanie miast – wysoki krawężnik
utrudnia życie zarówno osobie niesamodzielnej,
jak i matce z wózkiem czy
osobie z niepełnosprawnością ruchową.
Ale za tym postulatem kryją się nowe pytania.
Ważne, abyśmy zdawali sobie sprawę,
że osoby starsze w różnych rejonach
Polski mieszkają w różnej tzw. substancji
mieszkaniowej. Bywa, że starzeje się cała
ulica. Bywa też – coraz zresztą częściej
– że miejscowość się wyludnia. Oczywiście
sytuacja idealna to różnicowanie
mieszkańców. Z perspektywy społecznej
najlepiej jest, kiedy po sąsiedzku mieszkają
osoby w różnym wieku. Ale trzeba sobie
uczciwie powiedzieć, że w przypadku
niektórych miejscowości jedyne, co możemy
zrobić, to towarzyszyć ludziom w starości
w miejscu, które kończy się razem
z nimi. To wyzwanie. Tam nie ma sensu
inwestować w infrastrukturę typu szkoła
czy nawet szpital, ale trzeba – w obwoźne
sklepy, obwoźne usługi publiczne, lekarza,
który regularnie dociera na miejsce.
Miejscowości wyludniających się, a i starzejących
w sposób szczególnie wyraźny,
jest niemało.
ZS-L: – Warto w tym kontekście przyjrzeć
się Kanadzie. Od lat ćwiczą tam program
dowożenia usług, ale i np. posiłków
– i to na duże odległości. Z lokalnych doświadczeń
mamy np. województwo łódzkie,
gdzie program wsparcia na obszarach
wiejskich ruszył, gdy – trochę na wyczucie
– zdecydowano się zakupić partię rowerów
elektrycznych dla opiekunów. Były
tanie, ułatwiły poruszanie się pomiędzy
gospodarstwami, zrewolucjonizowały ten
projekt.
Warto podglądać dobre rozwiązania.
ZS-L: – A przede wszystkim rozmawiać
z tymi, którzy bezpośrednio pracują
z osobami starszymi w terenie. Nawet
nie z kierownikiem MOPS, ale z pracownikiem
socjalnym, opiekunkami osób
starszych, rehabilitantami, terapeutami.
Oni zwykle doskonale widzą, czego lokalnie
potrzeba. I to jest może najważniejszy
klocek potrzebny do budowy sensownego
systemu.
PK: – Musimy też wrócić do dyskusji
o granicach starości, które nie mogą
być wyznaczane wiekiem emerytalnym
60/65 lat, ale skupiać się na tym, ile nam
zostało lat do przeżycia i co zrobić, by jak
najwięcej lat przeżyć w sprawności. I pod
tym kątem układać całość.
ROZMAWIAŁA MARTYNA BUNDA
Wszystkie teksty i wywiady, które do tej pory
ukazały się w cyklu „Odchodzić po ludzku”,
znajdą Państwo w specjalnej zakładce na naszej
stronie: www.polityka.pl/odchodzicpoludzku
Zachęcamy też do dzielenia się z nami swoimi
doświadczeniami: akcja@polityka.pl
38 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
S P O Ł E C Z E Ń S T WO
Mieszkanie w apartamentowcu
na osiedlu Miła zalane było
krwią. Michał K. zadał Gabrieli
Ż. co najmniej kilkanaście
ciosów nożem, a później
tym samym nożem zabił siebie. Zwłoki
obojga odkrył jego ojciec, gdy przyszedł
zaniepokojony esemesami syna z przeprosinami.
Michał wysłał je tuż po tym, gdy
zmasakrował Gabrielę.
On: 28 lat, bramkarz w rzeszowskich
pubach. Solidnie zbudowany (siłownia,
suplementy), zadbany (zdrowe odżywianie,
zero alkoholu i używek). W opinii
Najpowszechniejszą formą zabójstw kobiet jest pozbawienie
życia przez partnera – byłego lub obecnego.
Najniebezpieczniejszym dla kobiety miejscem jest jej dom.
ZBIGNIEW BOREK
znajomych spokojny. Ona: 27 lat, pracownica
banku, dwa lata temu obroniła pracę
magisterską z politologii na Uniwersytecie
Rzeszowskim. – Cicha, sumienna, zawsze
przygotowana do zajęć. Z racji urody
studenci wodzili za nią wzrokiem – mówi
dr Dominik Szczepański, jej promotor.
Gabriela z Michałem byli parą, ale
mieszkanie należało do niej, on w nim
tylko bywał. Sąsiedzi nie słyszeli awantur,
znali się jednak tylko na „cześć” czy „dzień
dobry” (wszyscy są nowi, osiedle dopiero
powstaje). Według znajomych pary Gabriela
niedawno zerwała z Michałem,
wrócili do siebie, a w sobotę 1 lutego
mieli razem wyjść na miasto. Przebieg
zdarzeń i motyw zbrodni ustalają policja
i prokuratura. Podstawowa wersja:
atak szału na skutek zazdrości
albo zapowiedzi (ponownego)
zerwania związku przez Gabrielę.
– Zbrodnia była tak
brutalna, że trudno podejrzewać
sprawcę o działanie
z rozmysłem – mówi osoba
znająca kulisy.
Brutalnie zabrzmi
też to, że mężczyzna
mordujący
partnerkę albo żonę
(czasem następnie
popełniający samobójstwo)
to w Polsce powtarzający
się scenariusz.
– Wbrew stereotypom
kobiety najczęściej nie
są zabijane w ciemnych
zaułkach czy na bezdrożach,
ale we własnych
domach – mówi
Dagmara Woźniakowska,
profesor Uniwersytetu
Warszawskiego, kierowniczka
Katedry Kryminologii i Polityki
Kryminalnej. I dodaje: – Najbardziej
niebezpieczny moment nadchodzi, gdy kobieta
odchodzi od swojego męża czy partnera.
Ten czuje wtedy, że wymyka mu się
z rąk. Odbiera to jak utratę władzy, a także
pozycji w rodzinie i społeczeństwie, to zaś
prowadzi do frustracji i gniewu, rozpaczy
i agresji, którą kieruje najpierw przeciw żonie
lub partnerce, a potem niekiedy także
przeciwko sobie.
Wioletta S., lat 43, mąż oblał ją benzyną
i podpalił. Miał już prawomocny wyrok
za znęcanie. Kiedy Wioletta wniosła
pozew o rozwód, podejrzewał, że ma kochanka.
Chciał ją oszpecić. Tamtego dnia
brała prysznic przed wyjściem do pracy.
Wszedł do łazienki, chlusnął jej benzyną
po plecach i podpalił zapalniczką. Z powodu
oparzeń 80 proc. powierzchni ciała
i niewydolności wielonarządowej Wioletta
po tygodniu zmarła w szpitalu.
Eugenia A., lat 56, zastrzelona przez
męża. Od lat znęcał się nad całą rodziną,
przez ostatni rok wyżywał się na żonie,
także seksualnie. Był karany (wyroki
w zawieszeniu), mimo to dostał pozwolenie
na broń. Raz kompletnie pijany
wpadł w furię, bił i kopał żonę, ciągnął
ilustracja obywatel janek
Koniec
z tobą
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 39
za włosy, głową tłukł o ścianę. Zaczęła
regularnie zgłaszać policji stosowanie
przemocy. Feralnego dnia też zadzwoniła
po patrol, bo mąż groził, że ją zabije,
ale nie było wolnego radiowozu. Gdy radiowóz
się znalazł, Eugenia już nie żyła,
sprawca uciekł.
Stanisława R., lat 50, mąż zabił ją młotkiem,
gdy spała. Wcześniej potrafił długimi
godzinami ją bić i wykręcać ręce. Gdy
zagroziła rozwodem, upił się i sięgnął
po młotek. Sam zgłosił się na policję. Uznano
go za niepoczytalnego.
Takich historii fundacja feministyczna
Centrum Praw Kobiet (CPK) zgromadziła
dziesiątki. Ich wspólnym mianownikiem
jest przemoc domowa. Odkąd w 2023 r.
zmieniono jej prawną definicję, z przemocą
domową mamy do czynienia także
wtedy, gdy sprawca i ofiara nie mieszkają
razem. Policja nie prowadzi takich statystyk,
ale według szacunków CPK rocznie
w Polsce na tle przemocy domowej życie
traci 400–500 kobiet (uwzględniono również
śmiertelne pobicia i samobójstwa
doprowadzonych do ostateczności). Kobiety
stanowią dwie trzecie ofiar, mężczyźni
trzy czwarte sprawców – czytamy
w raporcie „Teraz koniec z tobą. Czarna
Księga Ofiar Przemocy w Polsce 2021”
ekspertów Niebieskiej Linii i Instytutu
Psychologii Zdrowia Polskiego Towarzystwa
Psychologicznego.
Autorzy przeanalizowali doniesienia
mediów z 2021 r. Prawie połowa zabitych
kobiet to żony i eksżony, obecne i byłe
partnerki. Średnia wieku ofiary wyniosła
45 lat. Najstarsza miała 74 lata. Najmłodszą
była 13-letnia Patrycja zabita przez
swojego o dwa lata starszego chłopaka
na wieść o tym, że była w ciąży (tak tylko
powiedziała, w rzeczywistości nie była,
ale raz czy dwa uprawiali seks). Przyczyną
co trzeciego morderstwa było zakończenie
albo chęć zakończenia związku
przez kobietę.
Podkreślmy: to zaledwie wycinek
rzeczywistości. 81 proc. ofiar zabójstw
na świecie to mężczyźni – podaje oenzetowskie
Globalne Studium Zabójstw
z 2019 r. (uwzględnia dane z 202 państw
zamieszkiwanych przez 96 proc. ludności
świata). W krajach o wysokich wskaźnikach
zabójstw odsetek kobiet wśród
sprawców i ofiar jest nieduży (bo czyny te
są głównie wynikiem działalności przestępczej),
a w krajach o niskich wskaźnikach
zabójstw – większy (bo wchodzi
w grę przemoc domowa i kulturowa).
Kobiety nie tylko giną rzadziej niż mężczyźni,
ale też w innych okolicznościach.
„Tylko 8 proc. ofiar – mężczyzn ponosi
śmierć z rąk osoby najbliższej (krewnego,
partnerki) i zaledwie 2,7 proc. traci życie
z rąk partnerki. Różnica w porównaniu
z kobietami jest kolosalna: 58 proc. wszystkich
kobiet – ofiar zabójstw straciło życie
z rąk osoby najbliższej, z czego aż 34 proc.
z rąk partnera” – pisze dr nauk prawnych
i kryminolożka Magdalena Grzyb w książce
„Kobieta jako ofiara zabójstwa. Studium
kryminologiczne” (Fundacja Krakowski
Instytut Prawa Karnego 2024). I podkreśla:
„Najpowszechniejszą formą zabójstw
kobiet na świecie oraz w Polsce jest pozbawienie
kobiety życia przez jej partnera
– byłego lub obecnego”.
Dr Grzyb przeanalizowała 246 spraw
z całego kraju, które dotyczyły kobiet
jako ofiar zabójstw. A 59,6 proc. sprawców
to partnerzy ofiar, średni wiek sprawcy
to 44 lata, ofiary 42 lata, do zbrodni dochodziło
najczęściej w domu sprawcy
lub/
i ofiary (67,1 proc. spraw), bez świadków
(81,4 proc. spraw).
„70 proc. czynów, gdy kobieta była
ofiarą, i 75 proc., gdy ofiarą był mężczyzna,
było poprzedzonych stosowaniem
przemocy domowej. Badania pokazują,
że zabójstwa mężczyzn przez ich partnerki
cechują się doświadczeniem przez nie
przemocy z rąk ofiary” – pisze dr Grzyb.
Innymi słowy, śmierć kobiety zwykle jest
kontynuacją przemocy, a śmierć mężczyzny
– jakkolwiek paradoksalnie to brzmi
– próbą jej przerwania: „Kobiety często
posuwają się do takiego kroku w samoobronie,
po długotrwałym znęcaniu
ze strony partnera, natomiast mężczyźni
z zazdrości, strachu przed porzuceniem,
słowem z chęci utrzymania kontroli nad
partnerką”. Cytowani przez autorkę studium
badacze z wielu krajów wskazują
na jednakowy typ myślenia u mężczyzn
(„jeśli ja jej nie będę miał, to już nikt nie
będzie”) i wyliczają czas podwyższonego
ryzyka dla kobiet (okres rozstania
i do roku po nim).
Wiele badań wykazuje, że sprawcy zabójstw
partnerek różnią się od sprawców
innych zabójstw. Są bardziej zwyczajni czy
przeciętni pod względem wykształcenia,
zatrudnienia czy przeszłości kryminalnej
i lepiej funkcjonują w społeczeństwie. Cechuje
ich jednak skrajny egocentryzm: siebie
postrzegają jako ofiary, użalają się nad
sobą, bagatelizują swoje zbrodnie („tylko
ją dziabnąłem nożem”) i wpisują je w kody
kulturowe („zasłużyła sobie”). Z narracji
zabójców z różnych krajów wyłania się
wspólny stosunek do swoich partnerek,
które pozbawili życia, jako „zaspokajaczek
ich potrzeb” (kontroli, miłości, stabilności
rodzinnej), a nie niezależnych jednostek.
„Rodzi się w nich pragnienie ukarania ich
za to, że ich zawiodły” – piszą izraelscy badacze
kobietobójstwa.
Egoista nie zważa na ofiary poboczne.
Niejako „przy okazji” zabójstwa kobiety
ginie więc nieraz ktoś, kto mu ją „odebrał”:
dziecko, teściowie czy świadkowie.
Według Globalnego Studium Zabójstw
21 proc. sprawców popełniło lub usiłowało
popełnić samobójstwo. Niektóre próby
były odbierane jako pozorowane.
Opisywany przez CPK Mariusz znęcał
się nad żoną (Magdalena R., lat 35). Gdy
dostał zakaz kontaktów i dozór policyjny,
pod byle pretekstem przyjechał do mieszkania,
ją zabił, siebie zdążył okaleczyć.
Inny Mariusz zabił partnerkę (Anna L.,
lat 36) i siebie, bo uciekła do swojej rodziny
i złożyła zawiadomienie o wieloletniej
przemocy z jego strony. Przed dwoma laty
w Tarnowie podejrzewany o stosowanie
przemocy domowej 43-letni Tomasz O. zamordował
żonę i dwoje dzieci, a następnie
sam odebrał sobie życie.
W POLITYCE 42/24 opisywaliśmy
dramat pod Łodzią: 39-letni Dawid M.
zepchnął z drogi samochód (a później
strzelał do niego), w którym oprócz jego
byłej partnerki Anny jechało dwoje
dzieci, w tym jego ośmioletni syn. Uniknęli
śmierci dlatego, że Adam – partner
Anny, który siedział za kierownicą
– odciągnął uwagę sprawcy. Przypłacił
to życiem. Dawid M. zabił go, ale musiał
uciekać i osaczony przez policję popełnił
samobójstwo.
Eksperci nazywają to zabójstwem suicydalnym
i pozabójczym samobójstwem.
Organizacje kobiece apelują, żeby wyrzucić
z obiegu publicznego pojęcie zabójstwa
i samobójstwa z miłości, bo w przemocy
nie ma krzty romantyzmu. Walczą
również z terminem samobójstwo rozszerzone
(tak określił zbrodnię Michała
K. regionalny portal w Rzeszowie). Bo jakież
to samobójstwo popełniła Gabriela?
I co może poczuć na myśl o takim „samobójstwie”
jej matka, która straciła jedyną
córkę? Na pogrzebie nie mogła wykrztusić
słowa. Jej pożegnanie odczytał ksiądz:
„Byłaś dla mnie wszystkim”. n
40 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
R Y N E K
ADAM GRZESZAK
ni mają wielkie zasoby rzadkich pierwiastków
ziem rzadkich” – tak opisał
Ukrainę w swoim niepodrabialnym
stylu prezydent Trump. Wyjaśnił przy
okazji cele planu pokojowego: „Chcę
bezpieczeństwa tych pierwiastków”.
Prezydent USA stoi na stanowisku,
że prawie 300 mld dol. amerykańskiej
pomocy to wystarczający powód do tego,
by Ukraina jakoś się odwdzięczyła. Najlepiej swymi zasobami.
Wolny świat wspierający ją w walce z Rosją nie kryje oburzenia
takim stawianiem sprawy. Trump nieustannie czegoś się domaga
– od Danii chce Grenlandii, od Panamy kanału, Strefy Gazy
od Palestyńczyków, a od Ukrainy jej surowców naturalnych.
Kanclerz Niemiec Olaf Scholz nazwał to zachowanie „samolubnym
i egocentrycznym”.
Tymczasem Ukraina przyjęła ofertę Trumpa ze spokojem. Płacenie
za pomoc zasobami naturalnymi to pomysł prezydenta, ale
Donald Trump postawił Ukrainie ultimatum: dalsza pomoc wojskowa w zamian za prawo
do ukraińskich złóż metali ziem rzadkich. Co jest w tych minerałach, że budzą takie pożądanie?
Złoża za rzadkie
„O
Metali ziem
rzadkich często
poszukuje
się metodą
odkrywkową,
co dewastuje
środowisko.
Dlatego Zachód
niechętnie
widział u siebie
takie kopalnie.
Chińczycy
nie mieli takich
oporów.
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 41
Pozostali (w tym Ukraina) 0,3 Australia
3,3
Wietnam
22
Chiny
44
Indie
6,9
Rosja
12
Tanzania
0,9
RPA
0,8
Grenlandia
1,5
Brazylia
22
USA
1,4
(Rezerwy metali ziem rzadkich, szacunkowo, w mld ton)
Metalowi gracze
Najwiekszymi złozami metali ziem rzadkich na swiecie dysponuja Chiny. Surowce te sa niezbedne do produkcji
smartfonów, turbin wiatrowych czy nawet noktowizorów, pocisków manewrujacych i innych elementów uzbrojenia.
ZRÓDŁO: US-GEOLOGICAL SURVEY, 2020
nie USA, tylko Ukrainy. W połowie października 2024 r. Wołodymyr
Zełenski przedstawił swój „plan zwycięstwa” przewidujący
m.in. wspólne z sojusznikami wykorzystanie najcenniejszych
zasobów naturalnych, w szczególności uranu, tytanu, litu, grafitu.
„Krytyczne złoża surowców w Ukrainie, wraz z potencjałem
w zakresie produkcji energii i żywności, są jednymi z głównych
celów agresji Federacji Rosyjskiej w tej wojnie. I to jest nasza
szansa” – wyjaśnił prezydent Zełenski.
Kiedy w listopadzie odwiedził USA, by spotkać się z prezydentem
elektem, uświadomił mu, jakie konsekwencje może
mieć jego zamiar zakończenia wojskowej pomocy dla Ukrainy.
Olbrzymie zasoby naturalne tego kraju wpadną w ręce Rosjan,
którzy będą nimi spłacali swoje wojenne długi. Kto wówczas
sięgnie po złoża metali ziem rzadkich? Wiadomo, Chińczycy.
Bo to oni mają kapitał, technologię i doświadczenie w pozyskiwaniu
i przetwarzaniu minerałów, bez których nie może funkcjonować
współczesna technika cywilna i wojskowa. To będzie ich
kolejny krok w drodze do technologicznej hegemonii. Jeśli Ameryka
ma zamiar z nimi walczyć na tym polu, to bez zaplecza surowcowego
sobie nie poradzi. Jest nadzieja, że ten argument zadziałał,
zapewne nie bez wpływu szefów big techów suflujących
Trumpowi. Dla nich te surowce mają wymiar egzystencjalny.
Ziemie rzadkie
Metale ziem rzadkich (REE – Rare Earth Elements) to 17 pierwiastków
metalicznych, o szczególnych właściwościach fluorescencyjnych,
przewodzących i magnetycznych. Wbrew nazwie
nie są aż tak rzadkie, ocenia się, że ich zawartość w skorupie
ziemskiej jest porównywalna do zawartości miedzi i cyny. Jednak
występują w niewielkim stężeniu i zawsze w związkach
z innymi minerałami, często z pierwiastkami radioaktywnymi,
takimi jak uran czy tor. Nazwa wzięła się stąd, że gdy w XVIII w.
odkryto je w szwedzkiej kopalni kwarcu Ytterby, wydawały się
rzadkie, a słowo „ziemie” stosowano wówczas do wszystkich skał
rozpuszczających się w kwasie. Wyizolowanym ze skał pierwszym
pierwiastkom nadano nazwy itr, iterb, terb i erb na pamiątkę
miejsca ich odkrycia.
Cała siedemnastka REE dzieli się na ciężkie i lekkie metale
ziem rzadkich, w zależności od ich mas atomowych. Spośród
pierwszej grupy najbardziej poszukiwanymi są neodym i prazeodym
niezbędne m.in. we współczesnych silnikach elektrycznych,
turbinach, urządzeniach medycznych. W drugiej grupie
najważniejsze to dysproz i terb wykorzystywane do produkcji
militarnej i w pojazdach elektrycznych. Terb zresztą jest jednym
z najtrudniejszych do zdobycia.
Monopoliści
Chińczycy obecnie kontrolują ok. 60 proc. światowych zasobów
pierwiastków ziem rzadkich, a przetwarzają 85 proc. z nich.
Do gry weszli dość późno, ale wkrótce zorientowali się, że rozwój
techniki będzie nakręcał popyt na te surowce. A oni mieli złoża
rud polimetalicznych, tanią siłę roboczą i energię, więc szybko
opanowali cały proces przetwórczy. Świat przyjął to z pewną
ulgą, bo produkcja i przerób tych minerałów są uciążliwe dla
środowiska (do separacji pierwiastków REE wykorzystuje się
kwas). Chińskie władze nie miały problemu z organizacjami
ekologicznymi, nikt nie przejmował się skutkami dla zdrowia
pracowników ani przyrody. Ważne, że byli dużo tańsi, dzięki
czemu żaden zagraniczny producent nie był w stanie nawiązać
konkurencji, więc zakłady wydobywcze i przetwórcze w innych
krajach padały. Symbolem tego procesu stało się bankructwo
amerykańskiej kopalni i zakładów przetwórczych Mountain Pass
w Kalifornii działających na największym na świecie złożu REE.
Panowało jednak przekonanie, że to naturalny skutek globalizacji
i międzynarodowego podziału pracy. W łańcuchu
wartości liczą się ci, którzy produkują komputery, smartfony,
mikroczipy, zaawansowaną broń czy sprzęt medyczny, a nie,
ci którzy dostarczają surowce do ich produkcji. Okazało się
© SHUTTERSTOCK, LECH MAZURCZYK, PAP
42 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
R Y N E K
jednak, że bez pierwiastków, których nazwy trudno zapamiętać,
nowoczesne technologie nie istnieją. Chińczycy pracowicie
budowali swój monopol, prowadząc akwizycję kopalni i firm
przetwórczych na świecie, zwłaszcza w Afryce. 15 z 17 kopalni
kobaltu w Demokratycznej Republice Konga należy do nich.
Nawet amerykański Mountain Pass doczekał się chińskiego
państwowego udziałowca. W 2009 r. Chiny odpowiadały już
za ponad 96 proc. światowej produkcji. Dopiero kiedy zaczęły
nią świadomie sterować, ustalając limity eksportowe, tak
by w pierwszej kolejności zaspokajać potrzeby własnego przemysłu,
przyszło otrzeźwienie.
Wojna handlowa
Nie wiadomo, czy nie za późno, bo Chińczycy kontrolują dziś
już cały łańcuch wartości – od kopalni do wyrobów high-tech.
I nie boją się tej władzy wykorzystać. Dlatego wraz z narastaniem
napięć na linii Pekin–Waszyngton rosły też ograniczenia
w dostępie do chińskich surowców. Aż za czasów pierwszej prezydentury
Trumpa wybuchła wojna handlowa i wtedy Pekin podwoił
cła importowe na koncentraty pierwiastków ziem rzadkich
do 25 proc. W grudniu 2024 r., w odpowiedzi na blokadę dostępu
do zaawansowanych amerykańskich czipów sztucznej inteligencji
wprowadzoną przez prezydenta Bidena, Chiny odpowiedziały
embargiem na eksport do USA czterech kluczowych minerałów:
galu, germanu, grafitu i antymonu, niezbędnych do produkcji
półprzewodników, baterii i sprzętu wojskowego.
Gal i german to najrzadsze metale występujące na Ziemi, nie
należą wprawdzie do REE, podobnie jak grafit i antymon, ale
wszystkie są kluczowe dla produkcji zaawansowanej technologii.
Należą wraz z REE do szerszej grupy surowców krytycznych,
podobnie jak lit niezbędny do produkcji baterii litowo-jonowych.
I właśnie o surowce krytyczne toczy się dziś wojna. Dlatego zaledwie
kilka minut po wejściu w życie dodatkowego 10-proc. cła
na towary chińskie, nałożonego przez prezydenta Trumpa, Chińczycy
odpowiedzieli embargiem na pięć kolejnych metali, w tym
wolfram oraz ind niezbędne w produkcji zbrojeniowej. Zapowiedzieli,
że następne będą lit i gal potrzebne do produkcji baterii.
Skarby Grenlandii i Ukrainy
Według raportu amerykańskiego departamentu obrony z 2018 r.
Chiny „strategicznie zalały globalny rynek” pierwiastkami ziem
rzadkich po niższych cenach, aby wyprzeć i odstraszyć obecnych
oraz przyszłych konkurentów. Dlatego Amerykanie przywrócili
do życia kopalnię i zakłady Mountain Pass, ale dziś wytrzymują
one chińską konkurencję głównie dzięki subsydiom z departamentów
obrony i energii.
Jeśli USA nie chcą tej wojny przegrać, muszą szybko szukać
alternatywnych źródeł surowców krytycznych, w tym metali
ziem rzadkich, a także odbudować krajowy łańcuch dostaw.
Ocenia się, że nadrobienie dystansu wobec Chin zajmie im 10 lat,
zwłaszcza że embargo obejmuje także technologię produkcyjną.
Oferta odkupienia od Danii Grenlandii jest więc jeszcze jednym
pomysłem na pozyskanie surowców, bo Grenlandia dysponuje
m.in. grafitem, miedzią, niklem, cynkiem, złotem, diamentami.
Spółka Greenland Resources (kapitał kanadyjski) wydobywająca
molibden może zaspokoić 25 proc. zapotrzebowania UE na ten
metal. Amerykanie chcieliby ten molibden mieć dla siebie.
Ukraina to kraj wyjątkowo bogaty pod względem surowcowym,
ze złożami tytanu, rud uranu, manganu, żelaza, złota,
ołowiu, cynku, kobaltu, niklu, miedzi, litu, berylu, cyrkonu,
tantalu, niobu, itru, hafnu. To w sumie złoża 22 z 50 surowców,
które USA uznają za krytyczne. „Forbes” w 2023 r. szacował wartość
ukraińskich zasobów na 15 bln dol. Jest tylko pewien kłopot,
bo większość leży w trzech obwodach – dniepropietrowskim, donieckim
i ługańskim, czyli w rejonach, gdzie toczą się walki lub
są pod rosyjską okupacją. W 2022 r. Rosja przejęła dwa z czterech
złóż litu i trzy pierwiastków ziem rzadkich. Tym chętniej prezydent
Zełenski jest gotów się dzielić tym bogactwem z Trumpem,
bo na razie jak pan Zagłoba oferuje Niderlandy.
„Amerykanie pomogli najwięcej, a zatem Amerykanie powinni
zarabiać najwięcej. I powinni mieć ten priorytet, i tak będzie.
Chciałbym również porozmawiać o tym z prezydentem Trumpem”
– zapowiada Zełenski w wywiadzie dla Agencji Reuters.
Znając prezydenta USA, można sobie wyobrazić, że teraz z Putinem
będzie rozmawiał nie o pokoju w Ukrainie, ale o oddaniu
mu amerykańskich złóż w Donbasie. „Wydaje mi się, że Donald
Trump może powiedzieć Putinowi: Słuchaj, właśnie wziąłeś biliony,
to tak nie działa. Musisz oddać to, co należy do innego kraju”
– podpowiada strategię negocjacyjną Zełenski.
Nadzieja w recyklingu
Europa na razie jest tylko widzem w amerykańskich zabiegach
o ukraińskie surowce. A przecież w 2021 r. to UE zawiązała
z Ukrainą „strategiczne partnerstwo w dziedzinie surowców krytycznych
i baterii”, które nadal obowiązuje. Celem jest „głębsza integracja
Ukrainy z europejskimi łańcuchami wartości w obszarze
surowców krytycznych i baterii”. W UE już dość dawno pojawiła
się świadomość, że bez dostępu do zaplecza surowcowego przemysły
nowoczesnych technologii nie mają szans, a planowana
transformacja energetyczna lub szybka elektryfikacja transportu
mogą się nie udać.
Tworzone są więc kolejne wersje listy surowców krytycznych.
Obecna, już piąta, liczy 34 pozycje, przy czym metale ziem
rzadkich są tu potraktowane wspólnie jako lekkie i ciężkie. Unia
jest skrajnie uzależniona od surowców, bo dziś np. Chiny zapewniają
100 proc. dostaw ciężkich pierwiastków ziem rzadkich,
z Turcji pochodzi 99 proc. dostaw boru, a z RPA 71 proc. platyny
i jeszcze więcej irydu, rodu i rutenu. Lit pochodzi z Chile, Chin
i USA, ale przetwarzany jest w Chinach.
Polska ma skromne zasoby surowcowe, choć spore ambicje
w dziedzinie nowoczesnych technologii. W Ministerstwie Cyfryzacji
powstał właśnie dokument strategiczny „Polska w grze
o przyszłość: Polityka dla sektora półprzewodników 2025+”,
który wylicza siedem filarów, na których opierać się ma nasza
cyfrowa gra o przyszłość. Siódmym filarem jest zwiększenie
dostępu do surowców krytycznych. Skąd je wziąć? „Realnym
lub potencjalnym źródłem ziem rzadkich są między innymi:
fosfogipsy, popioły lotne ze spalania węgla kamiennego, zużyty
sprzęt elektryczny i elektroniczny, zużyte katalizatory itd.”
– podpowiada prof. Andrzej Jarosiński w opracowaniu Instytutu
Gospodarki Surowcami Mineralnymi i Energią PAN. Także
Bruksela w poszukiwaniu surowców za najbardziej rozwojowy
uznaje recykling elektrośmieci, czyli odzyskiwanie surowców
już raz użytych. Na mocy ubiegłorocznej ustawy o surowcach
krytycznych do 2030 r. recykling powinien pokryć 25 proc. zapotrzebowania
UE na surowce krytyczne, w tym na metale ziem
rzadkich. Na razie zapewnia 1 proc.
ADAM GRZESZAK
Jędrzej Winiecki: – Czy lubi pani widok
wiatraków?
Agata Staniewska-Bolesta: – Działają
na mnie kojąco. Energia ze źródeł odnawialnych
tworzy czystsze, bardziej
zielone i niezależne fundamenty naszej
przyszłości. Wiatraki są synonimem
odchodzenia od spalania węgla i zmiany
podejścia do polskiej energetyki.
Jeszcze niedawno panowało przekonanie
o konieczności ochrony bloków
węglowych, które miały funkcjonować
jak najdłużej. Dziś ponad 70 proc. polskiej
energii nadal wytwarza się z paliw
kopalnych. Krótko mówiąc, polska
transformacja energetyczna postępuje
zbyt wolno. Wysłużone bloki węglowe
nie podążają za potrzebami systemu,
który pilnie potrzebuje nowych mocy
wytwórczych i elastyczności wytwarzania.
Ponadto znaczną część najstarszych
bloków czekają w najbliższych latach
wyłączenia. Odpowiedzią na te wyzwania
jest utworzenie nowych mocy pochodzących
ze źródeł innych niż węgiel.
Jak je zapewnić?
Energetyka jest branżą regulowaną
i państwo ma w niej bardzo dużo
do powiedzenia. Około dekady temu
politycy zdali sobie sprawę z konieczności
odwrócenia proporcji w tzw. miksie
energetycznym. Energia produkowana
w procesie spalania węgla jest droga.
Jej miejsce zaczęły wypełniać, w sposób
naturalny i na rynkowych zasadach, instalacje
fotowoltaiczne i wiatraki. W tym
kontekście ujawniła się m.in. przewaga
morskiej energetyki wiatrowej. Turbiny
instalowane na morzu mogą stać
dziesiątki kilometrów od wybrzeża, aby
nie było ich widać z brzegu. W sumie
do nadgonienia cywilizacyjnego zapóźnienia
potrzebujemy projektów rozmaitych
wielkości i różnych technologii. Ich
rozwój wymaga regulacji, wsparcia rządu
i takiego sterowania polityką, by dała
gwarancję, że w ciągu dekady brakujące
moce się pojawią.
Jakie znaczenie będzie miała leżąca
na wysokości Ustki farma wiatrowa
Baltica 2?
Będzie produkować energię dla
ok. 2,5 mln gospodarstw domowych.
Wytworzy moc 1,5 GW, co oznacza,
że jest największym kiedykolwiek zrealizowanym
projektem energii odnawialnej
w Polsce. Wpłynie na poprawę
bezpieczeństwa energetycznego, w tym
uniezależnienie się od gazu ziemnego
i węgla. Będzie ważnym elementem
transformacji i szansą dla gospodarki.
Powstawanie morskich farm wiatrowych
otwiera bowiem nowe możliwości przed
polskimi firmami, zwłaszcza z branży
stoczniowej. Jesteśmy zobowiązani, aby
co najmniej 20–30 proc. firm realizujących
nasz projekt było zarejestrowanych
w Polsce. W związku z powyższym
w Ustce będzie znajdować się centrum
operacyjne odpowiedzialne za utrzymanie
i konserwację farmy, a instalacja
turbin odbędzie się z portu w Gdańsku.
Na morzu wieje inaczej niż na lądzie?
Na Bałtyku panują odpowiednie warunki
techniczne. Wietrzność jest stała.
Konstrukcje stawianych przez nas wiatraków
mają 250 m wysokości, by wychwytywać
wiatr efektywnie. Wody są
też dość płytkie, co umożliwia budowę
fundamentów na dnie. Turbiny staną
blisko lądu, co ułatwi ich serwisowanie
i eksploatację, ale jednocześnie odpowiednio
daleko, aby nie było ich widać
z brzegu. Dogodne warunki są ważne,
ponieważ przedsięwzięcia morskiej
energetyki wiatrowej pozostają ogromnymi
i skomplikowanymi wyzwaniami
inżynieryjnymi. Prowadzi się je na wodzie,
więc do prac montażowych wykorzystywane
są specjalistyczne łodzie.
Jedne wbijają fundamenty, inne jednostki
wyposażone w żurawie stawiają
konstrukcje masztów i instalują turbiny.
Na naszą korzyść przemawia doświadczenie
z realizacji ponad 30 projektów
offshore na trzech kontynentach,
co pomaga zarządzać ryzykiem i planować
logistykę budowy. Farma składa się
bowiem nie tylko z wiatraków. Łączą je
ułożone na dnie kable, są jeszcze stacje
transformatorowe i kabel wyprowadzający
moc na ląd.
Baltica 2 ma zacząć działać od 2027 r.
Zakończyliśmy już trwający siedem lat
etap przygotowań. W jego trakcie musieliśmy
uzyskać pozwolenia, zweryfikować
geologię oraz ustalić obecność
ewentualnych przeszkód, takich jak
np. zatopiona broń. Sprawdzaliśmy, jak
farma będzie oddziaływała na środowisko.
Musieliśmy zaproponować sposoby
ograniczenia tego wpływu. Mamy też
podpisane wszystkie umowy na usługi
i dostawę komponentów, które obecnie
są produkowane zarówno w Europie, jak
i w Azji. Pod koniec stycznia wspólnie
z PGE podjęliśmy finalną decyzję inwestycyjną,
co w praktyce oznacza rozpoczęcie
budowy.
Jak długo żyje morska farma
wiatrowa?
Baltica 2 została zaprojektowana tak,
by efektywnie działać przez 35 lat. Piękno
tej branży polega również na tym,
że bardzo szybko się rozwija. Należy
więc zakładać, że w trakcie funkcjonowania
obecnie tworzonej farmy pojawią
się nowe, nieznane współcześnie
rozwiązania technologiczne. Także te,
które pozwolą na domknięcie obiegu
zamkniętego, w tym recykling jak
Energia z wiatru na Bałtyku
Morska energetyka wiatrowa stanie się istotną częścią polskiej
transformacji energetycznej – mówi Agata Staniewska-Bolesta,
dyrektorka zarządzająca Ørsted Offshore Polska.
ZIELONA TRANSFORMACJA
największej części elementów. Szukamy
sposobów na ponowne wykorzystanie
tych wykonanych z tworzyw sztucznych,
dotyczy to np. zdemontowanych
turbin. W 2021 r. Ørsted ogłosił, że żadne
wyeksploatowane łopaty turbin wiatrowych
nie będą składowane na wysypiskach
śmieci, lecz zostaną ponownie
wykorzystane lub poddane recyklingowi.
Obecnie odzyskujemy już 95 proc. materiałów
z wycofanych z eksploatacji turbin.
W Polsce zaawansowane badania
tego problemu prowadzi Sieć Badawcza
Łukasiewicz. Zdecydowaliśmy się nawiązać
partnerstwo z Instytutem, przekazując
naukowcom materiał badawczy,
czyli próbki zużytych łopat morskich
turbin wiatrowych. Instytut wykorzysta
je, by prowadzić – rozpoczęte w 2022 r.
– badania nad gospodarką cyrkularną
morskich turbin wiatrowych.
Wiatraki mają wpływ na środowisko.
Czujemy się odpowiedzialni za to,
by nasze projekty w jak najmniejszym
stopniu na nie oddziaływały. Ørsted zobowiązał
się do osiągnięcia zeroemisyjności
w ramach działalności operacyjnej
do 2025 r. Ten wymóg nakładamy także
na naszych dostawców i chcemy, aby
nasz łańcuch wartości był zeroemisyjny
do 2040 r. Kryzys klimatyczny jest
ściśle powiązany z kryzysem bioróżnorodności,
stąd przyjęliśmy wewnętrzne
zobowiązanie, że wszystkie nasze
farmy wiatrowe włączane po 2030 r.
będą przynajmniej neutralne dla bioróżnorodności
lub ją poprawią. Akweny
się różnią, więc podejmowane na nich
działania są także różne, od nasadzeń
na brzegu, przez układanie podwodnych
raf z głazów narzutowych, po umieszczanie
na dnie raf drukowanych w technice
3D lub poprzez montaż tuneli, które
wspierają rozród ryb.
W czasach ataków na bałtycką
infrastrukturę zasadne jest pytanie,
kto powinien bronić wiatraków.
Nie będą stały na polskich
wodach terytorialnych.
Znajdą się w wyłącznej strefie ekonomicznej
i będą częścią infrastruktury
krytycznej. Jesteśmy od dawna w dialogu
m.in. z Ministerstwem Obrony Narodowej.
Rząd traktuje sprawę priorytetowo,
znamy też nałożone na nas wymogi
dotyczące np. monitoringu turbin, stacji
transformatorowych czy kabli. Kwestią
wymagającą rozstrzygnięcia jest, kiedy
i jak państwo przejmuje odpowiedzialność
od inwestora, gdy zaobserwujemy
potencjalne zagrożenie.
Jakie bariery ograniczają rozwój
morskiej energetyki wiatrowej?
Projekty są duże, więc potrzebują
znacznego kapitału. Baltica 2 będzie
kosztować ok. 30 mld zł. Drugą kwestią
jest doświadczenie w budowie. Trzecia
to relacje z pełnym łańcuchem dostaw,
pozwalające zapewnić produkcję i odbiór
komponentów w odpowiednim czasie
i po przystępnych cenach. Globalnie
morska energetyka wiatrowa znalazła się
w trudnym okresie. Niekorzystnie odbiła
się na niej wojna w Ukrainie, ogromny
wzrost kosztów usług i kluczowych surowców,
zwłaszcza stali i miedzi. Łańcuchy
dostaw są dalekie od stabilności, bez
wątpienia wpłynie na nie obecna światowa
polityka handlowa. Warunkiem rozwoju
takich projektów jest też stabilna
przestrzeń inwestycyjna tworzona przez
przewidywalność regulacyjną oraz dobry
dialog z rządami, a także z systemami
wsparcia i dalsze usprawnianie administracyjnej
części przygotowań. Nie chodzi
o kompromis lub nieuzyskiwanie któregoś
z pozwoleń, ale raczej o skrócenie
czasu oczekiwania na wydanie decyzji.
Czas też jest elementem ryzyka, na tym
polu można usprawnić zarządzanie projektem
i obniżyć jego koszty.
Polska mogłaby sporo prądu czerpać
z morza. Czy wiąże się z tym zastawienie
całego wybrzeża wiatrakami?
Plan zagospodarowania polskiego
morza tego nie zakłada. Oprócz miejsca
na wiatraki przewidziano obszary
na cele wojskowe czy wydobywcze.
Znaczną część wyłącznej strefy ekonomicznej
Rzeczpospolitej stanowią przyrodniczo
cenne obszary systemu Natura
2000. Potencjał energetyki morskiej
szacowany jest na 33 GW. Strategia rządu
zakłada realizację 18 GW do 2040 r.
W tej chwili w Polsce w całym systemie
zainstalowane jest ok. 70 GW, więc
18 GW to ważny element przyszłego
miksu energetycznego.
Agata Staniewska-Bolesta – dyrektorka zarządzająca
działem offshore w polskim oddziale
Ørsted, pioniera zielonej transformacji. Uczestniczyła
m.in. w rozmowach z PGE Baltica w zakresie
partnerstwa przy budowie dwóch etapów
MFW Baltica, które zakończyły się podpisaniem
umowy w 2021 r. i utworzeniem spółek joint venture
z 50-proc. udziałem każdej ze stron. Obecnie
zaangażowana w rozwój projektów Baltica 2 i 3.
© MP
PREZENTACJA PARTNERA KOMERCYJNEGO
46 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
„Tak daleko od Boga – tak blisko Stanów Zjednoczonych”. To powiedzenie przywódcy Meksyku
sprzed ponad stu lat odżywa dziś za sprawą Donalda Trumpa.
ędziemy deportować nielegalnych imigrantów
do Meksyku. Spuścimy bomby na laboratoria
meksykańskich karteli, w których
produkuje się fentanyl. Zaczniemy traktować
meksykańskich narkoprzestępców jak terrorystów.
Dokończymy budowę muru na granicy.
Zmieniamy nazwę Zatoki Meksykańskiej
– na Amerykańską.
To z grubsza „pomysł” Donalda Trumpa na stosunki z Meksykiem,
który ze Stanami Zjednoczonymi jest zrośnięty historią,
milionami ludzi, którzy część życia spędzają po jednej, a inną
po drugiej stronie granicy; i gospodarką (obie stanowią niemal
jeden krwiobieg).
Pierwszą „meksykańską” decyzją Trumpa 2.0 było zadekretowanie
25-proc. ceł na towary importowane zza miedzy. To cios
dla tamtejszej gospodarki, bo eksport, przede wszystkim do USA,
stanowi ponad 30 proc. meksykańskiego PKB. Mimo że ruch handlowy
jest dwukierunkowy – Meksyk również dużo ze Stanów
importuje – to deficyt handlowy USA we wzajemnych relacjach
ARTUR DOMOSŁAWSKI B
ŚWI AT
Mur między nami
pogłębił się do 171 mld dol. Ta nierównowaga posłużyła Trumpowi
za pretekst do nałożenia ceł.
Tyle że priorytetem Trumpa jest też rywalizacja z Chinami. A jej
częścią ma być zablokowanie napływu chińskich towarów na rynki
Ameryki Północnej (USA, Meksyk, Kanada). Tymczasem wojna
handlowa z Meksykiem to popychanie sąsiada w objęcia odległego
geograficznie – i coraz potężniejszego ekonomicznie – konkurenta.
Nic tu się nie skleja w sensowny plan. Chyba że chodzi o przedefiniowanie
układu o wolnym handlu między USA, Meksykiem i Kanadą
na warunki korzystne przede wszystkim dla Stanów.
W każdym razie pierwsza zagrywka Trumpa ożywiła w Meksyku
emocje, które ponad sto lat temu najlepiej wyraził prezydent
Porfirio Díaz (1884–1911) w popularnej do dziś frazie: „Tak
daleko od Boga – tak blisko Stanów Zjednoczonych”.
Meksyk ukradziony
„…każde dziecko w Meksyku wie, że to właśnie gringos w dziewiętnastym
wieku ograbili nas z połowy kraju, anektując Kalifornię,
Utah, Nevadę, Kolorado, Arizonę, Nowy Meksyk i Teksas”
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 47
– mówi Dionisio, bohater opowiadania „Grabież” Carlosa Fuentesa,
który walczy z Jankesami na polu… kulinarnym. Bez wiedzy
o wojnie z lat 1846–48 trudno zaczynać jakąkolwiek rozmowę
o uczuciach Meksykan do potężnego sąsiada. „Wspaniałomyślność
narodu meksykańskiego, miał w zwyczaju mawiać Dionisio,
polega na tym, że nie zachował on za tę ohydną grabież urazy,
choć i owszem, pamięta… Jankesi natomiast ani nie pamiętali
o tej wojnie, ani nie wiedzieli, że była niesprawiedliwa. Dionisio
nazywał Amerykę Północną Stanami Zjednoczonymi Amnezji”.
Prezydent James K. Polk (1845–49) po aneksji Teksasu zainicjował
podobny manewr w Kalifornii stanowiącej część Meksyku:
zwolennicy niezależnej Kalifornii mieli proklamować własną
republikę, a następnie poprosić Waszyngton o przyłączenie
do USA (skąd my to znamy?). Doszło do wojny. Polk rozważał podbój
całego Meksyku, ale zatrzymał się na wymienionych stanach.
Napotkał w Kongresie opozycję, która chciała anektować nowe
ziemie, ale bez mieszkańców. Wojna pochłonęła ponad 25 tys.
ofiar po stronie USA, po stronie Meksyku kilkakrotnie więcej.
Zdobyte terytoria powiększyły obszar Stanów o 64 proc.
Model rozwoju, jaki Meksyk był zmuszony przyjąć po tej wojnie,
nie sprzyjał rozkwitowi ciepłych uczuć do sąsiada. Amerykańskie
spółki budowały w Meksyku kolej – fakt, na miejscu
brakowało kapitału, środków technicznych i inżynierów. Jednak
kolej służyła bardziej Stanom niż Meksykowi – tak jak w podbitych
krajach najeźdźcy budują drogi z miejsc eksploatacji surowców
do portów. Tu o mapie kolei decydowały nie potrzeby
mieszkańców, lecz położenie kopalni miedzi i złóż ropy.
Mimo wysiłków modernizacji pod batutą państwa w czasach
dyktatury Porfiria Díaza na przełomie XIX i XX w. zagraniczne
firmy, najczęściej amerykańskie, pozostawały państwem w państwie.
Własnością Amerykanów było 78 proc. meksykańskiego
kolejnictwa i 72 proc. hut. 98 proc. przemysłu górniczego
i 100 proc. naftowego pozostawało w rękach obcego kapitału.
Niemal całkowitą zależność od Stanów pogłębiały stosunki handlowe
– 80 proc. eksportu Meksyku szło na rynek amerykański.
Trump jednoczy
Na początku lutego prezydentka Meksyku Claudia Sheinbaum
wygłosiła przemówienie odnoszące się do antymeksykańskich
pogróżek Trumpa (choć dyplomatycznie nie wymieniła nazwiska
przywódcy USA). „Meksyk jest wolnym, suwerennym i niepodległym
krajem – powiedziała. – Nie jesteśmy niczyją kolonią
ani niczyim protektoratem. Mogą nam grozić każdą zniewagą,
ale nigdy nie pozwolimy naruszyć naszej suwerenności i podeptać
godności naszego narodu i naszej ojczyzny”. Dalej mówiła
o „duchu interwencjonizmu, który zbliża się do bram” i wezwała
Meksykan do jedności. „Współpraca – tak, podporządkowanie
– nie. Żadnej ingerencji, żadnego interwencjonizmu, żadnego
rasizmu ani klasizmu!”.
Słowa przywódczyni chwalili nawet jej przeciwnicy. „Doceniamy
pani spokój i stanowczość, mądrość i zdolność do dialogu
w obronie interesów kraju” – powiedział Mauricio Kuri z opozycyjnej
Partii Akcji Narodowej, gubernator stanu Querétaro.
Sheinbaum zyskała też wsparcie wielkiego biznesu, w tym Carlosa
Slima juniora i młodego Claudia X. Gonzáleza – dziedziców
największych miejscowych fortun (ten ostatni, jak i jego ojciec
byli jeszcze niedawno zaciekłymi wrogami partii, którą reprezentuje
prezydentka). Trump zjednoczył więc cały Meksyk.
Tym bardziej że poczucie niesprawiedliwości ze strony USA
jest w Meksyku ponadpartyjne. Enrique Krauze, historyk, konserwatywny
liberał i przeciwnik lewicującego rządu Sheinbaum,
nazwał politykę Waszyngtonu w czasie wielkiej rewolucji meksykańskiej
(1911–29) krótko, a dosadnie – zdradą. O co chodziło?
Otóż pierwszy przywódca tamtej rewolucji Francisco Madero
opowiadał się jedynie za obaleniem dyktatury Porfiria Díaza.
Wbrew nastrojom ulicy wprowadzał umiarkowane reformy
Prezydentka Meksyku
Claudia Sheinbaum podczas
ceremonii zaprzysiężenia,
1 października 2024 r.
© JOSE LUIS GONZALEZ/REUTERS/FORUM, RAQUEL CUNHA/REUTERS/FORUM
48 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
ŚWI AT
– ulica chciała dużo więcej. Na przykład pozwolił na organizowanie
związków zawodowych (z czego wkrótce częściowo się
wycofał i brutalnie tłumił protesty robotnicze). Niewybaczalnym
grzechem z punktu widzenia USA było jednak opodatkowanie
zysków amerykańskich firm m.in. od wydobycia ropy.
Stany poparły rywala Madery, reakcyjnego generała Victoriana
Huertę – notabene nieufnego wobec Waszyngtonu; jednak
wrogość wobec zmian i zamiar restytucji dyktatury w tamtym
momencie wystarczyły, by amerykańscy decydenci stanęli murem
za generałem, który rozkazał zamordować demokratycznego
lidera. Jak wyznał później wysłannik kolejnego prezydenta USA
Woodrowa Wilsona, bez zgody Stanów – konkretnie ich ambasadora
w Meksyku – Madero nie zostałby zabity.
Krauze uważa, że wówczas Stany „zdradziły swoje najbardziej
fundamentalne zasady” – a pisze to z perspektywy entuzjasty,
który widzi w USA ucieleśnienie demokratycznych cnót. Madero
bowiem „skrupulatnie dbał o prawo własności”. W Stanach
jednak „oburzano się (wówczas – przyp. red.) najłagodniejszymi
nawet objawami transformacji, jak legalizacja związków zawodowych”.
Krauze z żalem konstatuje, że „USA nigdy nie brały pod
uwagę (a w wielu przypadkach zdradzały) liberałów z regionu,
dla których umiłowanie Amerykanów było religią. To była być
może ich największa ślepota”.
Kto nas potrzebuje
Jedną ze spraw wywołujących od zawsze napięcia między USA
a Meksykiem – i rodzącą u Meksykan głębokie urazy – jest migracja.
Co roku setki tysięcy Meksykan migrują do USA w poszukiwaniu
pracy, część z nich w sposób nielegalny. Za pierwszej
kadencji Trumpa wrogość wobec meksykańskich imigrantów
była jego sztandarem. Wykrzykiwał, że „sprowadzają do USA
narkotyki, przestępczość i są gwałcicielami”. I że Meksykanie
– którzy budują, sprzątają i naprawiają Amerykę, opiekują się
dziećmi i seniorami – „zabijają amerykańską gospodarkę”. Wtedy
też Trump rozpoczął budowę muru wzdłuż amerykańsko-meksykańskiej
granicy, mierzącej ok. 3,2 tys. km. Codziennie przekracza
ją 300 tys. aut, 70 tys. ciężarówek, to jedna z najruchliwszych
granic na świecie. W przygranicznych stanach po obu stronach
mieszka ponad 80 mln ludzi.
A warto pamiętać, że co najmniej 5 mln miejsc pracy w Stanach
zależy od eksportu do Meksyku; z kolei w USA mieszka już blisko
40 mln Meksykan lub osób deklarujących meksykańskie korzenie.
Od wzajemnych relacji, polityki USA wobec imigrantów
zależy los tych ludzi i ich rodzin w Meksyku, którym wysyłają
pieniądze. Meksykanie odebrali wówczas słowa Trumpa jako
policzek. Ówczesny prezydent Andrés Manuel López Obrador
powiedział, że język, jakim prezydent USA mówi o Meksykanach,
przypomina ten, jakim Hitler mówił o Żydach. Tuż po ponownym
objęciu urzędu przez Trumpa w styczniu br. rozpoczęły się
zapowiadane deportacje Meksykan (i innych Latynosów). Cytowane
wyżej słowa prezydentki Sheinbaum były reakcją m.in.
na tę politykę.
– Waszymi „jankesami” są Rosjanie i Niemcy – powiedział mi
kiedyś Carlos Fuentes, gdy usiłowałem opowiedzieć o niezrozumieniu,
z jakim spotyka się w Polsce antyjankesizm Meksykan
i innych Latynosów. Jest tu jednak pewna różnica. Stosunek
Meksykan do Stanów to nie prosta niechęć, raczej splot urazy
i fascynacji (bogactwem, osiągnięciami gospodarki, nauki, siłą
popkultury). Ambiwalencja zachwytu i nienawiści.
– Antyjankesizm – mówił Fuentes – mógłby zniknąć, wyparować,
trafić do muzeum historii, gdyby nie to, że USA ciągle budują
przeszkody na drodze do lepszego poukładania świata. Nie chcą
Międzynarodowego Trybunału Karnego, (…) nie akceptują różnych
pomysłów na rzecz ochrony środowiska – i na swoim terytorium,
i poza nim. Głoszą, że są za wolnym handlem, a wznoszą bariery
chroniące amerykański rynek – szkodliwe dla Europy i Ameryki
Łacińskiej. Prezentują się jako kraj najczystszego kapitalizmu, a subwencjonują
swoje rolnictwo i zadają tym cios rolnictwu biednych
krajów Południa. Na końcu dodał: – Chciałbym, żeby pewnego dnia
każdy meksykański pracownik znalazł pracę w Meksyku. Ale tego
dnia Stany Zjednoczone będą musiały szukać robotników na biegunie
północnym, w Polinezji, Polsce, sam nie wiem gdzie jeszcze.
To nie my, to Stany Zjednoczone potrzebują imigrantów!
Decydenci w USA świetnie to wiedzą. To oni wymyślili tę grę.
Stany mają korzystać z pracy imigrantów, a zarazem państwo
odmawia podjęcia zobowiązań wobec milionów z nich. Do katalogu
uzasadnionych urazów Meksykan należy dodać narkowojnę
z kartelami, którą USA „przerzucają” na terytorium sąsiada. Problemem
jest rynek konsumencki substancji psychoaktywnych
w Stanach, ale Waszyngton żąda, by to Meksykanie walczyli
z narcos u siebie. A broń dla karteli, od której giną Meksykanie,
płynie… ze Stanów, gdzie jest legalna i bez trudu można zakupić
dowolny jej rodzaj.
Mur na granicy ze światem
Krótko po ogłoszeniu dekretu o obłożeniu towarów z Meksyku
25-proc. cłami Trump zgodził się zawiesić jego realizację
o miesiąc. Meksykańscy biznesmeni chcieliby odpowiedzieć intensywniejszą
wymianą z Chinami, ale Sheinbaum stara się ich
powstrzymać. Liczy, że Trump się opamięta?
Powszechne dziś w Meksyku emocje być może najlepiej oddają
autorzy krążącej w mediach społecznościowych inwokacji
do Amerykanów, którzy wybrali Trumpa (przypisywano ją
Sheinbaum,
choć to mało prawdopodobne). „A więc zagłosowaliście
za budową muru… W porządku, drodzy Amerykanie, nawet
jeśli niezbyt dobrze orientujecie się w geografii, ponieważ Ameryka
to dla was wasz kraj, a nie kontynent, warto, abyście przed
położeniem pierwszej cegły odkryli, że po drugiej stronie tego
muru znajduje się 7 mld ludzi. Ale ponieważ tak naprawdę nie
rozumiecie pojęcia »ludzie«, nazwijmy ich »konsumentami«. Jest
7 mld konsumentów gotowych w mniej niż 24 godziny zamienić
swoje iPhone’y na Samsungi lub Huaweie”.
I dalej: „W ciągu zaledwie sześciu miesięcy możemy z łatwością
przestać kupować samochody Forda czy Chevroleta i zastąpić je
Toyotą, KIA, Mazdą, Hondą, Hyundaiem, Volvo, Subaru, Renault
lub BMW, które są technicznie lepsze od tych, które produkujecie.
(…) Możemy przestać oglądać hollywoodzkie filmy i zacząć
oglądać więcej produkcji latynoamerykańskich lub europejskich,
które mają lepszą jakość, przekaz, techniki filmowe i treści”.
„Czy ktoś widział piramidy w Stanach Zjednoczonych? W Egipcie,
Meksyku, Peru, Gwatemali, Sudanie i innych krajach znajdują
się piramidy związane z niesamowitymi kulturami. Sprawdźcie,
gdzie znajdują się cuda świata starożytnego i współczesnego…
Żadne z nich nie znajduje się w Stanach Zjednoczonych… Szkoda
dla Trumpa, bo pewnie by je kupił i sprzedał!”.
I jak tu nie kochać Meksykan? Soft power w tym konflikcie jest
po ich stronie. Zobaczymy, czy to wystarczająca broń na Trumpa.
ARTUR DOMOSŁAWSKI
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 49
ŚWI AT
Donald Trump obiecał: „Ameryka odzyska należne jej miejsce największego,
najpotężniejszego i najbardziej szanowanego państwa na Ziemi”. Na co Donald Tusk przypomniał:
„Europa była, jest i będzie wielka”. Tyle słowa. A jakie są fakty?
MEGA kontra MAGA
MAREK OSTROWSKI
Rzeczywiście, my, Europejczycy,
nie jesteśmy ani biedniejsi, ani
słabiej wykształceni. Jednak różnimy
się bardzo. Inaczej żyjemy,
inaczej zdobywamy wykształcenie,
inaczej wydajemy pieniądze, inaczej
podchodzimy do ryzyka w życiu. Amerykanie
są z Marsa, Europejczycy z Wenus?
Jedni mięsożerni, drudzy roślinożerni?
Zacznę od naszych atutów, potem przypomnę
słabości.
Zdrowie
Lewicowy senator Bernie Sanders przepytywał
Roberta Kennedy’ego juniora,
kandydata Donalda Trumpa na sekretarza
(czyli ministra) zdrowia w Stanach Zjednoczonych:
dlaczego w najbogatszym kraju
na świecie średnia długość życia jest niższa
niż w państwach dużo biedniejszych?
(Europa – 80,8 lat, USA – 77,4, średnia
światowa – 73,3, Somalia – 59). Oczywiście
Kennedy’emu jako antyszczepionkowcowi
i zwolennikowi teorii spiskowych trudno
racjonalnie odpowiedzieć na to pytanie
(nawiasem mówiąc, przeciw jego nominacji
protestują liczni amerykańscy lekarze
i naukowcy).
Amerykańska medycyna swoimi osiągnięciami
budzi podziw w świecie, jednak
jest w dużej mierze prywatna, co oznacza,
że ludzie zazwyczaj muszą płacić za ubezpieczenie
z własnej kieszeni, a koszty polis
są tak wysokie, że w Europie na pewno
nie znajdziemy tylu kulawych i bezzębnych
oraz całkiem bezradnych co w Ameryce.
Wygląda na to, że – za dużo większe
pieniądze – otrzymują tam produkt gorszej
jakości. Oczywiście chodzi o średnią,
bogaci mają lepiej. W Europie mamy
więcej zrównoważonej sprawiedliwości.
Inne w tym dziale wskaźniki też pozostawiają
USA w tyle. Samobójstwa na 100 tys.
mieszkańców: Europa – 11,3, USA – 16,1.
Współczynnik umieralności okołoporodowej:
Europa – 6, USA – 21.
Zarobki, praca i czas wolny
Siłę państwa trudno dokładnie zmierzyć,
składa się na nią wiele elementów,
na pewno armia i technologia, wielkość dochodu
narodowego. Amerykanie w takim
porównaniu są średnio dwa razy zamożniejsi
od mieszkańców Unii Europejskiej:
83 tys. dol. na mieszkańca, a my tylko 41 tys.
Przy uwzględnieniu parytetu siły nabywczej
(zarobki do cen) Europa ma się trochę
lepiej – ponad 56 tys. dol. Te wskaźniki
dają jednak obraz zniekształcony, gdyż
w Ameryce jest dużo więcej nierówności
w ogóle. Gdyby tylko porównywać średni
poziom życia zwyczajnie zarabiających,
Europa nie odstawałaby od USA.
Amerykanie mają niższe bezrobocie:
USA – 4,1 proc, strefa euro – 6,3 proc.,
Polska – 5,1 proc. Więcej pracują;
© SYLVAIN ROBIN/GETTY IMAGES
50 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
ŚWI AT
w porównaniu z Europejczykami właściwie
nie mają urlopów. Prawo federalne
nie gwarantuje płatnego urlopu wypoczynkowego.
To pracodawcy decydują,
czy i ile dni wolnego oferują pracownikom.
To samo dotyczy chorobowego. Średnio
pracownicy w USA korzystają z 10–15 dni
płatnego urlopu rocznie, ale często dopiero
po kilku latach pracy w firmie. Nie ma
też federalnego prawa gwarantującego
płatny urlop macierzyński. Ustawa daje
jedynie 12 tygodni niepłatnego urlopu, ale
tylko w firmach zatrudniających powyżej
50 pracowników.
Bezpieczne życie
Szokująca jest w USA przemoc. Wskaźnik
zabójstw na 100 tys. mieszkańców
w krajach unijnych wynosi 0,86, a w USA
– 7,5, czyli 9 razy (!) więcej. Pamiętacie może
film Michaela Moore’a „Zabawy z bronią”,
piętnujący – po masowych zabójstwach
w szkołach – łatwość nabycia broni. Ćwierć
wieku temu, w amerykańskim Dniu Matki,
odbył się przed Kapitolem Marsz Miliona
Mam. I prawie milion osób żądało tam jak
najszybszego ograniczenia dostępu do broni.
Bezskutecznie. Tradycyjna Ameryka
trzyma się mocno, a z Trumpem może jeszcze
mocniej. Choć więzienia do szczególnie
łagodnych tam nie należą.
Przestępcy są wszędzie, ale systemy
prawne, a przede wszystkim społeczeństwa
traktują ich różnie. Polska, choć
może rodacy nie są tego świadomi, to kraj
więzienny, o rekordowej w Europie liczbie
osadzonych w proporcji do ogółu ludności:
194 na 100 tys. mieszkańców, a np. w Finlandii
– 52. Jednak USA to naprawdę horror:
541 osób na 100 tys., to 10 razy więcej
niż w Japonii i w ogóle więcej niż gdziekolwiek
na świecie, nawet wliczając dyktatury.
Można to tłumaczyć na różne sposoby:
falą ogromnych kar za posiadanie narkotyków,
dostępnością broni palnej, innym etosem,
same liczby jednak robią wrażenie.
Edukacja
Amerykańscy ekonomiści Ricardo Salas
Díaz i Kevin Young prześledzili życiorysy
6 tys. najbogatszych ludzi na świecie,
wśród nich ponad 1,5 tys. miliarderów
i 150 szefów wielkich firm, think tanków
i fundacji oraz 300 wybranych znanych
polityków. Niemal co dziesiąty kształcił
się na Uniwersytecie Harvarda, gdzie
wykładało lub studiowało 160 laureatów
Nagrody Nobla. Czołówka europejskich
uniwersytetów nie ma się czego wstydzić,
jednak to amerykańskie silniej przyciągają
studentów z całego świata, co wynika
nie tylko z prestiżu, ale również z ogromnych
budżetów zasilających nowoczesne
laboratoria oraz innowacyjne badania.
Jednak w Europie dużo łatwiej o porządne
wykształcenie. Bo amerykańskie
studia wyższe kosztują nieporównanie
więcej. Według College Board, organizacji
pomocowej i badawczej, średnie roczne
czesne na uczelni prywatnej, wcale nie
z najwyższej półki, przekracza 38 tys. dol.,
nie licząc kosztów utrzymania. Zwykłe
rodziny mocno się zadłużają, by móc wykształcić
dzieci. Kredyty spłaca się latami.
Ponadto nierówności społeczne i regionalne
ograniczają dostęp do dobrych szkół
nawet na poziomie podstawowym i średnim.
Europa ma solidniejsze podstawy
edukacji powszechnej. W większości krajów
edukacja publiczna jest tu bezpłatna
lub dostępna za niewielką opłatą, więcej
mamy programów wspierających uczniów,
stypendiów socjalnych i darmowych posiłków
w szkołach. Można przypuszczać,
że w Europie mieszka mniej płaskoziemców
i analfabetów. Jednak w USA uniwersytety
są silniej powiązane z rynkiem pracy
i silniej napędzają gospodarkę.
Szukając dobrego wskaźnika
Od dawna ekonomiści i psychologowie
społeczni zwracali uwagę, że obsesja
na punkcie wskaźnika dochodów i pogoń
jednych krajów za drugimi nie odzwierciedla
jakości życia. Lepszy obraz daje Human
Development Index (HDI), wskaźnik rozwoju
społecznego, czy może lepiej: ludzkiego.
Oblicza się go na podstawie czterech
parametrów: średnia długość życia, średni
czas kształcenia dzieci oraz osób do 25. r.ż.,
a także dochód narodowy na mieszkańca.
Pisaliśmy o tym nieraz. Europa góruje tu
nad Ameryką. 14 państw europejskich
– przede wszystkim Szwajcaria i kraje
skandynawskie – wyprzedza USA, które
w ostatnim raporcie (2023 r.) są dopiero
na 20. pozycji w świecie. I tak idą w górę,
bo dwa lata wcześniej sklasyfikowano je
aż na 44. miejscu.
Najważniejszą różnicą między MEGA
i MAGA wydaje się sposób, w jaki państwo
traktuje obywatela, i z kolei to, czego
obywatel oczekuje od swojego państwa.
Oczywiście systemy zabezpieczenia
społecznego w krajach europejskich nie
stworzyły ludziom żadnego raju na ziemi,
ale dają im poczucie znacznie większego
bezpieczeństwa. Człowiek biedny czy
po jakiejś katastrofie życiowej nie pójdzie
z torbami, nie zostanie bezdomny tak jak
w USA. Dbałość państwa o słabszą jednostkę
jest w Europie nieporównanie większa.
Teraz o europejskich słabościach.
Ach, ci imigranci
Tygodnik „The Economist” zamieścił
zagadkę dla czytelników. Kto powiedział:
„Uważam, że do dyplomu uczelni powinna
być automatycznie dołączona zielona
karta (zgoda na stały pobyt w USA – przyp.
red.)”? Okazuje się, że to Trump, który
niezależnie od nawoływań do deportacji
imigrantów wie, ile ci najlepsi znaczą dla
USA. Tygodnik cytuje badania z Harvardu:
imigranci, mimo że stanowią tylko
14 proc. ludności, dostarczają aż 36 proc.
wszystkich innowacji. Drenaż mózgów,
ich przepływ przez granice staje się coraz
istotniejszą drogą rozprzestrzeniania nowych
idei.
Ci najzdolniejsi na świecie są wyjątkowo
mobilni. Oto przykład z Indii. Migranci
na świecie to mniej niż 4 proc. całej światowej
populacji. Jednak z tysiąca kandydatów
zdających z najlepszymi wynikami do indyjskiej
elitarnej uczelni technologicznej
ponad jedna trzecia – już z dyplomem
w kieszeni – wyjeżdża do pracy za granicą.
A z pierwszej setki – dwie trzecie. Amerykanie
szczycą się (wciąż?), że są krajem
emigrantów, którzy zbudowali potęgę
na gołych preriach. Wiele krajów oficjalnie
lub po cichu ściga się w pozyskiwaniu
najlepszych talentów z zagranicy.
Jednak Ameryka zdecydowanie wygrywa
z Europą w tym wyścigu. Ci, którzy
zakładają firmy, zwłaszcza nowatorskie,
to często cudzoziemcy przybyli do USA.
Bezpieczeństwo kraju
Wszyscy chcą żyć bezpiecznie, to jasne.
Jednak Amerykanie i Europejczycy inaczej
traktują priorytet bezpieczeństwa
i inaczej myślą o wojnie. Amerykanie,
od dawna przywykli do roli żandarma
Średnia długość życia w Europie
wynosi 80,8 lat. W USA – 77,4 lat.
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 51
świata, za całkiem naturalne uważają to,
że ich żołnierze ruszają gdzieś walczyć. Europejczykom
wojna wydaje się czymś horrendalnym,
absurdalną pomyłką, w której
niepodobna uczestniczyć. W Europie
w okresach zimnej wojny bywało, że kraje
wydawały na zbrojenia nawet 6 proc. PKB.
Jednak gdy szczęśliwie nastał pokój i przyszedł
czas „dywidendy pokojowej”, szkoda
było pieniędzy na wojsko. Dziś się okazało,
że nie można tego robić wiecznie. Czyli co?
Zredukować
świadczenia socjalne?
François Heisbourg, jeden z najlepszych
francuskich analityków stosunków
międzynarodowych, napisał książkę
„Le Temps des prédateurs” (Czas drapieżników),
w której porównuje Europę do Obłomowa,
bohatera powieści XIX-w. rosyjskiego
pisarza Iwana Gonczarowa. Obłomow,
ubożejący szlachcic pogrążony w lenistwie
i okraszonej samozadowoleniem apatii,
w końcu umiera z wyczerpania snem. Heisbourg
apeluje, by nasza stara, niezborna
Europa obudziła się z letargu wobec tych
„drapieżników, którzy ją postrzegają jako
zdobycz”. Ci drapieżcy to Stany Zjednoczone,
Chiny i Rosja. Książkę – ze zdumiewającą
intuicją – napisał jeszcze w 2020 r., więc
przed agresją Rosji na Ukrainę i przed powrotem
Trumpa.
Pieniądze dla przyszłości
Przyszłość Europy rozegra się na polu
rywalizacji o nowoczesne technologie.
Stary Kontynent tę rywalizację przegrywa.
Nie ma na kontynencie ani jednego
giganta na miarę GAFAM (Google, Apple,
Facebook, Amazon, Microsoft), a jeszcze
porzucił kontrolę nad swą przestrzenią
cyfrową. 70 proc. podstawowych modeli
AI opracowano w Ameryce. Trzy amerykańskie
hyperscalers, ośrodki zapewniające
operacje i przechowywanie danych
w chmurze, kontrolują ponad 65 proc.
europejskiej części tych zasobów. Wśród
20 największych światowych gigantów
technologicznych nie ma żadnej firmy
z Europy. W sektorach strategicznych
– zwłaszcza sztucznej inteligencji, broni
i sprzętu wojskowego, biotechnologii
i technologii kosmicznych – Europa nie
tylko zostaje w tyle, ale też nie potrafi się
zmobilizować do koniecznego wysiłku.
Teoretycznie wiadomo, co robić, pokazano
drogę. Raport byłego szefa Europejskiego
Banku Centralnego Mario Draghiego
„Przyszłość europejskiej konkurencyjności”
jest jasny: trzeba zainwestować
700–800 mld euro rocznie, czyli 5 proc. europejskiego
PKB, w badania i wdrożenia,
owo słynne R&D. Amerykanie inwestują
szalone pieniądze. Horizon Europe, unijny
program badań naukowych, zaprojektowano
na 11 mld rocznie przez siedem lat.
Dla porównania: sam amerykański Krajowy
Instytut Zdrowia dysponuje 48 mld
dol. rocznie, a każda z firm GAFAM wydaje
na R&D 30–40 mld dol. rocznie.
Europejczycy mają takie pieniądze.
I mogliby działać. Przedtem jednak państwa
członkowskie UE musiałyby się zgodzić
na wspólny strategiczny projekt i skuteczne
zarządzanie. Na to nie pozwalają
interesy i egoizmy poszczególnych krajów.
Jean Tirole, francuski noblista z ekonomii,
zwraca uwagę, że tylko 10 proc. publicznego
finansowania w Europie podlega Komisji
Europejskiej, reszta pozostaje w gestii
państw członkowskich. W USA jest akurat
odwrotnie – rząd federalny ma w ręku
dużą większość pieniędzy na badania. Ale
Europejczycy trzymają się swych egoizmów
i „suwerenności”, boją się federacji
europejskiej. „Bez silnej pozycji w sektorze
tech będziemy też słabi w obronie militarnej”
– ostrzega Tirole.
Inwestowanie? Europejczycy inwestują
przede wszystkim w fundusze ubezpieczeniowe
i bony skarbowe, są ostrożniejsi
i oszczędniejsi. Amerykanie mają większą
skłonność i do wydatków, i do ryzyka,
w tym do start-upów. Zyskuje na tym gospodarka,
kółka się szybciej kręcą: gospodarka
amerykańska jest sprawniejsza, zyski
są większe i pewniejsze; każdego roku
300 mld euro europejskich oszczędności
wędruje za ocean!
MEGA kontra MAGA? Nie chodzi o to,
by obracać kontynenty przeciw sobie. Rywalizacja
o nowoczesne technologie wcale
nie musi zaszkodzić absolutnie niezbędnemu
sojuszowi Europy z USA. Wiadomo,
że bez amerykańskiej broni, samolotów,
satelitów i lotniskowców Europa będzie
słaba. Konkretne rezultaty marszu
ku jej autonomii strategicznej to ciągle
pieśń przyszłości.
Czy przyszłość leży w naszych rękach?
Ostatnie tygodnie w polityce potęgują zamęt.
Coraz więcej analityków wyraża opinię,
że jeden światowy porządek się kończy,
a drugi, jeszcze nienakreślony, budzi
niepewność i lęk. Scenę dominuje Trump
ze swymi ekscentrycznymi hasłami. Warto,
by apel Tuska do Europejczyków nie był
wołaniem na puszczy.
MAREK OSTROWSKI
Ameryka ma lepsze uniwersytety.
Europa lepszą edukację powszechną.
REKLAMA
52 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
ŚWI AT
Niedzielne wybory do Bundestagu będą symbolicznym końcem
dotychczasowego modelu Niemiec. Nie ma pewności,
czy ten nowy wciąż będzie zgodny z modelem europejskim.
Zwrotne Niemcy
PIOTR BURAS
Tegorocznym słowem roku
w Niemczech będzie „zwrot”,
czyli Wende. O Zeitenwende
głośno stało się już trzy lata
temu, kiedy kanclerz Olaf
Scholz zapowiedział zmianę polityki bezpieczeństwa
i podniesienie wydatków
obronnych w reakcji na wojnę w Ukrainie.
Im bliżej jednak było przedwczesnych wyborów
do Bundestagu, które odbędą się
już w najbliższą niedzielę, od kolejnych
zwrotów mogło zakręcić się w głowie.
Mówi się więc o zwrocie gospodarczym
(Wirtschaftswende),
o konieczności zwrotu
w sprawach azylowych (Asylwende),
o korekcie polityki energetycznej (to już
zwrot w zwrocie, bo Energiewende ma swoje
lata). Znalazłoby się jeszcze parę innych.
Przez 16 lat rządów Angeli Merkel
(do 2021 r.) Niemcy broniły się przed
gruntownymi zmianami, korzystając
z koniunktury gospodarczej i stabilności
politycznej. Trójpartyjny rząd Scholza
pokłócił się właśnie o kierunek i zakres
potrzebnych reform oraz sposoby ich finansowania.
Teraz dominuje przekonanie,
że kraj doszedł do ściany i status quo
jest nie do utrzymania. Przyszedł więc
czas na zwrot przez wielkie „Z”.
Chiński szok
Dotychczasowy pomysł na Niemcy,
który zapewnił temu krajowi niezwykłe
sukcesy, stracił rację bytu. „Kaput”
to wszystko mówiący tytuł książki szefa
ośrodka analitycznego Eurointelligence
Wolfganga Münchaua o końcu niemieckiego
cudu ekonomicznego. Niemcy zbudowały
swoją potęgę na filarach, które
nieodwołalnie kruszeją. Eksport był kołem
zamachowym wzrostu gospodarczego,
który korzystał z ogromnego popytu
w Chinach i na innych rynkach wschodzących,
z liberalizacji handlu, taniego gazu
z Rosji, legendarnej wręcz konkurencyjności
przemysłu niemieckiego, zwłaszcza
samochodowego. Jednak – jak pisze Münchau
– „wszystko, co wspierało niemiecką
gospodarkę w ostatnim dziesięcioleciu,
zwróciło się przeciw niej”.
Uzależnienie od eksportu stało się
pułapką, bo bariery handlowe (vide polityka
Donalda Trumpa) będą tylko rosły.
Chiny z gigantycznego rynku zbytu stają
się śmiertelnym zagrożeniem dla niemieckiego
przemysłu samochodowego
i maszynowego. Bo Pekin także stawia
na eksport, który sztucznie pompuje,
a to nieuchronnie wpycha go na kurs kolizyjny
z Niemcami. A przy tym te zmiany
następują nieprawdopodobnie szybko.
Jeszcze w 2019 r. Chiny były importerem
samochodów, by w 2023 r. stać się światowym
liderem ich eksportu.
Czy za parę lat będą jeszcze w ogóle
chętni na samochody Volkswagena, Mercedesa
czy BMW? Tym bardziej że, ciesząc
się z długiej koniunktury, niemiecki przemysł
samochodowy przespał rewolucję
technologiczną i pozostał daleko w tyle
za Chinami i Stanami Zjednoczonymi
w sektorze elektryków. Co więcej, Niemcy
stają się coraz bardziej zależne od importu
różnego rodzaju towarów i surowców
z Chin, podczas gdy sprzedaż ich produktów
w Państwie Środka spada.
Ten „szok chiński” pogłębiają jeszcze
inne czynniki: rosnące ceny energii (bez
rosyjskich źródeł), kryzys demograficzny,
słabość infrastruktury i niski poziom digitalizacji,
m.in. w wyniku długotrwałej
polityki zaciskania pasa. I to nie jest przejściowa
bolączka, lecz choroba systemowa.
Olaf Scholz nie będzie już kanclerzem. A czy znajdą się jeszcze chętni na Mercedesa?
© WOLFGANG RATTAY/REUTERS/FORUM
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 53
Niemiecki model trzeba zaprojektować
na nowo. Innymi słowy: potrzebny jest
zdecydowany zwrot. Czyli Wende.
Presja na zmiany przychodzi z różnych
stron. Społeczeństwo chce ograniczenia
migracji, bo w ubiegłych latach jej skala
była przytłaczająca – 250 tys. w 2024 r.,
350 tys. w 2023 r. Niemcy przez lata były
jednym z niewielu krajów, gdzie prześladowani
mogli realnie liczyć na azyl. Nie
bez powodu. Uwrażliwienie na sprawy
uchodźców było lekcją z historii, a prawo
do azylu wpisano do konstytucji jako fundamentalne
prawo człowieka.
Jeśli dzisiaj coraz głośniejsze są wołania
o Asylwende, to na szali leży także
kluczowy element niemieckiej kultury
politycznej. A polityka bezpieczeństwa?
Ogłoszona trzy lata temu Zeitenwende
wymaga przyspieszenia i wzmocnienia,
bo Rosja zbroi się na potęgę, a USA pod
wodzą Trumpa nie patyczkują się z sojusznikami.
Czy jednak grzęznące w gospodarczych
tarapatach Niemcy będą w stanie
zwiększyć nakłady na zbrojenia?
„Ludzie odczuwają presję na zmiany,
ale brakuje im wizji lepszej przyszłości”
– mówił niedawno w wywiadzie dla
tygodnika „Die Zeit” psycholog Stephan
Grünewald. Innymi słowy, nieuchronność
„zwrotu” czekającego Niemcy dociera
do świadomości społecznej, ale nie ma
poczucia, że elity polityczne mają plan,
jak go dokonać. To w dużej mierze tłumaczy
wzrost poparcia dla populistów,
głównie drugiej w sondażach Alternatywy
dla Niemiec (AfD), na którą chce głosować
22 proc. wyborców (na chadeków
– 30 proc.). Obiecują oni iluzję powrotu
ku bezpiecznej przeszłości, a nie rozwiązania
aktualnych problemów.
Germany First
Niemiecki zwrot wydaje się nieunikniony,
podobnie jak jego konsekwencje dla
Europy. Bo powojenny model niemiecki,
którego czas właśnie się kończy, był nierozłącznie
sprzężony z integracją europejską.
Niemieckie motto, że „to, co służy
Europie, służy też Niemcom” (i na odwrót),
było wprawdzie uproszczeniem skrywającym
często forsowanie interesów narodowych
pod europejskim płaszczykiem.
Jednak elity niemieckie – od Adenauera,
przez Kohla, po Merkel – kierowały się
co do zasady przekonaniem, że problemy
Niemiec rozwiązywać można tylko za pośrednictwem
lub wykorzystaniem Unii,
a nie wbrew jej długofalowym interesom.
Czy tak pozostanie? Zapowiedź Friedricha
Merza, szefa CDU i najpewniej przyszłego
kanclerza, że w pierwszym dniu
urzędowania wprowadzi pełne kontrole
na granicach Niemiec, by odsyłać z nich
wszystkich migrantów (nawet proszących
o azyl), świadczy o tym, że nie jest to teoretyczne
pytanie. Byłoby to sprzeczne
z prawem Unii Europejskiej i oznaczałoby
faktyczny koniec strefy Schengen.
W dodatku zamknięcie niemieckich granic
wywołałoby w Europie efekt domina.
Właśnie ze względu na prawo UE i obawę
przed fatalnymi konsekwencjami dla krajów
sąsiednich Merkel nie zrobiła tego
w czasie kryzysu migracyjnego w 2015 r.
Jej krytyk Merz chciałby się teraz powołać
się na klauzulę nadzwyczajnego zagrożenia
bezpieczeństwa państwa, ale sądy
najpewniej nie przyznają mu racji. Czy
wtedy podporządkuje się takiej decyzji?
Czy też zignoruje ją, dając sygnał innym
krajom, że prawo UE można mieć za nic?
Wówczas Asylwende mogłaby się odbić
w Europie czkawką, jakiej dawno nie było.
I byłaby niepokojącym świadectwem polityki
„Germany First”, która akceptuje,
że Europa może stać na przeszkodzie rozwiązań
służącym Niemcom.
Dylemat z Europą czy wbrew niej oczywisty
jest także w polityce gospodarczej,
zwłaszcza w odniesieniu do Chin. Komisja
Europejska i większość państw UE
chcą przeciwdziałać nieuczciwej konkurencji
Chin oraz chronić najbardziej
zaawansowane technologicznie gałęzie
przemysłu przed chińską presją. Jesienią
2024 r. Unia nałożyła cła na chińskie
elektryki w odpowiedzi na politykę subwencjonowania
eksportu przez Pekin.
Jednak stało się to wbrew Berlinowi, który
przestraszył się możliwych reperkusji dla
niemieckiego biznesu. A to tylko początek
wewnątrzeuropejskiej batalii o kształt relacji
z Chinami.
Chodzi także o stosunek do pieniędzy.
Berlin konsekwentnie sprzeciwiał się
nowym unijnym wydatkom i zwalczał
pomysły wspólnego zadłużania się, widząc
w nich próbę „jazdy na gapę” przez
europejskich słabeuszy i rozrzutników.
Ale dzisiaj sytuacja jest inna: to niemiecka
lokomotywa traci parę i musi znaleźć
sposób na odbudowę swojej konkurencyjności.
Czy Niemcy są w stanie temu podołać
na własną rękę? Czy raczej powinni
działać w europejskim zaprzęgu?
Tego właśnie dotyczy dyskusja zapoczątkowana
przez tzw. raport Draghiego,
który rekomenduje utworzenie nowych
europejskich funduszy na inwestycje finansowanych
przez wspólny dług. Bo tych
pieniędzy potrzeba od zaraz, także na niezbędne
wydatki zbrojeniowe. Niemcy
będą musiały po wyborach zdecydować,
ile gotowe są zainwestować w swoją i europejską
przyszłość. Również za cenę pożegnania
z obowiązującymi dotąd dogmatami
– oporem wobec wspólnego zadłużania
UE i sztywno zaciągniętym hamulcem
długów w polityce krajowej.
Nowa era
Po wyborach 23 lutego Niemcy czekać
będą zwroty, niezależnie od wyniku. Jeśli
nie zadbają o to przyszli koalicjanci
(najpewniej chadecy i socjaldemokraci),
wymusi to na nich zmieniająca się
gwałtownie sytuacja międzynarodowa
i pogarszające się perspektywy niemieckiej
gospodarki.
Ze wszystkich zapowiadanych niemieckich
zwrotów najbardziej złowieszczy jest
ten, o którym mówił Bernd Baumann,
poseł AfD. Gdy dzięki głosom jego partii
(razem z CDU i liberalną FDP) przeszła
w Bundestagu rezolucja w sprawie polityki
migracyjnej, wołał z mównicy: „To początek
nowej ery! Zaczyna się coś nowego
i my temu przewodzimy, nowe siły temu
przewodzą”. To tylko hucpa i zadufanie.
Jednak ta kończąca się kampania wyborcza
mocno wstrząsnęła demokratycznym
środkiem niemieckiej sceny politycznej
– właśnie na tle sporu o współpracę
z AfD, jaki podzielił chadeków, socjaldemokratów
i Zielonych. A to ich zdolność
do współpracy, mimo dzielących ich
różnic, będzie najważniejszą gwarancją
tego, by przyszły model niemiecki nadal
służył Europie. n
Obietnica Merza,
najpewniej
przyszłego kanclerza,
że w pierwszym
dniu urzędowania
wprowadzi pełne
kontrole na granicach
Niemiec, zapowiada
faktyczny koniec
strefy Schengen.
54 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
Sto lat temu, z dnia na dzień, eksplodowało
nasze wyobrażenie o wszechświecie.
Przyczynił się do tego Edwin Hubble
– i teleskop na szczycie Mount Wilson.
istoria astronomii to w zasadzie przypominanie,
że nie jesteśmy pępkiem świata.
Mikołaj Kopernik przekonał nas, że Ziemia
nie jest centrum Układu Słonecznego.
Edwin Hubble, astronom amerykański,
udowodnił, że nasza Galaktyka
nie jest jedyna we wszechświecie, a my
sami nie znajdujemy się w żadnym jego
wyróżnionym punkcie. Dziś wiemy, że Słońce to jedna
z miliardów gwiazd w Drodze Mlecznej, która jest z kolei
jedną z bilionów galaktyk. Te fakty uznajemy za oczywiste.
Spróbujmy jednak uzmysłowić sobie, co wiedzieliśmy
o kosmosie zaledwie sto lat temu.
ŁUKASZ TYCHONIEC
H
Wielkie nieba!
N A U K A P ROJ E K T PU L S A R . P L
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 55
W 1920 r. w Waszyngtonie odbyła się debata między Harlowem
Shapleyem i Heberem Curtisem. Temat? Natura spiralnych
mgławic na niebie. Pierwszy astronom uważał, że to obłoki,
w których powstają nowe gwiazdy znajdujące się na obrzeżach
naszej Galaktyki. Ona sama ma zaś ok. 300 tys. lat świetlnych
średnicy. Drugi badacz sądził natomiast, że to bardzo odległe
„wyspowe wszechświaty” pełne gwiazd i podobne do Drogi
Mlecznej, która sama jest dziesięciokrotnie mniejsza od tego,
co postulował Shapley. Stawką sporu było więc coś dużo bardziej
fundamentalnego niż identyfikacja nowej grupy kosmicznych
obiektów – chodziło o naturę wszechświata. Czy jest złożony
z jednej jedynej, czy też z wielu odległych od siebie galaktyk,
niewyobrażalnie przepastny?
Obaj astronomowie przedstawili swoje argumenty, żaden
jednak nie mógł zostać ogłoszony jednoznacznie zwycięzcą
– w tamtym czasie wciąż brakowało dowodów. To miało się jednak
wkrótce zmienić. Na drugim końcu amerykańskiego kontynentu,
na Mount Wilson w południowej Kalifornii, zaledwie
rok wcześniej zainstalowano największy teleskop, jaki znała
ludzkość – stucalowy (2,5 m) teleskop Hookera. Pracę przy nim
podjął Edwin Hubble, a jego celem było właśnie zbadanie mgławic
spiralnych.
Osobno, czyli wspólnie
Na przełomie lat 1924 i 1925, również w Waszyngtonie, zorganizowano
kongres Amerykańskiego Towarzystwa Astronomicznego
(AAS). Hubble przysłał artykuł, który odczytano 1 stycznia
1925 r. Dowodził w nim, że mgławica Andromedy znajduje się
milion lat świetlnych od Ziemi! Choć dziś wiemy, że w rzeczywistości
jest ona aż dwa i pół razy odleglejsza, to już pierwsze
oszacowanie wystarczyło, żeby rozszerzyć granice naszego świata
dziesięciokrotnie.
Jak Hubble był w stanie zmierzyć odległość do Andromedy
i dlaczego wydarzyło się to dopiero sto lat temu? Przenieśmy się
do Harvard College Observatory w 1912 r., gdzie Henrietta Leavitt
pracowała jako human computer („ludzki komputer”, czyli
rachmistrzyni). Tak potocznie określano pracownice obserwatoriów.
Kobiet nie dopuszczano wówczas do badań przy teleskopach,
więc obliczenia były najbliższym nauce zajęciem, jakiego
mogły się podjąć miłośniczki astronomii (na początku Leavitt nie
otrzymywała zresztą żadnego wynagrodzenia).
Starannie katalogując jasności i położenia gwiazd z klisz fotograficznych,
dojrzała intrygującą zależność. Odkryła szczególną
kategorię gwiazd regularnie zmieniających jasność, dziś znanych
jako cefeidy. Zauważyła, że im jaśniejsza jest cefeida, tym wolniej
pulsuje. Swoje odkrycie opublikowała w 1912 r. A właściwie zrobił
to dyrektor obserwatorium, na szczęście notując we wstępie,
że to Leavitt wykonała pomiary i sporządziła raport. Jej wkład
w odkrycia, które umożliwiła ta publikacja, długo nie był jednak
doceniany.
Co innego samo odkrycie. Nie trzeba było długo czekać, żeby
astronomowie zdali sobie sprawę z jego doniosłości. Wiedząc,
że jaśniejsze cefeidy pulsują wolniej, a ciemniejsze szybciej,
i to w sposób systematyczny, wystarczy zmierzyć okres pulsacji
i jej obserwowalną jasność, żeby obliczyć, jak daleko się
od nas znajdują. Zdał sobie z tego sprawę Hubble. 6 października
1923 r. na negatywie mgławicy Andromedy nabazgrał czerwonym
tuszem, nie powstrzymując swojej ekscytacji: „VAR!”
(od variable – zmienna). Ta gwiazda była kluczem do zagadki
odległości Ziemi od spiralnej mgławicy M31, dziś znanej jako
galaktyka Andromedy.
Nieprzypadkowo odkrycia tego Hubble dokonał na największym
wówczas teleskopie. To postęp techniki pcha astronomię
do przodu. To dzięki stucalowemu reflektorowi na szczycie
Mount Wilson Hubble mógł obserwować pojedyncze gwiazdy
w odległej o 2,5 mln lat świetlnych galaktyce Andromedy. Był
jak Galileusz, który spojrzał w niebo na początku XVII w. i dzięki
nowatorskiemu wynalazkowi lunety jako pierwszy spostrzegł,
że mgliste smugi na nocnym niebie to gęste skupisko gwiazd
będące
naszą Galaktyką. Hubble korzystał z ponad 300 lat rozwoju
technik optycznych.
Pierwotnie, czyli wtórnie
Techniki obserwacyjne są ważne, jednak dopiero wnioski wysnute
z obserwacji zmieniają naszą percepcję rzeczywistości.
Pierwszy był prosty – mgławica M31 znajduje się zdecydowanie
poza Drogą Mleczną i składa się z wielu gwiazd. Najprawdopodobniej
też jest zatem galaktyką, podobną do naszej. To wystarczyło,
żeby zakończyć debatę z 1920 r. Hubble jednak dopiero
się rozkręcał.
Kilka lat później, po wykonaniu wielu innych pomiarów, amerykański
astronom dostrzegł relację: im dalej od nas znajduje się
galaktyka, tym szybciej się oddala. To frapujące odkrycie stało
się dowodem na rozszerzanie wszechświata. Hubble oszacował
to tempo na 500 km na sekundę na megaparsek. Galaktyki oddalone
o megaparsek (3,26 mln lat świetlnych) uciekają więc od nas
z prędkością 500 km/s. Wartość ta nosi dziś nazwę stałej Hubble’a.
Prawidłowość mówiąca o tempie rozszerzania się wszechświata
znana jest jako prawo Hubble’a-Lemaître’a.
Ten drugi człon Międzynarodowa Unia Astronomiczna dodała
dopiero w 2018 r., podkreślając zasługi belgijskiego duchownego
Georges’a Lemaître’a, który tezę o rozszerzającym się wszechświecie
sformułował niezależnie od Hubble’a. Bo tak jak historię
piszą zwycięzcy, historię nauki piszą pierwsi, albo najgłośniejsi,
albo trafiający do największej rzeszy odbiorców. A Lemaître,
który wykazał nieco wcześniej niż Hubble, że wszechświat się
rozszerza, swój pierwszy artykuł opublikował po francusku…
Lemaitre’owi zawdzięczamy też szokującą jak na tamte czasy
konstatację: skoro wszechświat teraz się powiększa, to odwracając
bieg czasu, dotrzemy do momentu, w którym cały był
skupiony w jednym punkcie. Tak narodziła się teoria Wielkiego
Wybuchu. Na jej akceptację przez środowisko naukowe
i niepodważalne dowody trzeba było poczekać dużo dłużej niż
w przypadku pierwszych odkryć Hubble’a.
Inaczej, czyli identycznie
Wielu fizykom teoria Wielkiego Wybuchu zalatywała kreacjonizmem.
Była dla nich niepokojąco zgodna z creatio ex nihilo,
stworzeniem świata z niczego. Jeden z głównych przeciwników
tej teorii, a jednocześnie twórca terminu Big Bang, astronom
brytyjski Fred Hoyle, był zwolennikiem teorii stanu stacjonarnego,
w której wszechświat istniał od zawsze i istnieć będzie,
bez początku i końca. I choć kosmolog i teolog Michał Heller
podkreśla, że jakakolwiek teoria fizyczna musi starać się wyjaśnić
świat wyłącznie za pomocą jego samego, bo inaczej nie jest
teorią naukową, to w przypadku naukowej dyskusji o początkach
trudno uciec od filozofii. Czy to wiara skłoniła Lemaître’a
do sformułowania czegoś, co nazywał „fajerwerkową teorią”?
© BABAK TAFRESHI/SPL/EAST NEWS
56 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
N A U K A P R O J E K T P U L S A R . P L
Czy ateizm Hoyle’a nie pozwalał mu do samego końca odrzucić
teorii stanu stacjonarnego? Nie wiemy. Wróćmy więc do dowodów
naukowych.
W 1965 r. Amerykanie Arno Penzias i Robert Wilson donieśli
o odkryciu mikrofalowego promieniowania tła. Fale te, o długości
ok. 2 mm, docierały do ich radioteleskopu równomiernie z każdego
punktu na niebie. Jednocześnie ukazał się artykuł czworga
astrofizyków z Robertem H. Dicke’em na czele, gdzie opisano, jak
to jednorodne promieniowanie może być interpretowane – jako
echo początków wszechświata. Ten kluczowy dowód na narodziny
znanego nam kosmosu w Wielkim Wybuchu był fascynującym
triumfem nauki, ale też genezą nowych zagadek. Otóż używając
mapy bardzo młodego wszechświata – promieniowanie tła pochodzi
z czasu, gdy miał zaledwie 380 tys. lat – można stworzyć
precyzyjny model tempa jego rozszerzania, także dzisiaj.
Pomiary stałej Hubble’a bazujące na obserwacji uciekających
galaktyk kilkadziesiąt lat temu były dość niedokładne. Zresztą
i wynik otrzymany przy wykorzystaniu mikrofalowego promieniowania
tła był początkowo obarczony sporym błędem.
Aż do początku XXI w. obie liczby zdawały się ze sobą zgadzać,
oscylując w okolicach 72 km/s/Mpc. Gdy jednak na scenę astrofizyki
wkroczyły teleskopy kosmiczne, COBE i Planck, które z niespotykaną
wcześniej dokładnością zobrazowały echo Wielkiego
Wybuchu, a Kosmiczny Teleskop Hubble’a powtórzył eksperyment
swojego patrona, ale z nieporównanie większą precyzją,
stało się jasne, że wyniki zaczynają się rozjeżdżać.
Kosmologowie podzielili się na dwa obozy. Jeden skupił się
na echu Wielkiego Wybuchu (68 km/s/Mpc), drugi na pomiarach
„lokalnego” wszechświata (73 km/s/Mpc). Ten pierwszy
zakładał, że promieniowanie tła dostarcza najdokładniejszych
informacji o ewolucji wszechświata, a rozbieżność wyników
przypisywał systematycznym błędom w pomiarach cefeid w galaktykach
innych niż nasza. Obserwacje nie są łatwe – te młode
gwiazdy często znajdują się w gęstych, przesłoniętych pyłem
obszarach. Astronomowie muszą „wysupłać” ich światło z gąszczu
gwiazd i oszacować, jak bardzo jest osłabione. Drugi obóz
uznawał, że mierzone obecnie tempo ekspansji jest poprawne
(bo powstały niezależne od cefeid metody mierzenia odległości
do galaktyk). Z jego perspektywy to model Wielkiego Wybuchu
wymaga korekty; powinien uwzględniać efekty, o których nie
mamy jeszcze pojęcia.
Problem ten, nazywany dziś „napięciem Hubble’a” (Hubble
Tension), jest jedną z największych zagadek współczesnej fizyki.
Wielkie nadzieje wiązano z Teleskopem Jamesa Webba. Wydawało
się, że powinien rozwiać wątpliwości związane z cefeidami, ich
zagęszczeniami i obecnością pyłu – dzięki trzykrotnie większej
średnicy zwierciadła niż w przypadku poprzednika oraz czułości
na światło podczerwone. Nic z tego, nowe badania przy użyciu
JWST są doskonale zgodne z wynikami Hubble’a i pogłębiają
„napięcie”.
Jaśniej, czyli ciemniej
Sto lat po konferencji, która zakończyła debatę o naturze
wszechświata, na 245. już edycji spotkania AAS, też w Waszyngtonie,
astronom Daniel Scolnic ogłosił, że „napięcie Hubble’a”
można już śmiało nazwać „kryzysem Hubble’a”. Nowe przeglądy
nieba potwierdzają jego słowa – model ewolucji wszechświata
nie zgadza się z obserwacjami. Może trzeba się będzie pogodzić
z tym, że potrzebny jest ulepszony model uwzględniający nową
fizykę, której jeszcze nie znamy. Tym bardziej że w zrozumieniu
przeszłości wszechświata kryje się też odpowiedź na pytanie
o jego ostateczny los.
Potrzeba było kolejnych technologicznych skoków, takich jak
wybudowanie 10-metrowego teleskopu Keck na Hawajach, czy
rozwoju detektorów zbierających światło, aby zacząć regularnie
odkrywać supernowe w odległych galaktykach i lepiej pojąć naturę
rozszerzającego się wszechświata. Lata 90. XX w. były areną
kosmicznego wyścigu. Astrofizycy poszukiwali coraz to odleglejszych
galaktyk, starając się oszacować tempo, w jakim zwalnia
rozszerzanie się wszechświata – przypuszczano bowiem, że początkowo
napędzone Wielkim Wybuchem, stopniowo będzie
ulegało redukcji. Rodziło to pytanie rodem z teorii wiecznego
powrotu Nietzschego: Czy rozszerzanie się zatrzyma, a następnie
przestrzeń zacznie się kurczyć, prowadząc nas z powrotem w jeden
nieskończenie gęsty punkt – a potem, być może, w kolejny
Wielki Wybuch?
Rezultaty badań przyniosły jednak ogromną niespodziankę.
Wszechświat wcale nie zwalnia! Wyniki były nadzwyczaj wiarygodne,
bo zweryfikowane przez dwie rywalizujące grupy badaczy.
Adam Riess i Brian Schmidt ogłosili swoje zaskakujące
wyniki w styczniu 1998 r., a niecały miesiąc później Saul Perlmutter,
kierujący konkurencyjnym projektem, przedstawił własne,
w pełni zgodne, mówiące o przyspieszaniu ekspansji wszechświata.
Nie sposób wyjaśnić tego zjawiska samą grawitacją. Ta
nieuchronnie sprawiłaby, że masywne galaktyki zaczęłyby się
z powrotem do siebie zbliżać. Potrzebne było uwzględnienie nowego
czynnika, do dziś niezbadanego – ciemnej energii.
Więcej, czyli mniej
To odkrycie wydaje się wskazywać, że wszechświat będzie
się rozszerzał coraz szybciej, aż w końcu pojedyncze galaktyki,
gwiazdy, w końcu nawet atomy znajdą się zbyt daleko od siebie,
by cokolwiek mogło istnieć – i wszystko pogrąży się w chłodnym
mroku. Wyrok nie jest jednak prawomocny. Po pierwsze, zbyt
mało wiemy o ciemnej energii, żeby orzec o wiecznie przyspieszającej
ekspansji przestrzeni. Po drugie, los wszechświata jest
nierozłącznie związany z kształtem tej ostatniej. Bo co, jeśli przestrzeń
jest w istocie kulista, tak jak Ziemia, i wyruszając w podróż
przed siebie, jesteśmy skazani na powrót do punktu wyjścia?
Obserwujemy świat jako trójwymiarowy (a po uwzględnieniu
czasu, jak chciał Einstein, czterowymiarowy), nie oznacza to jednak,
że musi taki być.
Fizycy poszukują w poświacie Wielkiego Wybuchu, mikrofalowym
promieniowaniu tła, wskazówek na temat kształtu owej
przestrzeni. Bardzo dokładne pomiary sondy Planck wykazały,
że echo prapoczątku nie jest jednorodne, ale pokryte drobnymi
fluktuacjami. To one stały się początkiem skupisk materii,
z których mogły powstać gromady galaktyk, a w nich gwiazdy
i planety. Uważnie przebadane, mogą nam coś podpowiedzieć.
Przed odkryciem Hubble’a sprzed stu lat sądziliśmy, że wszechświat
zamyka się w jednej Galaktyce, całkiem sporej, ale wyobrażalnej
i zrozumiałej. Dziś zdajemy sobie sprawę, że materia, którą
widzimy w kosmosie, stanowi zaledwie kilka procent jego składu.
Większość to ciemna materia i ciemna energia. Można więc powiedzieć,
że nie rozumiemy 95 proc. wszechświata i że wiemy
mniej niż na początku tej historii. Ale taka jest natura naukowych
dociekań – głębsze poznanie prowadzi zawsze do nowych pytań.
ŁUKASZ TYCHONIEC
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 57
N A U K A P ROJ E K T PU L S A R . P L
Na styczniowej konferencji
w szwajcarskim Davos – na którą
zjeżdżają najbardziej wpływowe
osobistości biznesu,
polityki i nauki – podobno rozmawiano
niemal wyłącznie na dwa tematy:
prezydentury Trumpa i agentów AI.
Sztuczna inteligencja ma przejmować kontrolę nad komputerami użytkowników
oraz działać samodzielnie. Czy to krok za daleko w rozwoju AI?
Agenci do zadań zwyczajnych
MARCIN ROTKIEWICZ
ilustracje patryk sroczyński
W języku polskim słowo „agent” kojarzy
się głównie z pracownikami tajnych służb
lub ubezpieczeniami, ale w angielskim ma
bardzo szerokie znaczenie. Dobrze to widać
w kontekście komputerowym, gdzie
mówi się o software agents, czyli programach
wykonujących konkretne zadania.
Termin ten opisuje również kogoś lub
coś działających w imieniu innej osoby
jako pośrednik lub reprezentant.
Program na sterydach
Czym zatem są agenci AI? Wyrażenie
to spopularyzowali 30 lat temu dwaj
informatycy Stuart Russell i Peter Norvig
w cenionym podręczniku akademickim
„Artificial Intelligence: A Modern
Approach”.
W ich ujęciu byłby
to program komputerowy „na sterydach”
– taki, który potrafi podejmować
autonomiczne decyzje, uczyć się
58 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
N A U K A P R O J E K T P U L S A R . P L
na podstawie doświadczeń i adaptować
do zmian w środowisku.
Opis ten w latach 90. XX w. był właściwie
czysto teoretyczny, ale dwie dekady
później Google DeepMind zaprezentował
program AlphaGo. Wygrywał on z arcymistrzami
starochińskiej gry planszowej
go, znacznie bardziej złożonej pod względem
liczby możliwych kombinacji (mimo
prostszych zasad) niż szachy. Przede
wszystkim dzięki temu, że potrafi podejmować
decyzje i planować strategie m.in.
za sprawą zastosowania sztucznych sieci
neuronowych oraz tzw. uczenia ze wzmocnieniem,
czyli techniki nagradzającej algorytmy
za pożądane zachowania. I stąd
opinie, że był to pierwszy w historii prawdziwy
agent AI, chociaż bardzo wąsko wyspecjalizowany.
Czy słuszne?
Problem w tym, że nie ma jednej precyzyjnej
i powszechnie akceptowanej
definicji, czym taki program miałby się
charakteryzować. Dlatego naukowcy
z Princeton University zaproponowali
niedawno wprowadzenie trochę porządku
pojęciowego. Po pierwsze, program AI
można uznać za agenta, jeśli potrafi dążyć
do trudnych celów w skomplikowanych
warunkach i bez potrzeby instruowania
go. Po drugie, musi rozumieć polecenia
w języku naturalnym i działać autonomicznie
bez nadzoru. Po trzecie, potrafi
wykorzystywać narzędzia, takie jak wyszukiwarka
internetowa czy oprogramowanie,
oraz jest zdolny do planowania.
Z kolei Jim Fan, główny naukowiec w firmie
Nvidia (czołowym producencie procesorów
dla AI), proponuje znacznie prostszą
definicję: agenci to algorytmy zdolne
do autonomicznego podejmowania decyzji
w dynamicznie zmieniającym się świecie.
Chociaż takie ujęcie tematu znów otwiera
pole do wielu interpretacji i dyskusji.
Gdyby więc spróbować spojrzeć
na agentów AI z perspektywy zwykłego
użytkownika komputera, to byliby oni
programami wykonującymi za niego różne
prace czy zadania, np. od zaplanowania
wakacyjnej podróży: zarezerwowania
i opłacenia hoteli i kupienia biletów lotniczych,
poprzez stworzenie tabelek w Excelu,
aż po wyszukanie i zakup telewizora
po promocyjnej cenie lub zainwestowanie
pieniędzy na giełdzie. Czy w takim razie
najnowsze wersje LLM-ów, które (tak jak
ChatGPT czy Gemini) już potrafią przeszukiwać
internet w imieniu użytkownika,
można uznać za agentów AI? Czy są nimi
propozycje firmy Anthropic?
Uaktualniając jesienią ub.r. swój najlepszy
model Claude Sonnet 3.5, jako pierwsza
wprowadziła ona funkcję Computer
Use, która pozwala oddać do pewnego
stopnia kontrolę nad komputerem przez
użytkownika. Dzięki temu Claude może
przeglądać internet, wypełniać formularze,
planować wycieczki, zamawiać jedzenie
czy tworzyć strony internetowe.
Jednak korzystanie z tej funkcji wymaga
pewnej wiedzy i zainstalowania specjalnej
aplikacji, a dotychczasowe doświadczenia
użytkowników nie są zbyt satysfakcjonujące.
Zresztą Anthropic lojalnie przestrzega,
że jest to zaledwie wczesna wersja testowa,
wymagająca ostrożnego korzystania.
Google na razie ograniczył się do ogłoszenia,
że pracuje nad projektem Mariner,
czyli wtyczką do przeglądarki Chrome będącą
agentem AI. Na podstawie instrukcji
tekstowych oraz dostępnych w internecie
informacji ma ona wykonywać proste zadania
w imieniu użytkownika. Dwa miesiące
temu Google pokazał dwuminutowy
filmik, jak to działa. Agent AI otrzymał
od użytkowniczki zadanie odnalezienia
stron internetowych firm figurujących
w przykładowym arkuszu kalkulacyjnym,
a następnie uzupełnił w nim ich
brakujące dane adresowe. I na razie tyle.
Operator jak stażysta
Dlatego wszyscy czekali z niecierpliwością,
co zrobi OpenAI ze swoim ChatGPT.
Szef firmy Sam Altman opublikował bowiem
na początku stycznia kilkustronicowy
esej o dość trywialnie brzmiącym
tytule „Refleksje”. Mimo to od razu przyciągnął
on uwagę i wywołał falę spekulacji
(w prowokowaniu Altman jest mistrzem).
Napisał mianowicie, że w tym roku możemy
się spodziewać pierwszych prób
„zatrudniania” agentów AI jako nowych
„pracowników” firm, choć będzie się to odbywało
stopniowo. Przy czym ograniczył
się tylko do ogólnej prognozy, że „zmienią
oni istotnie wydajność przedsiębiorstw”,
nie precyzując jednak, na czym miałoby
to polegać. A już kilka dni później w mediach
zaczęły się pojawiać sensacyjnie
brzmiące przecieki.
„The Information”, jeden z najlepiej
poinformowanych serwisów technologicznych,
pisał, że OpenAI na razie
wstrzymuje się z wprowadzeniem na rynek
agentów. Powodem miały być poważne
obawy o bezpieczeństwo związane
przede wszystkim z atakami typu prompt
injection (co można przetłumaczyć jako
„wstrzyknięcie złośliwych instrukcji”).
Polegają one na zmanipulowaniu modelu
AI, by wykonał pożądane polecenia. Wyobraźmy
sobie, że prosimy agenta AI o znalezienie
jakiejś bluzy sportowej. W trakcie
przeglądania stron internetowych może
on trafić na fałszywą witrynę, która zmusi
go do ujawnienia poufnych informacji,
takich jak numer karty kredytowej użytkownika.
Podobne kłopoty miał napotkać
wspomniany Computer Use (Claude). Dlatego
firmy pracujące nad agentami AI rozważają
wprowadzenie różnych rozwiązań,
w tym ograniczenia ich dostępu do internetu,
izolowania wrażliwych danych czy
wprowadzenia obowiązkowej weryfikacji
przez człowieka w przypadku ważnych decyzji
(jak zapłata kartą).
Minęło trochę czasu i pojawiły się kolejne
przecieki. Tym razem czołowi gracze
w branży mieli być coraz bliżej stworzenia
nie agentów, ale wręcz superagentów AI.
Firma Altmana opracowała bowiem
program na poziomie osoby z doktoratem,
zdolny do wykonywania złożonych
zadań. Takiemu superagentowi można
by np. zlecić stworzenie od podstaw
nowego oprogramowania do obsługi
płatności internetowych – sam by je zaprojektował,
przetestował i dostarczył
działający produkt. Albo przeprowadził
ocenę finansową potencjalnej inwestycji,
analizując tysiące źródeł, oceniając ryzyko
i przedstawiając wnioski szybciej, niż
zrobiłby to cały sztab ludzi. Z kolei Mark
Zuckerberg zapowiedział, że Meta (dawniej
Facebook) jeszcze w tym roku będzie
dysponować AI zdolną do pracy na poziomie
programisty średniego szczebla.
Dlatego niedługo znaczna część kodu
komputerowego w naszych aplikacjach,
włącznie z algorytmami sztucznej inteligencji,
będzie faktycznie tworzona przez
inżynierów AI, a nie ludzi.
Jakież więc było zaskoczenie, kiedy
23 stycznia OpenAI udostępniło użytkownikom
agenta o nazwie Operator.
Trudno się jednak oprzeć wrażeniu,
że góra urodziła mysz. Pierwsze wielkie
rozczarowanie wynikało z tego, że z programu
mogą na razie korzystać wyłącznie
ci, którzy wykupili najdroższą subskrypcję
ChatGPT pro (w Polsce trzeba za nią
zapłacić 229 euro miesięcznie). Negatywnie
zaskoczyły też skromne możliwości
Operatora, który potrafi wykonywać jedynie
proste czynności online, takie jak
rezerwacja stolików w restauracjach czy
zamawianie biletów na koncerty.
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 59
Jego sercem jest program Computer-
Using Agent (CUA) oparty na modelu
GPT-4o. Wykonuje on zrzuty ekranu i skanuje
piksele w przeglądarce internetowej,
by zlokalizować elementy interfejsu użytkownika,
takie jak przyciski, pola tekstowe
czy menu. Następnie podejmuje odpowiednie
działania, ponownie skanuje ekran,
by sprawdzić rezultat i kontynuować
pracę. Jednak Operator nie wykorzystuje
przeglądarki internetowej zainstalowanej
na komputerze użytkownika. Ten jedynie
wpisuje polecenia w pole tekstowe, a system
wysyła je do zdalnej przeglądarki
działającej na serwerach OpenAI, gdzie
następuje cały proces realizacji zadania.
Ma to zapewnić lepszą pracę Operatora,
czego jednak nie potwierdzają użytkownicy.
Wiele recenzji zwraca na uwagę
na „kruchość” programu, który czasami
popełnia błędy (np. źle interpretuje strefy
czasowe). Dlatego niektóre zadania
mogą być realizowane szybciej i łatwiej
przez samych użytkowników. Dziennikarz
„The New York Times” Kevin Roose, który
intensywnie testował Operatora, tak podsumował
swoje doświadczenia: bardziej
przypomina on niepewnego siebie stażystę
niż sprawnego wirtualnego asystenta.
W obecnej formie to raczej ciekawostka
technologiczna niż narzędzie warte sporej
miesięcznej opłaty.
Młodzi zagrożeni
Dlatego prof. Gary Marcus, amerykański
kognitywista bardzo krytycznie obserwujący
branżę sztucznej inteligencji,
uważa, że gigantyczna fala zainteresowania
agentami AI jest uzasadniona, ale tylko
jeśli spojrzymy na to w bardzo długiej
perspektywie czasowej. W przyszłości
zapewne każdy z nas będzie miał swojego
wirtualnego agenta, a firmy całe armie
tego typu programów, których łączna
wartość sięgnie bilionów dolarów. I przejmą
one ogromną część pracy umysłowej
wykonywanej obecnie przez ludzi, a może
i fizycznej (roboty). Nie stanie się to jednak
ani w tym roku, ani w przyszłym, ani
nawet w ciągu tej dekady. Na razie więc
musimy się zadowolić demonstracjami
bardzo skromnych możliwości agentów
AI, którzy w dodatku nie działają niezawodnie.
Nie da się bowiem stworzyć tego
typu narzędzi bez rozwiązania problemu
halucynacji modeli AI. A na razie nikt nie
ma pomysłu, jak to zrobić. Dopóki zaś firmy
nie przekonają klientów, że ich cyfrowi
agenci mogą wykonywać zadania bez
„zbaczania z kursu”, cała ta wizja może się
nie urzeczywistnić.
Jest też według Marcusa głębszy powód,
dla którego dziś nie dysponujemy prawdziwymi
agentami AI. Do ich stworzenia
potrzebne są systemy posiadające zdrowy
rozsądek, umiejętność logicznego rozumowania,
solidne zakorzenienie w rzeczywistości
oraz zdolność do niezawodnego
wykonywania poleceń wraz z wystarczającą
„teorią umysłu”, aby odgadywać
intencje użytkowników. A to dokładnie te
aspekty, z którymi obecne systemy generatywnej
sztucznej inteligencji mają największe
problemy – uważa Marcus.
Chociaż – jak pisze m.in. zawiedziony
Operatorem Kevin Roose – nie należy
lekceważyć tej technologii. I warto już
poważnie się zastanawiać nad jej konsekwencjami
społecznymi, zwłaszcza dla
rynku pracy. Tego typu programy mogą
się okazać dla ludzi po prostu zabójcze
– szczególnie dla młodych, zwykle rozpoczynających
zawodową karierę na wstępnych
szczeblach. Zagrożone staną się też
prace menedżerskie, administracyjne
i techniczne średniego szczebla.
Tablice rejestracyjne AI
Także Jonathan Zittrain, profesor
prawa z Harvard University, pisze w obszernym
artykule na łamach „The Atlantic”,
że agenci AI są potencjalnie groźni.
A wynika to z ich trzech kluczowych
cech. Po pierwsze, będą działać w świecie
realnym na podstawie ogólnych, często
niejasno sformułowanych celów. Po drugie,
będą wchodzić w interakcje z różnymi
narzędziami cyfrowymi: od arkuszy
kalkulacyjnych po aplikacje zakupowe.
I po trzecie – co wydaje się szczególnie
niepokojące – będą działać bezterminowo,
zgodnie z zasadą „ustaw i zapomnij”. Czyli
niczym zapomniane satelity na orbicie
będą krążyć po sieci jeszcze długo po tym,
jak ich pierwotny cel utracił sens.
W dodatku agenci mogą wchodzić
w nieprzewidziane interakcje. Przedsmak
tego mieliśmy już w 2010 r., kiedy
algorytmy spowodowały nagły 9-proc.
spadek indeksów na amerykańskiej giełdzie,
ponieważ zaczęły wykonywać między
sobą mnóstwo bezmyślnych szybkich
transakcji. Agenci mogą też niewłaściwie
interpretować swoje cele, np. program AI
poproszony przez ucznia o „urozmaicenie
nudnych zajęć” wpadnie na pomysł wywołania
fałszywego alarmu bombowego.
Według prof. Zittraina mamy w zanadrzu
kilka relatywnie prostych rozwiązań.
Przede wszystkim należałoby wprowadzić
system oznaczania pakietów
danych generowanych przez agentów
AI – podobnie jak tablice rejestracyjne
samochodów pozwalają zidentyfikować
ich właścicieli. Taki system, choć możliwy
do obejścia, mógłby zostać wsparty przez
regulacje prawne, np. twórcy agentów
korzystający z oznaczeń mogliby otrzymać
limit odpowiedzialności za ewentualne
szkody.
Zresztą kwestia odpowiedzialności
prawnej firm tworzących tego typu programy
staje się coraz pilniejsza. Pokazuje
to sprawa Air Canada, której chatbot
wprowadził klienta w błąd co do zasad
zwrotu biletów w przypadku śmierci
bliskiej osoby. Przewoźnik próbował argumentować
przed sądem arbitrażowym,
że bot jest „odrębnym podmiotem prawnym
odpowiedzialnym za własne działania”,
ale ta linia obrony została odrzucona.
To ważny precedens pokazujący, że firmy
nie będą mogły po prostu przenosić odpowiedzialności
na swoich agentów AI. Inna
propozycja Zittraina to wprowadzenie
standardowego mechanizmu „wygaszania”
agentów poprzez ograniczenie liczby
ich działań, czasu funkcjonowania lub
skali wpływu. Ci zaprojektowani do bezterminowej
pracy lub o dużym wpływie
podlegaliby większej kontroli.
Rządy i prawodawcy powinni więc już
teraz zacząć działać, choć na razie możliwości
agentów AI zdecydowanie bardziej
rozczarowują, niż przerażają. Ale to się
może zmienić.
MARCIN ROTKIEWICZ
60 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
Sytuacja w polskiej nauce to rezultat
lat zaniedbań i decyzji politycznych.
Wiele absurdalnych
nieprawidłowości stało się normą.
Resort nauki i szkolnictwa
wyższego przypomina stajnię Augiasza.
Przedstawiamy herkulesowe zadania nowego
ministra.
Nakłady na naukę. Planując budżet, każda
władza kieruje się kalkulacją – w którym
resorcie złotówka budżetowa najszybciej
zwróci się w postaci głosów wyborców?
Niestety dla wydatków akademickich szanse
są tu niskie. Takie myślenie doprowadzi
do pogłębienia kryzysu w nauce.
Zarobki. Profesor przed emeryturą zarabia
dwie trzecie tego, co początkujący prokurator,
a młody doktor otrzymuje pensję
minimalną niewystarczającą do utrzymania
rodziny. Rezultatem jest negatywna selekcja
do zawodu nauczyciela akademickiego.
Konferencja Rektorów Akademickich
Szkół Polskich (KRASP) i inne gremia nie
apelują publicznie o godne wynagrodzenia
dla badaczy. Ambitni młodzi naukowcy,
chcąc zrealizować swoje plany badawcze,
wyjeżdżają, co pogarsza sytuację.
Rekrutacja. Aby większość młodzieży
skierować na studia (głównie w uczelniach
prywatnych?), zniszczono potencjał
średniego szkolnictwa technicznego i zawodowego.
Zniknęły fundamenty wielu
tradycyjnych profesji. Inne kompetencje,
oparte na zaawansowanych nowych technologiach,
rozwijają się na małą skalę dzięki
indywidualnemu doszkalaniu. Tymczasem
np. w Szwajcarii zawody techniczne
mają wysoką renomę społeczną i wsparcie
państwa. Kompetentni fachowcy zarabiają
więcej niż absolwenci wielu kierunków
studiów. W Polsce zaś doszło do pauperyzacji
dyplomu akademickiego i frustracji
rzesz absolwentów studiów wyższych.
Uczelnie prywatne. Są to często placówki
o uproszczonej strukturze, kształcące
– zwykle za pośrednictwem kadry
najemnej – na kierunkach niewymagających
wysokich nakładów finansowych,
sporadycznie poddające się ewaluacji. Jest
ich ok. 220, a tylko 10 najlepszych przyjęto
do KRASP. Tajemnicą poliszynela jest niska
jakość kształcenia w wielu prywatnych
uczelniach, a szczególnie bulwersuje to,
że korzystają z budżetu państwa. Wynika
to z pokrętnej interpretacji polityków, jakoby
„pieniądze powinny iść za studentem”.
Powinny – ale tylko do państwowej uczelni,
zwłaszcza w dobie niżu demograficznego.
Niepokój budzi masowe otwarcie kierunków
medycznych w niedostosowanych
do tego placówkach (brak własnej kadry
oraz odpowiedniego zaplecza dydaktycznego
i klinicznego).
Finanse. Głównym źródłem finansowania
badań podstawowych jest Narodowe
Centrum Nauki (NCN), gdzie
współczynnik sukcesu wynosi zaledwie
8–12 proc. (optymalny poziom finansowania
to 25–30 proc.). To znaczy, że 90 proc.
projektów nie otrzymuje wsparcia. Sfrustrowani
naukowcy uciekają za granicę lub
odchodzą do innych sektorów. Pula pieniędzy
na granty jest efektywnie bardzo mała,
więc finansowanie nauki staje się iluzją.
Skierowanie funduszy tylko do systemu
grantów ogranicza szansę na finansowanie
naukowców pracujących indywidualnie,
w niezinstytucjonalizowanej kooperacji
międzynarodowej lub w dziedzinach niszowych.
Starania o granty (i ich realizacja)
są czasochłonne, obciążone dużym wysiłkiem
biurokratycznym i logistycznym. System
eliminuje znaczącą część potencjału
naukowego naszego kraju.
Polska Akademia Nauk. PAN składa
się z korporacji uczonych i instytutów
naukowych. Korporacja to 350 członków
z dożywotnim wynagrodzeniem oraz
kancelaria (administracja). W 2024 r. jej
utrzymanie kosztowało podatników ponad
122 mln zł, a PAN posiada także nieruchomości,
np. pałace, kamienice i grunty. Ustawowe
zadania PAN mogłyby realizować
instytucje państwowe, uczelnie, instytuty
Polska nauka oblewa egzamin za egzaminem. Jak z tym skończyć?
Krótki wykład
o wielkich absurdach
WOJCIECH PIASECKI, DANIEL MŁOCICKI
N A U K A
© PIOTR SKORNICKI/AGENCJA WYBORCZA.PL
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 61
badawcze i fundacje. Jednocześnie 68 instytutów
PAN, zatrudniających ok. 9,5 tys.
osób, cierpi na niedofinansowanie. Osiągnięcia,
którymi chwali się PAN, wypracowywane
są wyłącznie przez badaczy
z instytutów. Warto zreformować korporację,
a zaoszczędzone środki przekierować
do naukowców.
Rektorzy. Zgodnie z Ustawą 2.0 rektor
uczelni ma pełną kontrolę nad budżetami,
zatrudnieniem kadry, zmianami organizacyjnymi
czy konkursami na stanowiska.
Ucierpiała w ten sposób rola ciał kolegialnych.
Należy ponownie wzmocnić
rolę dziekanów, rad wydziałów i senatów,
by zapewnić bardziej demokratyczne zarządzanie
uczelniami.
Punktoza. Skomplikowany i kosztowny
system parametryczny sprzyja nieetycznym
zachowaniom i odwraca uwagę
naukowca od jego rzeczywistych zadań.
Powstają „spółdzielnie” autorskie zajmujące
się wzajemnym dopisywaniem do publikacji
oraz grupy nacisku załatwiające
„swoim” czasopismom wysoką punktację.
Jednocześnie ministerstwo zdegradowało
bardzo wiele uznanych periodyków, zmuszając
badaczy do publikowania w czasopismach
„drapieżnych”. A przecież zadaniem
naukowca nie powinna być walka o punkty,
ale prowadzenie badań na wysokim
poziomie, możliwie we współpracy międzynarodowej,
i publikowanie wyników
w najlepszych czasopismach tematycznych.
Faktyczna eliminacja badań podstawowych
spowoduje, że wkrótce nie będziemy
znali otaczającego nas świata i nie
będzie na czym budować ważnych badań
aplikacyjnych, interdyscyplinarnych, teoretycznych
czy innych o wyższym poziomie
ogólności. Brak czasu sprawia, że nie
ma kto recenzować prac, co stanowi naruszenie
metody naukowej.
Wydawnictwa „drapieżne”. Obowiązujący
ranking czasopism naukowych
faworyzuje agresywne wydawnictwa,
które w drodze zmowy cenowej dyktują
wysokość opłaty publikacyjnej
2–4‑krotnie przewyższającą realne koszty.
Jednocześnie obniżają standardy.
Ze skromnego budżetu polskiej nauki wyprowadzane
są na ten cel dziesiątki milionów
złotych rocznie.
„Skansen”. Finansowanie otrzymują
czasopisma nieindeksowane, często wręcz
„podwórkowe”, publikujące po polsku
głównie artykuły macierzystej placówki
naukowej, niekiedy będącej właścicielem
takiego periodyku. Na skalę masową
przydziela się zawyżone punkty, można
mieć wrażenie, że po znajomości („Porażka
na punkty”, POLITYKA 21/24).
Habilitacje i profesury. Status lub
uprawnienia uczelni czy mniejszej jednostki
nie są już powiązane z zatrudnieniem
osób z tytułem profesora i ze stopniem
doktora habilitowanego. Zlikwidowano
w ten sposób jedną z ostatnich barier dla
rozwoju prywatnych uczelni, które mogą
działać bez własnej wysoko wykwalifikowanej
kadry.
System dydaktyczny. Intensywnie
rozwijany w Polsce od dekady, ale swoje
korzenie mający w porozumieniu bolońskim
podpisanym ćwierć wieku temu,
miał sprawić, by europejskie dyplomy dorównały
prestiżem najlepszym wzorcom
amerykańskim. Tak się nie stało, a zmiany
poszły w przeciwnym kierunku. Wybiórczo
rozwinięto wybrane aspekty dydaktyki
amerykańskiej, wyrywając je z kontekstu,
tworząc przy okazji uciążliwą machinę biurokratyczną
i budując paradygmat oparty
na zaprzeczeniu amerykańskiej filozofii
kształcenia wywodzącej się ze wzorców
humboldtowskich. Kształcenie akademickie
w Polsce jest niekompatybilne z tym
w uczelniach będących czołówką światową.
Nasz system dydaktyczny przypomina
w wielu aspektach system francuski
sprzed 220 lat! Narzuca ciasny gorset obowiązkowych
przedmiotów i uniemożliwia
wykorzystanie potencjału dużych uczelni
lub środowisk akademickich. Przy okazji
zniszczono przedmioty akademickie
(w Stanach Zjednoczonych to 45–50 godz.
wykładów w semestrze), zastępując je
mnogością przedmiocików po 10 godz.
Prowokuje to pytanie o możliwości pokazania
studentowi granic ludzkiej wiedzy.
Niedofinansowanie dydaktyki, zwłaszcza
w naukach wymagających kosztochłonnych
zajęć praktycznych (techniczne, medyczne,
przyrodnicze), odbija się na jakości
kształcenia.
MBA. Master of Business Administration
to studia podyplomowe o najwyższej
randze. Z założenia absolwenci mają kierować
międzynarodowymi korporacjami,
więc organizacja takich studiów wyłącznie
w języku polskim wydaje się nieporozumieniem.
Na świecie jest ponad 2,3 tys.
uczelni oferujących programy MBA. Rekrutacja
jest globalna, za pośrednictwem
centrów GMAT (Graduate Management
Admission Test), których jest 659 w 114 krajach
(2 w Polsce). Po upublicznieniu wyników
uczelnie rywalizują o najlepszych
finalistów. MBA na Collegium Humanum
(poza systemem GMAT) wygląda w tym
kontekście jak Polish joke. Niestety ten proceder
był prawdopodobnie współfinansowany
z budżetu państwa.
Inwazja biurokracji. Przez dekady
zakres obowiązków administracyjnych
badaczy rozrastał się na podobieństwo
nowotworu kosztem czasu, który mogliby
poświęcić na badania naukowe i kształcenie.
Skokowy przyrost obowiązków biurokratycznych
został spowodowany m.in.
reformą dydaktyki. Tysiące osób w ramach
swoich obowiązków zajmuje się planowaniem
i egzekucją wymagań narzuconych
przez konieczność realizacji PRK/KRK
(Polskich Ram Kwalifikacji). Uciążliwość
jest duża, a wartość dodana – naszym zdaniem
– ograniczona.
„Antyplagiat”. Obowiązek weryfikowania
oryginalności rozpraw dyplomowych
przez promotorów wprowadziła
ministra Barbara Kudrycka
(w pierwszym rządzie Donalda Tuska
w latach
2007–11 – przyp. red.). Tymczasem
w naszym systemie prawnym obowiązuje
domniemanie niewinności, a każdy
student potwierdza własnym podpisem,
że rozprawę napisał sam. Nie ma więc
prawnych podstaw do kontroli. W Polsce
wyłączne prawo ścigania przestępców
mają policja i prokuratura. W przeciwieństwie
do nauczycieli akademickich
policjanci są chronieni urzędowo i jeżeli
przestępca się na nich zemści, to poniesie
konsekwencje. Uczelnie zmuszone do antyplagiatowej
weryfikacji rozpraw dyplomowych
płacą za to spore pieniądze prywatnym
firmom. Jednocześnie zaniedbują
katalogowanie prac licencjackich, magisterskich
i doktorskich, co jest sprzeczne
z polityką otwartej nauki.
Podsumowanie
Opisane patologie mają potężnych beneficjentów,
którzy skutecznie blokują zmiany.
Bez wzrostu świadomości społecznej,
podniesienia poziomu etycznego wśród
przedstawicieli środowiska akademickiego
oraz presji wywieranej na decydentach
szanse na realne reformy są minimalne.
Herkulesa czekają trudne zadania.
Prof. dr hab. inż. Wojciech Piasecki jest profesorem
w Instytucie Nauk o Morzu i Środowisku
Uniwersytetu Szczecińskiego.
Prof. n. med. dr hab. Daniel Młocicki jest profesorem
i kierownikiem Katedry i Zakładu Biologii Ogólnej
i Parazytologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.
62 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
ciągu ostatnich tygodni Demokratyczna
Republika Konga stała się
areną krwawych walk. To kontynuacja
trwających od trzech dekad
wojen, masakr i gwałtów, które
przywołują obrazy rodem z „Jądra
ciemności” Josepha Conrada.
Ze względu na ogrom zbrodni literacka
metafora pisarza stała się
synonimem tego państwa. Wyrządziła
mu tym samym więcej szkody niż pożytku, bo sama w sobie
niczego nie tłumaczy. Aby naprawdę zrozumieć, jak ów ogromny
kraj znalazł się w obecnym położeniu i co napędza spiralę wojen,
trzeba odwołać się do jego niełatwej przeszłości.
TOMASZ TARGAŃSKI
Klątwa Conrada
Kto jest odpowiedzialny za tragedie, jakie dotykają Kongo? Belgowie, etniczna
nienawiść, surowce naturalne? A może rasistowskie idee i trudna historia?
W
H I S T O R I A
Belgijski administrator w Kongu, 1950 r. Poniżej: popiersie króla Leopolda II usunięte przez Kongijczyków w 1961 r.
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 63
kierowanemu przez Leopolda Stowarzyszeniu władzę nad gigantycznymi
obszarami od ujścia Konga nad wybrzeżem atlantyckim
aż po teren Wielkich Jezior Afrykańskich na wschodzie (jedynym
warunkiem było otwarcie kraju na handel międzynarodowy).
W całej historii chyba nikt inny nie uzyskał kontroli nad tak
wielkim terenem przy tak niewielkim nakładzie sił i pieniędzy.
Leopold nazwał przyznane mu tereny Wolnym Państwem Kongo
i zarządzał nim jak swoim prywatnym majątkiem. Pod jego
władzą Kongo stało się areną zbrodni i wyzysku na nieprawdopodobną
skalę. Kiedy w Europie rozkręcał się popyt na kauczuk,
Leopold wyczuł okazję. Jego urzędnicy
zmienili Kongo w wielką plantację tego
surowca. Jeśli wioska nie dostarczyła
na czas wyznaczonej ilości, jej mieszkańcy
byli mordowani. Urzędnicy
biczowali mężczyzn i kobiety, a niepokornym
odcinano dłonie (Conrad
w opublikowanym w 1899 r. „Jądrze
ciemności” opisywał Kongo tuż przed
wybuchem kauczukowego boomu).
Od Konga do Zairu
Pod wpływem głosów oburzenia opinii
publicznej Leopold przekazał Belgii
kontrolę nad Kongiem w 1908 r. Pozostało
ono belgijską kolonią do 1960 r.,
gdy w pierwszych wolnych wyborach
zwyciężył charyzmatyczny Patrice Lumumba,
który obiecał wyeliminować
wpływy dawnej metropolii.
W tym momencie kluczową rolę
odegrały cechy, które okażą się przekleństwem
Konga: jego rozmiary i bogactwa
naturalne. Logika zimnej wojny
nie dopuszczała możliwości, aby
tak wielki obszar w sercu Afryki mógł
pozostać neutralny. Stany Zjednoczone
nie chciały widzieć Konga zdominowanego
przez komunistów. We współpracy z Belgami
poparły więc zamach stanu przeciwko Lumumbie,
który został zamordowany. Co zaś tyczy się zasobów
naturalnych, to wydobywane na wschodzie
kraju miedź i złoto okazały się na tyle łakomym
kąskiem, że doprowadziło to do popieranej przez
Belgię secesji Katangi. Wreszcie w 1965 r. zamachu
stanu dokonał pułkownik Mobutu, objął dyktatorskie
rządy i zmienił nazwę kraju na Zair.
Przez kolejnych 30 lat Kongo trwało w stanie letargu,
z którego wybudziło je ludobójstwo w sąsiedniej Rwandzie
w 1994 r., kiedy ludność Hutu zamordowała ok. 800 tys. swoich sąsiadów,
Tutsi. Rozlew krwi przerwało dopiero wkroczenie Rwandyjskiego
Frontu Patriotycznego, czyli tutsyjskiej partyzantki,
do Kigali, co z kolei wywołało exodus ok. 2 mln Hutu – wśród których
były dziesiątki tysięcy sprawców ludobójstwa – do wschodniego
Konga. Kryzys uchodźczy uruchomił lawinę wydarzeń,
która doprowadziła do wybuchu pierwszej wojny kongijskiej.
Niespodziewana eksplozja walk oraz nienawiści etnicznej były
efektem podskórnych procesów, jakie toczyły się na wschodzie
Konga od lat 80. Dyktatura Mobutu chciała znieść plemienne
W centrum konfliktu znajdują się Kongo i Rwanda, które
na mapie przypominają biblijnych Goliata i Dawida. Kongo to gigant
liczący ponad 2,3 mln km kw., czyli więcej niż Hiszpania,
Francja, Niemcy i Ukraina razem wzięte. Przyklejona do jego
wschodniej granicy kropka to Rwanda – państwo o powierzchni
mniejszej niż województwo wielkopolskie. Mimo tych dysproporcji
Kongo i Rwanda złączone są jak proton i neutron w jądrze
atomowym. Wiążą je historia, języki i ludzie. Więc gdy następuje
kryzys i jeden element wprawiony zostaje w drganie, zaraz wywołuje
to reakcję w drugim.
Oba państwa istniały długo przed
kolonizacją. Ale błędem byłoby sądzić,
że możemy zrozumieć, co wówczas
znaczyły określenia „Rwanda”,
„Kongo”, lub mierzyć je miarą średniowiecznych
europejskich królestw. Najważniejszą
determinantą w dziejach
Afryki są bowiem migracje. Ludność
tego kontynentu cały czas była w ruchu.
Kiedy ekologiczne lub demograficzne
warunki życia się zmieniały,
podkopując podstawy egzystencji,
odpowiedź stanowiła migracja. Wraz
z całymi grupami etnicznymi w swoistą
„podróż” ruszało także państwo.
To, co stało za określeniem „Rwanda”
czy „Kongo”, nigdy nie było więc statyczne:
pod względem tożsamości, geografii
i struktury politycznej zmieniało
się w czasie oraz przestrzeni.
Włości Leopolda
Kongo jako suwerenne królestwo istniało
od XIV w. Znajdowało się wówczas
bardziej na południe, zahaczając
o tereny obecnej północnej Angoli.
Formalna niepodległość Konga zamyka
się w latach 1390–1862, ale co najmniej
od XVI w. jego władcy rywalizowali z wpływami
portugalskimi, holenderskimi, angielskimi i francuskimi.
Utworzenie państwa kongijskiego w obecnych
granicach to efekt konferencji w Berlinie
(1884–85), kiedy stało się ono prywatną kolonią
króla Belgów Leopolda II. Kilka lat przed konferencją
Leopold sfinansował wyprawę amerykańskiego
awanturnika i łowcy przygód Henry’ego Mortona
Stanleya. Zdobycie kontroli nad tym terytorium było
operacją przeprowadzoną w białych rękawiczkach. Formalnie
rzecz biorąc, Stanley działał z inicjatywy Międzynarodowego
Stowarzyszenia Konga (Association Internationale du
Congo). Posuwając się w górę rzeki, podpisywał w jego imieniu
umowy z miejscowymi wodzami, na mocy których odstępowali
oni swoje ziemie oraz prawa do pobierania opłat z handlu. Na czele
stowarzyszenia stał oczywiście Leopold.
Jedyne, co miał wówczas w ręku król Belgów, to umowy z odosobnionymi
placówkami handlowymi wzdłuż rzeki. Przypominało
to naszyjnik złożony z kilkunastu paciorków nanizanych
na bardzo długi sznur. Ale podczas wspomnianej konferencji
w Berlinie europejskie mocarstwa zgodziły się przyznać
Mapa Konga belgijskiego z 1896 r.
Poniżej: Patrice Lumumba, zwycięzca pierwszych
wolnych wyborów w 1960 r.
© ULLSTEIN/GETTY IMAGES, AP/EAST NEWS, BUYENLARGE/GETTY IMAGES, AP/EAST NEWS
64 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
H I S T O R I A
podziały i stworzyć unitarne państwo. Wszelkie konflikty,
spory terytorialne i tendencje separatystyczne zostały zamrożone,
ale nie zażegnane. Tymczasem od początku lat 60. XX w.
do wschodniego Konga napływali uchodźcy z sąsiednich Rwandy
i Burundi. Wówczas nie identyfikowali się oni jeszcze wyłącznie
jako Tutsi, postrzegali się raczej przez pryzmat wspólnego języka
rwanda. Osiedlali się na terenie północnego i południowego
Kiwu, zintegrowali z Kongijczykami, zawierali mieszane małżeństwa,
prowadzili interesy.
Etniczne demony
Kłopoty rozpoczęły się, kiedy podupadający reżim Mobutu pod
koniec lat 80. zaczął podgrzewać nacjonalistyczne nastroje oraz
dzielić ludzi na „rdzennych Zairczyków” i obcych. Jeśli ktoś mówił
językiem rwanda, uznawano go automatycznie za Rwandyjczyka
oraz Tutsi, choć miał zairski paszport i mieszkał w tym kraju całe
życie (ludność posługująca się rwanda zamieszkiwała wschodnie
Kongo długo przed pojawieniem się tam Europejczyków). Animozje
między Kongijczykami a Rwandyjczykami (co stało się zbiorowym
określeniem wszystkich „obcych”) doprowadziły do powstania
nacjonalistycznych milicji ludowych. Przebudzenie demonów
etnicznej nienawiści automatycznie rzutowało na inne problemy,
m.in. związane z ziemią. Kiwu oraz Rwanda to najgęściej zaludnione
obszary w Afryce. Przeludnienie, bieda, brak jakichkolwiek
instytucji państwowych oraz nienawiść do reżimu Mobutu napędzały
wojnę, która zakończyła się w 1997 r. obaleniem dyktatora.
Zaraz po niej wybuchła kolejna – nazywana afrykańską wojną
światową – w którą zaangażowały się nie tylko Rwanda, lecz również
Burundi, Uganda, Namibia, Zimbabwe, Angola, a nawet odległe
Czad i Libia. Wedle różnych szacunków walki, choroby i głód
spowodowały śmierć ponad 5 mln ludzi, co czyni ją najbardziej
krwawym konfliktem zbrojnym od czasu drugiej wojny światowej.
Najważniejszym jej skutkiem, który ma wpływ na obecne
wydarzenia, jest stała obecność rwandyjskich wojsk lub wspieranych
przez rząd w Kigali partyzantów na wschodzie Konga.
Początkowo usprawiedliwieniem rwandyjskiej obecności było
ściganie odpowiedzialnych za popełnienie ludobójstwa w 1994 r.
Z czasem stało się jasne, że celem są bogactwa naturalne, szczególnie
koltan, cyna i złoto. Rwandyjskie bojówki dokonywały też
wielu zbrodni na uchodźcach Hutu. Uśpiony konflikt rozpalał się
regularnie co kilka lat: w 2008, 2012, 2022 i ostatnio znów kilka tygodni
temu. Cykl wydarzeń jest zwykle ten sam: budzi się wspierana
przez Rwandę tutsyjska partyzantka, wybucha przemoc
skierowana głównie przeciwko cywilom, Kongo obwinia Rwandę
o sianie zamętu, Kigali zaprzecza, pod naciskiem międzynarodowym
udaje się wreszcie zawrzeć chwiejny rozejm, następuje
przetasowanie, ale na miejscu i tak rządzą bojówki finansowane
z nielegalnej eksploatacji złóż.
Obecny konflikt ma wiele kontekstów, które przywołują mroczną
historię Europy w XX w. Zwłaszcza że znajomo brzmią tu pewne
hasła: nakreślone arbitralnie kolonialne granice czy agresja
pod płaszczykiem „ochrony” mniejszości. Do niedawna najczęściej
przywoływanym wyjaśnieniem kongijskiej tragedii była
spuścizna kolonializmu. Z pewnością wiele w tym prawdy. Wiele,
ale nie cała. Bez wątpienia Europejczycy prowadzili w swoich
zamorskich posiadłościach politykę „dziel i rządź”, faworyzując
jedne grupy etniczne kosztem innych. Zasiali w ten sposób ziarna
nienawiści, których tragiczny owoc ujawnił się już po upadku
systemu kolonialnego.
W tym przypadku dużą część odpowiedzialności ponoszą Belgowie,
którzy zarządzali nie tylko Kongiem, ale również sąsiednimi
Rwandą i Burundi. Bruksela otrzymała je w formie „spadku”
po niemieckim imperium kolonialnym, rozparcelowanym
podczas konferencji w Wersalu w 1919 r. Przybyli tam belgijscy
zarządcy – uzbrojeni w zachodnie pojęcia „etniczności” oraz
„wyższości cywilizacyjnej” – zaczęli wykorzystywać etniczność
jako narzędzie sztywnych podziałów, co było konceptem zupełnie
obcym w tym regionie świata. Rozróżnienie między wywodzącymi
się z Kuszytów Tutsi oraz należącymi do Bantu Hutu,
było tam obecne od wieków, ale funkcjonowało raczej jako określenie
klasy społecznej. Belgowie wykorzystali je zaś jako broń
polityczną. Odwołując się do badań antropologicznych, uznali
Tutsi za reprezentujących „wyższą cywilizację” i „czystszą rasę”.
Zarezerwowali dla nich kierownicze stanowiska, tworząc stricte
etniczną hierarchię wbrew dotychczasowej tradycji, w której
Hutu, mimo słabszej pozycji, partycypowali w rządzeniu.
Powstały rasistowskie sztywne etykietki, które klasyfikowały
ludzi na lepszych i gorszych. Ten sposób myślenia przejęło niestety
wiele afrykańskich państw po uzyskaniu niepodległości.
W przypadku Rwandy stworzyło to samonakręcającą się spiralę
nienawiści. Hutu czuli się bowiem historycznie upoważnieni
do rewindykacji doznanych w przeszłości krzywd. W 1961 r.
obalili monarchię Tutsi, ustanawiając rządy zdominowanej
przez siebie republiki, co spowodowało wielką ucieczkę Tutsi
do Konga. Istotnym wyróżnikiem kongijskiej wojny jest fakt,
że to właśnie uchodźcy – zarówno Tutsi, jak i Hutu – stanowią
paliwo, które nie daje konfliktowi wygasnąć. Sąsiednie państwa
rozgrywają nimi swoje interesy, traktując jako „zagrożenie” albo
ogłaszając, że ich prawa są naruszane i potrzebują „ochrony”. Tak
stają się oni pretekstem zbrojnych interwencji, których prawdziwym
celem są pieniądze z surowców naturalnych.
Przeciw Conradowi
Zachód, dręczony wyrzutami sumienia, że nie zrobił nic, aby
przerwać ludobójstwo Tutsi, przez lata dawał rwandyjskiemu
rządowi kredyt zaufania. Choć po 1994 r. Rwanda i jej prezydent
Paul Kagame stali się ulubieńcami Zachodu, zdaniem specjalistów
Kagame to oportunista cynicznie grający kartą ofiary, aby
osiągnąć polityczne i ekonomiczne cele.
Innym czynnikiem destabilizującym są bogactwa naturalne.
Dzięki złożom wojna jest lukratywnym biznesem. Kontrolowany
przez różne grupy rebeliantów kongijski kobalt – jako kluczowy
składnik baterii w samochodach elektrycznych oraz paneli fotowoltaicznych
– jest dobrem na tyle cennym, że w kolejce po niego
ustawiają się Unia Europejska, Stany Zjednoczone i Chiny. Gdyby
nie surowce, konflikt prawdopodobnie wypaliłby się już dawno.
Conrad pisał „Jądro ciemności” jako przestrogę przed zbrodniami
dokonywanymi w imię zysku oraz cywilizacyjnej wyższości.
Choć umieścił akcję w Kongu, książka była uniwersalną
opowieścią o tym, że granica między „dzikością” i „cywilizacją”
jest bardzo cienka, każdy może stać się Kurtzem, a ciemność może
zapaść wszędzie. Współczesne Kongo nie jest jądrem ciemności,
nowela Conrada nie jest zaś samospełniającą się przepowiednią.
To kraj o trudnej historii, która ma konsekwencje. Jego losy nie są
zabawką w rękach ślepego fatum – kształt nadają mu wielka polityka,
geografia, widzialne i niewidzialne interesy oraz konkretni
ludzie, których decyzje i sądy zawsze są niedoskonałe.
TOMASZ TARGAŃSKI
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 65
H I S T O R I A
O szkole dwudziestolecia międzywojennego,
celibacie nauczycielek i glinianych tabliczkach
opowiada prof. Piotr Gołdyn, autor książki
„Życie codzienne nauczycieli w II RP”.
Obyś polskie
dzieci uczył
JULIUSZ ĆWIELUCH: – Nauczyciele z międzywojnia
to w ogóle ciekawy temat?
PIOTR GOŁDYN: – Szalenie ciekawy.
A jednocześnie szalenie skomplikowany.
Dla jednych nauczyciel był emanacją
państwa, dla innych kimś obcym, niemal
prześladowcą, bo nie wszyscy utożsamiali
się z językiem i państwem polskim, w którego
granice rzuciła ich historia. Edukacja
dawała ludziom okruch nadziei na awans
społeczny, a jednocześnie tamta szkoła
za dużo dać nie mogła. A nawet kiedy dawała,
to nie zawsze była wola, żeby brać,
jak w przypadku majtek.
A co szkoła miała do majtek?
Przyznam szczerze, że ta sprawa mnie
samego wprawiła w osłupienie, choć
wydawało mi się, że mam szeroką wiedzę
na temat realiów tamtych czasów.
Nauczyciele uczący na Polesiu skarżyli
się, że kłopotem są lekcje wychowania
fizycznego dla dziewcząt, które nie mogą
uprawiać większości sportów. Powodem
była bielizna, a raczej jej brak. Konkretnie
chodziło o to, że dziewczęta nie nosiły
majtek. Więc w trakcie zadanych ćwiczeń
świeciły nagością.
Dlaczego nie nosiły?
To samo pytanie zadawali sobie nauczyciele.
Okazało się, że barierą była
bieda. Ale kiedy na zajęciach technicznych
zaczęto uczyć dziewczęta, jak mają
sobie uszyć majtki, pojawił się kolejny
problem. Część rodziców niemal błagała
nauczycieli,
żeby ich córki nie musiały
tych majtek nosić, bo wtedy nigdy nie
znajdą sobie męża. Taki był stan świadomości
części mieszkańców Polesia.
Na Podhalu nauczyciele zetknęli się z podobnymi
problemami. Ale tam dziewczęta
po szkoleniu, jak szyć bieliznę, zaczęły
ją nosić.
Mnie w pana książce najbardziej
podoba się to, że opowiada o ludziach,
a nie o systemie.
O systemie też piszę. Ale skupiłem się
na nauczycielach, bo wydali mi się ciekawsi.
Sam przez 10 lat byłem nauczycielem.
Teraz kształcę przyszłych nauczycieli.
Siłą rzeczy oni interesowali mnie najbardziej.
Kusiło mnie, żeby samemu przejrzeć
się w oczach dużo starszych kolegów
i koleżanek.
I co w tych oczach widać?
Rodzące się państwo, które miało
wielkie ambicje, bo obowiązek szkolny
został wprowadzony już 7 lutego 1919 r.
dekretem marszałka Józefa Piłsudskiego.
A z drugiej strony prawo to właściwie
było martwe. Z bardzo różnych przyczyn.
Na ziemiach po zaborze rosyjskim 70 proc.
ludności stanowili analfabeci. W byłym
zaborze pruskim sieć szkół była niezła,
ale nie uczono w nich po polsku, więc
Uczniowie publicznej szkoły powszechnej
im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Szczuczynie
podczas pochodu w strojach historycznych,
lata 30. Poniżej: kółko literackie Miejskiej Szkoły
Przemysłowo-Handlowej im. Stanisława Wyspiańskiego
w Gnieźnie z nauczycielem, 1932 r.
© RSW/FORUM, NAC
66 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
H I S T O R I A
trzeba tam było zbudować niemal
od podstaw kadrę. Dawny zabór austriacki
był kombinacją różnych problemów.
Z niejasnych dla mnie przyczyn
polska szkoła do dziś jest kombinacją
różnych problemów.
To zabawne, bo sam mam podobne przemyślenia,
które praca nad książką pogłębiła.
Czytając o tym, z czym mierzyła się
szkoła w dwudziestoleciu międzywojennym,
odnosiłem wrażenie, że w pewnych
kwestiach można by zmienić daty i byłoby
tak, jak jest dziś. Wówczas również mieliśmy
szkołę w ciągłym procesie reform.
A państwo nie mogło się zdecydować,
kogo i jak kształcić.
Co zdaje się dotyczyło również
nauczycieli?
Ówczesna kadra nauczycielska była
niejednolita. Składała się zarówno z pasjonatów,
jak i z ludzi dosyć przypadkowych,
przyciągniętych do zawodu głównie wizją
stałej, choć słabo opłacanej pracy. Jednych
i drugich łączyła frustracja finansowa.
Pod tym względem jest konstans od lat,
a nawet, jak widać, już od wieków. Okazuje
się, że nieważne, jaki mamy ustrój ani
kto rządzi, nauczycielom zawsze dosypuje
się w sam raz tyle, żeby nie pouciekali
z zawodu.
Wtedy raczej się do niego garnęli.
Owszem. Nauczyciele klepali biedę,
choć nie wszyscy. Niektórych stać było
nawet na zatrudnienie gosposi czy opiekunki
do dzieci, jednocześnie cieszyli się
społecznym szacunkiem, który często
w trudzie musieli sobie wypracowywać.
Wielu z nich angażowało się w życie społeczne
poza szkołą. Zakładali ochotnicze
straże pożarne, organizowali przy szkołach
biblioteki, wystawiali sztuki. Ludziom
taka postawa imponowała. Nauczyciele
często bywali najbiedniejszymi, ale
jednak przedstawicielami lokalnej elity.
Jaka to była elita, skoro sam pan
cytuje belfra, który żali się, że wobec
wściekłej inflacji stać go na jednego
śledzia w miesiącu.
Do 1924 r., czyli do momentu wprowadzenia
reformy walutowej Władysława
Grabskiego, nauczyciele żyli w dużej
mierze dzięki pomocy materialnej od państwa.
Gdyby nie deputaty kaszy, ziemniaków,
jakiegoś tłuszczu, to trudno
sobie wyobrazić, że zdołaliby przeżyć,
a co dopiero sumiennie wykonywać pracę.
O tym, jakie to były czasy, najlepiej świadczą
wspomnienia niektórych nauczycieli
– dostawali od policji broń osobistą, kiedy
jechali odbierać pensje albo należne im
za pracę deputaty.
A co było ich pracą, bo z pana książki
wynika, że nauka niekoniecznie stała
na pierwszym miejscu?
Mieli nauczać, ale w tym nauczaniu kluczowe
było krzewienie ducha narodowego,
a po 1929 r. realizacja podczas wszystkich
przedmiotów, włącznie z religią,
ideału wychowania państwowego, który
został ogłoszony w 1929 r. przez ministra
Sławomira Czerwińskiego, a wprowadzony
w życie tzw. ustawą jędrzejewiczowską
w 1932 r.
mieli problemów ze złożeniem przysięgi
służbowej,
ślubując wierność państwu
polskiemu, o tyle niemieccy nie chcieli
tego robić. Młode państwo polskie było
jednak bardzo zdeterminowane, żeby
narzucać swój język i swoją kulturę,
nawet metodami silnej ręki. W efekcie
bardzo trudno było budować ówczesną
szkołę, bo wiele konfliktów rozsadzało ją
od wewnątrz.
Co do twardej ręki, nauczyciele mieli
łatwość w stosowaniu rękoczynów?
Ja sam doświadczyłem szkoły, w której
można było oberwać. I to konkretnie.
Nauczyciel od muzyki miał zwyczaj lać
oparciem od krzesła. Z kolei nauczycielka
od historii wymuszała porządek pękiem
kluczy, który niczym pocisk mknął
w kierunku tych, co nie zachowywali
należytej jej zdaniem uwagi. Swoją drogą
to cud, że nikt nie stracił oka. A mówimy
o latach 80. zeszłego wieku. Więc co tu
dużo oczekiwać od lat 20 czy 30. Z drugiej
strony kwestia bicia dzieci nie miała żadnego
umocowania prawnego. Mam na myśli
to, że przepisy ani tego nie zabraniały,
ani na to nie zezwalały. Jednak studiując
setki wspomnień, zarówno uczniów, jak
i nauczycieli, nie spotkałem się z jakimś
zalewem okrucieństwa. Mocno poruszył
mnie opis dosyć wyszukanej kary dla
ucznia, który miał zwyczaj nerwowego
obgryzania paznokci. Nauczyciel, który
nie mógł tego znieść, postawił winowajcę
na środku klasy. A drugiemu uczniowi kazał
szurać palcami po brudnej podłodze.
Kiedy jego paznokcie były już efektownie
uczernione, kazał je obgryźć karanemu
uczniowi. Sprawa miała miejsce w jednym
z rzeszowskich gimnazjów. Widocznie
nawet jak na ówczesne czasy była to kara
bulwersująca, bo w sprawę osobiście zaangażował
się kurator lwowski. Rzeszów
podlegał administracyjnie pod okręg
lwowski.
Zaangażował, czyli co zrobił?
Po pierwsze, się oburzył, a po drugie, odsunął
nauczyciela od wychowawstwa w tej
klasie. Nie znalazłem informacji o ewentualnej
degradacji zawodowej czy postawieniu
go przed komisją dyscyplinarną.
Ostatecznie nauczyciel został przeniesiony
do innej szkoły. Trzeba pamiętać, że ustawa
o stosunkach służbowych nauczycieli
z 1926 r. miała taki magiczny zapis mówiący
o tym, że nauczyciela można przenosić
z jednej szkoły do drugiej ze względu na dobro
szkoły. Był to swego rodzaju wytrych,
który dosyć powszechnie wykorzystywano
Ale ducha którego narodu,
bo zdaje się, że było ich więcej?
Tego jednego, właściwego, czyli polskiego.
Co oczywiście generowało napięcia
na terenach, na których ludność polska
była mniejszością narodową. Albo tam,
gdzie język polski nie był pierwszym wyborem
dla miejscowych. Kaszubi na przykład
woleli mówić w swoim języku. Dla
nich polski był językiem obcym. W drugą
stronę działało to tak samo. Nauczyciele
nie mieli pojęcia, o co chodzi uczniom,
których mieli kształcić. Podczas tworzenia
zrębów polskiego systemu oświatowego
po pierwszej wojnie światowej pojawił
się pomysł tworzenia szkół narodowych
czy też wyznaniowych. Upadł on jednak,
a miał się znaleźć w konstytucji marcowej
z 1921 r. Przeważyły kwestie finansowe.
Warto dodać, że o ile nauczyciele narodowości
czeskiej czy ukraińskiej nie
Uczniowie i nauczyciele publicznej szkoły
powszechnej w Hornej (dziś Białoruś), 1928 r.
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 67
głównie tych wobec nauczycieli, którzy
zbyt mocno angażowali się politycznie.
Przykładem jest postać powszechnie znana,
bo mówimy o powojennym ministrze
oświaty Czesławie Wycechu, który już
za sanacji nie krył swoich politycznych
poglądów i nie szczędził zaangażowania
w partię ludowców, za co w konsekwencji
został przeniesiony z Lublina aż pod Chojnice
na Pomorzu. Właśnie dla dobra szkoły,
jak uzasadniono tę polityczną decyzję.
Wycech był synem prostego chłopa.
Dla takich jak on drogą awansu społecznego
była szkoła, seminarium
albo wojsko. On wybrał szkołę.
W życiorysach międzywojennych nauczycieli
bardzo często awans zawodowy
ściśle splata się ze społecznym. Tym bardziej
że w początkach państwowości próg
wejścia do zawodu był bardzo niski. W zasadzie
wystarczyło ukończyć sześć klas,
żeby móc zostać wiejskim nauczycielem.
Głód kadry był ogromny. Dopiero z czasem
wymagania rosły, a furtką do szkolnictwa
stały się seminaria nauczycielskie,
do których ciągnęła co ambitniejsza młodzież
wiejska.
Czyli była jednak jakaś szansa
na awans społeczny.
Była. Ale ja bym się nie rozpędzał z mówieniem
o tym w kategoriach wyrównywania
szans. Pamiętajmy, że mówimy
o pracy słabo płatnej. Żmudnej, realizowanej
często w trudnych warunkach i nie zawsze
przychylnym środowisku. Szkolnictwo,
zwłaszcza to na najniższym szczeblu,
nie było pracą marzeń. Dlatego system
otwierał się na tych z nizin, bo inaczej nie
byłoby skąd brać kadr. Jeden z bohaterów
mojej książki wspominał, że kiedy starał
się o przyjęcie do seminarium nauczycielskiego,
po potrzebne dokumenty poszedł
boso, żeby nie niszczyć butów.
Dzieci też często ich nie miały.
O dzieciach jeszcze porozmawiamy,
bo i one siłą rzeczy są bohaterami tej
książki, choć nie ukrywam, że drugoplanowymi.
Po kilku latach działania
systemu utarło się, że w szkołach
wiejskich i powszechnych pracowali
nauczyciele o pochodzeniu wiejskim
lub małomiasteczkowym.
„Utarło się” to takie puste słowo.
Kto to utarł, jak ucierał?
Utarł to niejako system, ale też społeczeństwo,
bo w szkolnictwie średnim były
wyższe wymagania względem nauczycieli.
Oczekiwano studiów. A po studiach należało
odbyć dwuletnią bezpłatną praktykę.
Na taką sytuację mogły pozwolić sobie
tylko dzieci osób majętnych. Co prawda
rekompensowały im to wyższe pensje, ale
była to kwestia życiowej inwestycji. Utarło
się również, że relacje pomiędzy nauczycielami
szkół średnich i podstawowych
opierały się na swego rodzaju poczuciu
wyższości i niższości. Jeden z cytowanych
przeze mnie nauczycieli ze szkoły średniej
z niemal obrzydzeniem pisał o przezroczystych
z głodu nauczycielach szkół
powszechnych, którzy są proletariatem,
tyle że inteligenckim. Państwo polskie, jeśli
nawet dostrzegało w edukacji potencjał
rozwojowy, to nie potrafiło go odpowiednio
wspierać, ciągle bodźcowane innymi,
pozornie ważniejszymi problemami.
Pilne wypiera ważne – jak mawiał
redaktor Ernest Skalski.
Tak było i wtedy. Sieć szkół na niektórych
terenach budowano niemal od zera. Często
nie starczało na pomoce naukowe, o książkach
dla dzieci nie wspominając. Biedne
było nie tylko państwo, ale i społeczeństwo.
Na wsiach ludzie się oburzali, że nauczyciel
wymaga zeszytów. A przecież dzieciom
przez lata wystarczyły gliniane tabliczki,
więc po co się wykosztowywać na zeszyty.
W takiej sytuacji pilne rzeczywiście musiało
wygrywać z ważnym.
Ale z czasem państwo krzepło, a ciągle
nie było przestrzeni na to, żeby poważnie
potraktować to, co samo państwo założyło,
czyli powszechność obowiązku szkolnego,
nie mówiąc już o takich sprawach
jak kształcenie nowoczesne. Jedna z nauczycielek
żaliła się, że za swoje metody
pracy dostała reprymendę od dyrektora
szkoły. A poszło o to, że zamiast trzymać
dzieci w ławkach, zabrała je na łąkę i pokazywała
im tam rośliny, o których miały
się uczyć. Dyrekcja uznała to za szkodliwą
ekstrawagancję wzbudzającą w uczniach
niepotrzebne emocje.
Emocje wzbudzały również same
nauczycielki, czasem były to emocje
natury erotycznej.
Tu czytelnicy mojej książki mogą się
rozczarować. Na erotyzmie jakoś szczególnie
się nie skupiałem. Choć oczywiście
wątki romansów, zalotów, zdrad również
się pojawiają. Ówczesna szkoła w swojej
masie była środowiskiem dosyć konserwatywnym.
Postawę tę utwierdzały dodatkowo
przepisy. I surowy gorset skomplikowanej
moralności tamtych czasów.
Religia nauczana była przez dwie godziny
w tygodniu. Ale na Śląsku, który cieszył
się autonomią gwarantującą mu nawet
własny parlament, religii nauczano przez
cztery godziny w tygodniu. Śląsk zasłynął
również słynną ustawą celibatową. Lokalny
parlament w 1926 r. wprowadził prawo,
które uniemożliwiało nauczycielkom zamążpójście.
Przepisy te wynikały po części
z tradycji śląskich, że kobieta jest tą,
która zajmuje się domem, rodziną, a mężczyzna
ma zarabiać pieniądze. Z czasem
ustawa była krytykowana nawet przez Kościół,
bo okazało się, że wiele nauczycielek
żyło w konkubinacie, co Kościół uważał
za gorszące.
A dlaczego gorszące nie było to, że tyle
dzieci nie podejmowało edukacji,
zwłaszcza dziewcząt?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba
sobie najpierw zadać inne: kim było wówczas
dziecko? W tamtych czasach, zwłaszcza
na wsi, dzieci miały status taniej siły
roboczej. Rodzina miała do wyboru posłanie
ich do szkoły albo na tzw. pasionkę
i było duże ryzyko, że dziecko skończy
raczej na pasaniu świń czy gęsi. Była
również taka strategia, żeby jedne dzieci
w rodzinie kształcić, a innych już nie.
A co na to szkoła?
To nieprawda, że szkoła była wobec
tego bierna. Jednak napotykała na ogromny
opór materii społecznej. W efekcie
były różne modele radzenia sobie z tamtą
rzeczywistością. Niektórzy nauczyciele
na czas wykopków po prostu zamykali
szkoły, a później nadganiali z materiałem.
Inni szli drogą oficjalną, co kończyło się
urzędową karą 5 zł za nieposłanie dziecka
do szkoły. Przy czym nauczycielom nie zawsze
opłacało się zadzierać z lokalną społecznością.
Jeden z moich bohaterów, który
surowo egzekwował ten obowiązek, miał
w domu pożar. Trudno powiedzieć, czy
było to podpalenie. Ale wieś nie ruszyła
mu na pomoc. W tamtych czasach gasiło
się dom choćby największego wroga, głównie
po to, żeby ogień nie przeszedł na inne
domostwa. Praca nauczyciela w II Rzeczpospolitej
to nie był łatwy kawałek chleba.
ROZMAWIAŁ JULIUSZ ĆWIELUCH
Piotr Gołdyn,
dr hab. prof. Uniwersytetu
Kaliskiego im. Prezydenta
Stanisława Wojciechowskiego.
Z wykształcenia historyk i pedagog,
zajmuje się dziejami oświaty
w Polsce i Europie Wschodniej,
ze szczególnym uwzględnieniem okresu dwudziestolecia
międzywojennego. Jest rumunofilem.
© FORUM, LESZEK ZYCH
68 POL I T Y K A nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
Skala A F I S Z P R EMI E R Y WY DA R Z E N I A Z A P OWI E DZ I ocen: 1(dno)–6(wybitne)
Ostatnia sztuka Czechowa,
o końcu pewnego świata,
odchodzeniu i zmianie, jest
też ostatnią inscenizacją
Pawła Łysaka jako dyrektora stołecznego
Powszechnego, po dekadzie
na stanowisku. To teatralne pożegnanie
ma więc wiele wymiarów,
nawet za wiele jak na 90-minutowy
spektakl. Ten „Wiśniowy sad”
ze wstawkami z Samuela Becketta
i „Powolnego ciemnienia malowideł”
Jerzego Grzegorzewskiego jest
rozpięty między wieloma tematami
i obrazami, które nie zawsze dobrze
ze sobą współbrzmią i nie wszystkie
Pierwszy sezon inteligentnej satyry na amerykańskich bogaczy
z wątkiem kryminalnym, kręcony w czasie covidowych
lockdownów w luksusowym kurorcie Four Seasons na hawajskiej
Maui, okazał się sukcesem z rodzaju „nikt nie prosił,
każdy potrzebował”. W drugim akcja przenosiła się do luksusowego
hotelu w Taorminie na Sycylii, seria miała większy budżet i rozmach,
ale kryminalno-satyryczna akcja rozkręcała się wolniej. A całość,
choć nie brakowało scen – zwłaszcza w wykonaniu Jennifer Coolige
– które zostaną z widzem na długo, niebezpiecznie zbliżała się
do poziomu folderu turystycznego. Trzeci sezon, kręcony w resorcie
Four Seasons na Koh Samui, wyspie u południowych wybrzeży
Tajlandii, z wycieczkami po okolicy i do Bangkoku, ma większy
rozmach realizacyjny, więcej odcinków (osiem godzinnych, wobec
odpowiednio sześciu i siedmiu) oraz jeszcze większy jacht. Nowa
grupa bogaczy obejmuje pięcioosobową rodzinę Ratliff, z Jasonem
Isaacsem na czele, ukrywającym przed bliskimi zbliżającą się
Końcówka 3/6
Wiśniowy sad, według Antona
Czechowa, reż. Paweł Łysak,
Teatr Powszechny w Warszawie
Medytacja w luksusie 5/6
Biały Lotos 3 (The White Lotus 3), twórca serii: Mike White, 8 odc., Max
katastrofę, trzy przyjaciółki w kryzysie wieku średniego (Michelle
Monaghan, Carrie Coon, Leslie Bibb) oraz opryskliwego mężczyznę
po pięćdziesiątce, z młodą i nieoczywistą partnerką (Walton
Googins i Aimee Lou Wood). Wśród gości rozpoznajemy także
dwie znane twarze, których konfrontacja będzie jedną ze sprężyn
napinających akcję. Niejedyną, bo tak jak w poprzednich sezonach
z każdym odcinkiem przybywa osób i powodów, których efektem
może być znajdowany w wodzie na koniec tygodniowego turnusu
trup. W pierwszym sezonie konflikty dotyczyły postkolonialnych
i klasowych zależności, w drugim – seksu i władzy w związkach,
w trzecim, obok perspektywy utraty luksusowego stylu życia, ważna
jest duchowość: kryzysy i próby, czasem desperackie, czasem
zaskakujące, osiągnięcia duchowego spokoju czy spełnienia. Akcja
znów rozwija się powoli, tłem są tym razem porywające ujęcia przyrody,
a ludzkim zmaganiom ze spokojem przyglądają się małpy.
ANETA KYZIOŁ
mają szansę właściwie wybrzmieć.
Zaczyna się dialogiem z „Końcówki”
Becketta, toczonym na tle surowych
betonowych ścian przez podróżniczki,
które w kolejnej scenie okażą się
Lubą, czyli Lubow Raniewską (Ewa
Skibińska) i Szarlottą (Aleksandra
Konieczna). Ten beton może być
pozostałością po katastrofie, ale
też zaczątkiem nowego budynku.
Łysak, zaangażowany pozytywista,
propagator „teatru, który się wtrąca”,
kontekstem spektaklu czyni katastrofę
klimatyczną i rosyjską napaść
na Ukrainę, w obsadzie są zaangażowani
za jego dyrekcji Mamadou
Góo Bâ z Senegalu i Artem Manuilov
z ukraińskiego Donbasu. Teatr Łysaka
nie był i nie jest obojętny, ale bohaterowie
„Wiśniowego sadu” są. Jest
w spektaklu scena, w której wszyscy
zastygają, trzymając przed oczami
czarne tabliczki, i beznamiętnie obserwują
zaćmienie słońca. W innej
– betonowe ściany stają się ekranem,
na którym wyświetlane są kwiaty
wiśni. Jako powidok pamięci, wyrzut
sumienia albo przewrotnie optymistyczna
wizja przyszłości. AK
Ewa Skibińska
w roli Luby
s c e n a s e r i a l
© MATERIAŁY PRASOWE (5)
POL I T Y K A nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 69
W latach 80. XX w. The Order, jedna z ekstremistycznych
grup, które wykiełkowały z neonazistowskiej
organizacji Aryan Nations, rozpoczęła przygotowania
do wojny rasowej. Nasiliła ataki na Żydów
i Afroamerykanów, a także napady na banki i konwoje, zorganizowała
zamach na popularnego prezentera radiowego z Denver.
Scenariusz filmu, oparty na reporterskiej książce „The Silent
Brotherhood”, dramatyzuje prawdziwe wydarzenia. Fabuła skupia
się na śledztwie prowadzonym przez weterana FBI (Jude Law)
i młodego policjanta (Tye Sheridan), jednocześnie przyglądając
się kierującemu The Order fanatykowi Bobowi Matthewsowi
(
Nicholas Hoult, dla którego to kolejna, po „Nosferatu” i „Przysięgłym
numer 12”, świetna rola z 2024 r.). Australijski reżyser Justin
Kurzel umiejętnie nawiązuje do tradycji policyjnego – i politycznego
– kina lat 70., i to nie tylko pod względem starannej inscenizacji.
Opowiadana przez niego historia ma duszną, gęstą atmosferę,
nasycona jest goryczą. Kurzel nie ukrywa zresztą paraleli
między wydarzeniami sprzed 40 lat a dzisiejszą Ameryką, w której
prawicowe bojówki mogły urządzić atak na Kapitol. W momencie
premiery „The Order” na ubiegłorocznym festiwalu w Wenecji
można było mieć nadzieję, że to kolejne filmowe ostrzeżenie.
Po pierwszych tygodniach drugiej prezydentury Donalda Trumpa
i nazistowskich salutach Elona Muska złudzenia się rozwiewają.
JAKUB DEMIAŃCZUK
Kierując się poczuciem niezgody, Maciej Ślesicki i Filip Hillesland
zareagowali na wojnę za naszą wschodnią granicą
pełnometrażową fabułą, której centralnym punktem
jest masakra w Buczy i Irpieniu. Film miał być świadectwem
czasu, ważnym głosem z polskiej strony wyrażającym szok
i wściekłość. Doceniając wysiłek oraz intencje autorów, niestety
nie można nie zauważyć, że poniosły ich emocje. Zgubił pośpiech.
Wojna wybuchła w lutym 2022 r. W maju gotowy scenariusz
krążył już wśród aktorów. Chociaż twórcy zapewniają, że spędzili
wiele godzin, zastanawiając się nad sposobem ukazania ogromu
tej tragedii, z ekranu bije czytelna kalkulacja – skoro rzecz ma
się odwoływać do sumień, pokażmy wszystko wprost, dosadnie
i grubo: psy zjadające ludzkie szczątki w lesie, palenie zwłok
w mobilnym krematorium, gwałty na oczach dzieci, rosyjskich
zbrodniarzy jako bestie, Ukraińców i Polaków jako bezsilne ofiary
itd. Niby w reporterskim skrócie, dając jednocześnie widzom czytelne
sygnały, że wnioski z kina Spielberga czy Eisensteina zostały
wyciągnięte. To, co miało tworzyć dystans w „Ludziach”, okazało
się brakiem dystansu, a może nawet czymś gorszym. Szkoda,
bo filmów o wojnie w Ukrainie nam trzeba. Ale – jak mi powiedział
jeden z ukraińskich widzów – nie takich.
JANUSZ WRÓBLEWSKI
Koniec wieńczy dzieło.
Od 2021 r. Muzeum Narodowe
w Krakowie realizowało
ambitny projekt
„4 x nowoczesność”, opowiadający
o przemianach polskiej sztuki
od czasów międzywojnia do dziś.
Ostatnia wystawa tego cyklu
przygląda się estetyce w Polsce
po 1989 r. Czasy uporządkowano
– rzec by można – brawurowo, bez
bawienia się w niuanse. A zatem
lata 90. to czas postmodernizmu,
kolejna dekada – neomodernizmu,
lata ostatnie uznano zaś za czas
zróżnicowania artystycznej sceny,
w której jest miejsce na wszystko:
powroty do historii, lokalność,
partycypację, szukanie odrębności
itd. I na uzasadnienie tej tezy wytoczono
kilkaset obiektów muzealnych,
które prowadzą nas, bardzo
ładnie uporządkowane, przez te
Parada paszportowa 4/6
Transformacje. Nowoczesność w III RP,
Muzeum Narodowe w Krakowie, do 18 maja
Ameryka fanatyka 4/6
The Order: Ciche braterstwo, reż. Justin Kurzel,
prod. Kanada, 116 min, Prime Video
Bez dystansu 3/6
Ludzie, reż. Maciej Ślesicki, Filip Hillesland,
prod. Polska, 119 min, w kinach od 21 lutego
burzliwe czasy. Docenić należy
ambicję kuratorów, by do sprawy
podejść holistycznie. Obok samej
sztuki mamy więc bardzo (może
nawet ciut nadmiernie) rozwinięte
sekcje opowiadające o przemianach
w architekturze, designie, modzie,
a nawet w sztuce tatuażu. Jednak
największym atutem wydaje się
możliwość spotkania z wieloma
dziełami i projektami, które w minionych
dekadach nabrały rangi
kamieni milowych w meandrującej
polskiej sztuce, wzornictwie, architekturze.
Swoiste the best of, z udziałem
– co odnotowałem z niekłamaną
satysfakcją – aż 17 laureatów
Paszportów POLITYKI. Może nie
pomagają one w zrozumieniu zawiłości
artystycznych poszukiwań,
ale przybliżają kulturowo-ideową
specyfikę czasów.
Elżbieta Jabłońska, z cyklu „Supermatka”, 2003 r. PIOTR SARZYŃSKI
f i l m
f i l m
g a l e r i a
70 POL I T Y K A nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
Skala A F I S Z P R EMI E R Y WY DA R Z E N I A Z A P OWI E DZ I ocen: 1(dno)–6(wybitne)
Z okładki spoziera, zdawać by się
mogło, współczesny bohater, ikona
popkultury,
ale to tragiczna opowieść
o twórcy wciągniętym w wir
historii. Tadeusz Borowski wymyka się prostym
ocenom – i samemu sobie. Jako dwudziestoparolatek
czuł się „już bardzo, bardzo
stary”, gdy inni widzieli w nim młodzieńczy
żar. Poeta, niby nihilista, niby cynik, pupil
władzy, ale buntownik, który sam zakończył
Oto kolejna pozycja
z sygnowanej przez
Olgę Tokarczuk serii
„Inne konstelacje”,
w której noblistka rekomenduje
zapomniane wybitne dzieła
literatury światowej. Warta
przypomnienia jest nie tylko
powieść, ale i autor. Ten węgierski
pisarz – syn Frigyesa Karinthyego,
autora wznowionej
ostatnio przez PIW „Podróży
wokół mojej czaszki” – zrobił
w ojczyźnie niemałą karierę,
a jego książki były chętnie
Nasza sprawa 4/6
Marta Byczkowska-Nowak, Nieocalony.
Biografia Tadeusza Borowskiego,
Znak Literanova, Kraków 2025, s. 528
Samotny
w tłumie 4/6
Ferenc Karinthy, Epepe,
przeł. Krystyna Pisarska,
Wydawnictwo Literackie,
Kraków 2025, s. 264 Czasami zawodowi zabójcy
mają dość. Przeszli
wystarczająco dużo,
mają na koncie zbyt
wiele ofiar. Lecz dla niektórych
mordowanie to uzależnienie.
Pomoc oferują im grupy anonimowych
skrytobójców, którzy
wspólnie przechodzą 12 kroków
wychodzenia z nałogu. Mark,
znany jako Siwy Koń, wkrótce
będzie obchodził pierwszą
rocznicę „abstynencji”. Ale jak
powstrzymać się od zabijania,
gdy sam stajesz się celem
ataku? Mark postanawia się
dowiedzieć, kto wydał na niego
Bij, nie zabij! 3/6
Rob Hart, Anonimowi
skrytobójcy, przeł. Tomasz
Wyżyński, Czarna Owca,
Warszawa 2025, s. 288
swoje życie. Autor literatury wyrosłej z doświadczenia
Auschwitz, czyli piekła, okrutnej
w swojej beznamiętności. Był zagadką
i dla badaczy, i dla przyjaciół. I nią pozostanie.
Marta Byczkowska-Nowak zaczyna
opowieść od wołyńskiego Żytomierza, gdzie
się urodził – miasta, które stało się przedmiotem
„eksperymentu sowietyzacyjnego”.
Tych testów losu, dramatów, które nie hartują,
było w jego krótkim życiorysie mnóstwo.
Podobnie jak miłości i czytania. „Dziś, kiedy
pytamy, jak mówić o ludobójstwie, kiedy
odwracamy głowy od wojen i uchylamy się
od pytania o odpowiedzialność za zło, ta
»sprawa Borowskiego« to ciągle tak bardzo
nasza sprawa. Borowski – ani jako twórca
literatury obozowej, ani jako ofiara wieku
»izmów« – nie daje się zamknąć w muzeum
literatury”, pisze biografka, która uprzystępnia
tę historię, stawia pytania, odwołuje się
też do dzisiejszej wiedzy o emocjonalności,
suicydologii czy syndromie „winy tragicznej”
u ocalonych. Spuścizną Borowskiego opiekował
się z wielką troską Tadeusz Drewnowski,
ta nowa opowieść jest uaktualniona, ale
ogrom zła pozostaje niepojęty.
ALEKSANDRA ŻELAZIŃSKA
k s i ą ż k i Fr a gmenty k s i ą ż e k n a s t r o n i e : www. p o l i t y k a . p l / c z y t e l n i a
zlecenie, jednocześnie zachowując
morderczą wstrzemięźliwość.
Nie trzeba być specem
od kultury masowej, by szybko
się zorientować, że powieść
Roba Harta to katalog schematów
i klisz. Autor ma przy
tym pełną świadomość, że czytelnicy
będą porównywać
jego książkę do niezliczonych,
zwłaszcza hollywoodzkich,
narracji o płatnych zabójcach.
Stosuje więc liczne manewry
wyprzedzające. Wprost odwołuje
się do serii o Johnie
Wicku oraz filmów z Jasonem
Stathamem (niekorzystne dla
Marka porównania do brytyjskiego
gwiazdora to żart,
który w książce powraca zbyt
często) i każe swoim bohaterom
rozmawiać o popkulturze,
co jednak nie czyni jego książki
ani trochę bardziej oryginalną.
Hart pisze sprawnie i czasami
dowcipnie (choć nie tak
zabawnie, jak pewnie jemu
samemu się wydawało), „Anonimowym
skrytobójcom” nie
brakuje więc werwy. To jednak
rozrywka, która nie kryje niczego
więcej, łatwo przyswajalna
i lekkostrawna, lecz pozbawiona
znaczenia. Puste kalorie.
JAKUB DEMIAŃCZUK
tłumaczone na języki obce. Z wykształcenia
był lingwistą, znał
kilkanaście języków – tę umiejętność
współdzieli z Budaim,
bohaterem „Epepe”, swojej najbardziej
znanej powieści. Poznajemy
go na pokładzie samolotu,
gdy wybiera się na konferencję
językoznawców w Helsinkach.
Nigdy tam jednak nie trafi, znajdzie
się w obcym mieście. Okazuje
się, że wszyscy ludzie mówią
w tajemniczym języku i Budai zaczyna
podejrzewać, że wylądował
w środku koszmaru, a może
nawet w zaświatach. „Epepe”
to w dużej mierze powieść
o języku. Karinthy umiejętnie
buduje także kafkowską atmosferę
wyalienowania, dystopijny
charakter powieści może zaś
przypominać „Rok 1984” Orwella.
„Epepe” przejmująco ukazuje
bolączki współczesnego człowieka.
Jednak dziś jej odbiór jest
znacząco inny od tego z 1970 r.,
gdy powieść ukazała się po raz
pierwszy. Obecnie – w dobie
powszechnej globalizacji i cyfryzacji
– przygoda Budaiego zdaje
się nam mało prawdopodobna.
A nawet trochę bohaterowi zazdrościmy,
gdyż dziś nie mamy
gdzie się zagubić.
MACIEJ ROBERT
© MATERIAŁY PRASOWE (7), KATARZYNA BĘDZIŃSKA
W dniach 2–4 września 2004 r. odbyły
się w warszawskiej Filharmonii
Narodowej trzy wyjątkowe koncerty.
Grała Orkiestra XVIII Wieku pod batutą
założyciela, który prowadził ją nieprzerwanie
przez resztę swojego życia – Fransa
Brüggena. Właśnie minęło pięć lat od czasu
pierwszego pamiętnego
pojawienia się zespołu
w tym miejscu z wykonaniem
Mszy h-moll Bacha.
Tym razem trzy dni poświęcono
muzyce Haydna:
symfoniom, ariom koncertowym
(w wykonaniu Olgi
Pasiecznik i niderlandzkiej mezzosopranistki
Wilke te Brummelstroete) i Koncertowi
wiolonczelowemu (grał belgijski solista
Roel Dieltiens). Urok i wdzięk, elegancja
i humor były nie do podrobienia – ci, którzy
byli na tych koncertach, nie zapomną ich,
a młodsi zapewne odkryją te interpretacje
z prawdziwą przyjemnością. Orkiestra
wspaniałych muzyków, którzy byli dla siebie,
jak stale podkreślał dyrygent, nie tylko kolegami
z zespołu, ale bliskimi przyjaciółmi,
była wówczas w fantastycznej formie; stąd
zaproszenie jej od następnego roku – odkąd
powstał festiwal Chopin i Jego Europa – jako
orkiestry rezydencyjnej. Od tamtej pory wiele
się zmieniło: dekadę temu zmarł Brüggen,
a z grupy przyjaciół duża część poszła już
na emeryturę. Pozostały wspomnienia, także
te zaklęte w tym trzypłytowym albumie.
DOROTA SZWARCMAN
Album wspomnień 5/6
Frans Brüggen, Orchestra of the 18th Century,
Olga Pasiecznik, Wilke te Brummelstroete,
Roel Dieltiens, Haydn, NIFC
k omi k s y mu z y k a
REKLAMA
Między prawdą a snem
Klasyk hiszpańskiego
komiksu
Miguelanxo
Prado nie był w Polsce
do tej pory publikowany,
poza krótką historią
stworzoną na potrzeby
serii o Sandmanie.
„Ardalén” (przeł. Jakub Jankowski,
Mandioca, 5/6) od razu pozwala poznać
twórcę od najlepszej strony. Pięknie malowany
album to historia Sabeli, która szukając
śladów swojego zaginionego przed
laty dziadka, trafia do galisyjskiej wioski
do starca o imieniu Fidel. Jego wspomnienia
plączą fakty, zmyślenia i fantazje, a jednak
między nim a kobietą rodzi się coś
w rodzaju przyjaźni. Prado z czułością snuje
opowieść o zawodnej pamięci, samotności,
marzeniach i tęsknocie za utraconą
przeszłością – nawet taką, której się samemu
nie doświadczyło. Realizm magiczny
w melancholijnym wydaniu, na szczęście
unikający kiczowatej czułostkowości.
Inny hiszpański twórca
Victor Santos
sięgnął po prozę
Ryūnosukego Akutagawy,
filmy Akiry Kurosawy
i legendę o 47 roninach,
by stworzyć całkiem
udanego „Rashomona”
(przeł. Jakub Jankowski, Taurus
Media, 4/6) – kryminał noir osadzony
w realiach feudalnej Japonii. Głównym
bohaterem uczynił komisarza Heigo
Kobayashiego, który prowadzi śledztwo
w sprawie mordu popełnionego na wpływowym
samuraju. Sprzeczne zeznania
świadków zbrodni jedynie zaciemniają
obraz wydarzeń. Chwilami Santos ma
problemy z utrzymaniem fabularnego
napięcia, dialogi sprawiają wrażenie
wymuszonych, ale te niedostatki autor
nadrabia intrygującą warstwą graficzną:
więcej w niej inspiracji amerykańskimi
mistrzami komiksu (zwłaszcza pracami
Franka Millera i Mike’a Mignoli) niż japońską
ikonografią, lecz to styl, który pasuje
do kryminalnych wątków.
Niepokojące
sny zaburzają
codzienność
Ingrid, bohaterki albumu
„Somna” (przeł.
Maria Lengren, Lost In
Time, 5/6). W nocnych
marzeniach kobieta jest
uwodzona przez szatana i za każdym razem
chętniej poddaje się jego erotycznym
karesom. Jako żona XVII-wiecznego łowcy
czarownic nie umie jednak odróżnić jawy
od złudzeń, lęka się, że sama trafi przed
purytański sąd. Autorki komiksu Becky
Cloonan i Tula Lotay stworzyły świetny
feministyczny folk horror (uhonorowany
w 2024 r. prestiżową nagrodą Eisnera):
oniryczną, chwilami pełną okrucieństwa
baśń z czasów, gdy kobiety płonęły na stosach
za manifestowanie swojej niezależności
i próby walki o prawo do własnych
ciał. Mocno podlany erotyką komiks gatunkowy,
który nieprzypadkowo rymuje
się z dzisiejszą rzeczywistością, gdy coraz
częściej do głosu wracają mężczyźni nienawidzący
kobiet.
JAKUB DEMIAŃCZUK
72 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
K U LT U R A
homas Hutter, młody agent nieruchomości,
przyjeżdża do zagubionego w Karpatach
zamku, by sfinalizować umowę sprzedaży
posiadłości z tajemniczym hrabią Orlokiem.
Ten okazuje się wampirem, który więzi
Thomasa, by żywić się jego krwią. A gdy
nieszczęsny młodzieniec wreszcie ucieka
z niewoli, Orlok wyrusza do Niemiec, niosąc
zarazę, śmierć i zniszczenie, a za swoją główną ofiarę obiera
młodą żonę Huttera Ellen.
Zarys fabuły „Nosferatu” jest znany każdemu, kto widział
oryginalny film Friedricha Wilhelma Murnaua lub czytał
„Draculę”, bo powieść Brama Stokera była podstawą jego scenariusza.
W swojej wersji Robert Eggers – po sukcesach „Czarownicy”
i „Lighthouse” uznany za jednego z najważniejszych
współczesnych twórców kina grozy – dość wiernie przepisuje
fabułę oryginału, choć wzbogaca ją o nowe sceny i wątki. Lecz
Wampir
jak marzenie
„Nosferatu” Roberta Eggersa,
symfonia na ciemność, strach
i odrazę, okazał się wart
czterech nominacji do Oscarów.
Słynny filmowy wampir,
niczym przed stu laty, wydaje
się zwiastować mroczne czasy.
T JAKUB DEMIAŃCZUK jego „Nosferatu” to nie tylko remake klasycznego filmu Murnaua
i złożony mu czołobitny hołd. Eggers, świadom, że sto lat obecności
na kinowych ekranach zamieniło wampiry w woskowe
figury z domu strachów, sięga do korzeni horroru. Szuka inspiracji
nie tylko u Murnaua i Stokera, lecz także w środkowoeuropejskich
mitach, zmieniając Orloka w intrygujące i odrażające
zarazem wcielenie ciemności.
Żywy trup hospodara
Fascynacja Eggersa wampirami sięga czasów jego dzieciństwa.
Jako dziewięciolatek po raz pierwszy obejrzał z kasety
wideo „Nosferatu” Murnaua. Podła jakość taśmy VHS paradoksalnie
dodawała filmowi wiarygodności: na skrupulatnie
odrestaurowanych wersjach grający wampira Max Schreck nie
wydaje się już tak złowieszczy. „Jego wizerunek i rola nawiedzały
mnie w dzieciństwie. Nosferatu to była esencja tajemnicy
wampira i prostej baśni. Jestem pewien, że podczas sceny, gdy
Thomas Hutter otwiera wieko sarkofagu hrabiego Orloka, publiczność
wstrzymała oddech z przerażenia i wyobraziła sobie
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 73
Ostatecznie ryzyko podjęło studio Focus Features, z którym
wcześniej Eggers nakręcił świetnego „Wikinga”. W roli Ellen
wystąpiła Lily-Rose Depp, Thomasa Huttera zagrał Nicholas
Hoult, zaś hrabiego Orloka – radykalnie zmieniony przez charakteryzację
Bill Skarsgård.
Eggers prowadzi fabułę bez pośpiechu, z rozmysłem budując
napięcie. W swojej inscenizacji odwołuje się nie tylko do filmu
Murnaua i estetyki niemieckiego ekspresjonizmu, sięga również
po filmy Andrzeja Żuławskiego (ze wskazaniem na „Opętanie”)
i japoński taniec butō. Całości dopełniają pięknie wystylizowane,
zatopione w mroku zdjęcia Jarina Blaschkego oraz hipnotyzująco
złowieszcza muzyka Robina Carolana (który wśród
inspiracji, obok niemieckich romantyków, wymieniał m.in.
Krzysztofa Pendereckiego).
„Nosferatu”, choć nie unika scen typowych dla horroru, budzi
raczej podskórny niepokój, zamiast otępiać zmysły widzów
gwałtownymi jumpscare’ami. Orlok także nie przypomina tradycyjnych
filmowych wampirów: jest żywym trupem wołoskiego
hospodara, z przegniłą skórą i zębami ukrytymi za potężnymi
wąsiskami. „Spróbujcie znaleźć w Transylwanii mężczyznę bez
wąsów. To część tamtejszej kultury. Pomyślcie o Władzie Palowniku.
Nawet Bram Stoker obdarzył Draculę wąsami w swojej
książce” – tłumaczył Eggers. Dialogi Nosferatu zostały napisane
w wymarłym języku dackim, a Skarsgård wydusza je z siebie
z wysiłkiem, jak gdyby rzeczywiście przez kilkaset lat samotności
jego struny głosowe odwykły od wydawania dźwięków.
Eggers szukał opisów wampirów w relacjach z epoki – jak sam
twierdzi, pochodzących od ludzi, którzy w przeciwieństwie
do Stokera czy Murnaua naprawdę wierzyli w wampiry. Orlok
nie kąsa zatem szyi swoich ofiar, lecz wbija zęby w ich klatki piersiowe,
tuż nad sercem.
Podczas pracy nad scenariuszem Eggers badał też XIX-wieczne
teksty poświęcone kobiecej „histerii”, jak nazywano wówczas
nie tylko zaburzenia psychiczne, lecz także nadmierną manifestację
potrzeb cielesnych. „Nosferatu” jest bowiem również
opowieścią o seksualności, wstydzie i karze. Wpisuje się w długą
tradycję łączenia mitu wampirycznego z erotycznym podtekstem.
Od seksualnych kontekstów niewolna była także powieść
Stokera, w której – jak pisała Maria Janion w książce „Wampir.
Biografia symboliczna” – „nie ma właściwie jakiegoś bezliku bezinteresownych
zbrodni Draculi, skupia się on na »deprawacji«
kobiet. Kim więc jest? Jako wampir figurą wiecznego pożądania
– i to zarówno męskiego, jak kobiecego, homo- i heteroseksualnego”.
Także Orlok z filmu Murnaua, przypomina Janion, był przez
część badaczy utożsamiany z uzębionym penisem.
Nie warto jednak sprowadzać „Nosferatu” wyłącznie do sfery
seksualnych obsesji.
Ocalony od zapomnienia
„Nie przeraża nas, ale prześladuje. Pokazuje nie to, że wampir
może wyskoczyć z cienia, lecz że zło jest wszędzie i karmi
się śmiercią – pisał o „Nosferatu – symfonii grozy” znakomity
amerykański krytyk Roger Ebert. – W jakimś sensie film Murnaua
jest opowieścią o rzeczach, których boimy się o trzeciej nad
ranem: raku, wojnie, chorobie, szaleństwie”.
W klasycznej pracy „Od Caligariego do Hitlera. Z psychologii
filmu niemieckiego” Siegfried Kracauer wskazywał na „Nosferatu”
jako część fali obrazów kinowych podejmujących temat
„duszy stojącej w obliczu pozornie nieuniknionej alternatywy
smród nieumarłego potwora. Jak ja mogłem osiągnąć taki efekt?”
– wspominał reżyser w jednym z wywiadów.
W college’u zaadaptował scenariusz filmu na potrzeby
amatorskiego teatru, sam zagrał też rolę hrabiego Orloka. Inscenizacja
okazała się tak udana, że Eggers i współreżyserka
Ashley
Kelly-Tata dostali szansę wystawienia jej na profesjonalnej
scenie Edwin Booth Theatre w Dover. Od tamtej pory
młody reżyser nie przestał marzyć o zrealizowaniu własnej
filmowej wersji „Nosferatu”. Pracę chciał zacząć tuż po premierze
debiutanckiej „Czarownicy”, w roli Ellen Hutter widział
gwiazdę tamtego filmu Anyę Taylor-Joy. Przestraszył się
jednak własnego pomysłu, za zuchwałość uznał mierzenie się
z arcydziełem Murnaua na tak wczesnym etapie kariery. Jednak
pomysł dalej kiełkował w jego głowie, choć kilka razy był bliski
porzucenia go: „Gdy praca nad filmem rozsypała się po raz drugi,
pomyślałem, że to się już nie wydarzy. To koniec. Zapomnę
o tym. Duch Murnaua mówi mi, żebym się odpier… i porzucił
ten pomysł. Miałem scenariusz, dzieło mojej pasji, ale nikt go
nie chciał”.
© AIDAN MONAGHAN/FOCUS FEATURES
74 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
K U LT U R A
tyranii lub chaosu”. „Podobnie jak Atylla Nosferatu
jest »biczem bożym« (…) łaknącym krwi
tyranem, który pojawia się w sferach, gdzie
baśń styka się z mitem. Szczególnie godny
uwagi jest fakt, że w tym czasie wyobraźnia
Niemców, niezależnie od punktu startu, zawsze
grawitowała w kierunku takich postaci
– jak gdyby działając pod przymusem
nienawiści i miłości zarazem” – pisał.
Inni historycy kina wskazywali na antysemickie
tropy interpretacyjne, szczególnie
wizerunek wampira, który podobnie jak wymierzona
wówczas w Żydów propaganda powielał
liczne elementy karykatur znanych z groszowej
prasy (zakrzywiony nos, palce jak szpony) i porównywał
zagrożenie
do inwazji gryzoni. Murnau, jak
się zdaje, nie był antysemitą, scenarzysta filmu Henrik
Galeen sam był Żydem, jednak widzowie mogli
dostrzec w ich dziele, co chcieli, nawet wbrew intencjom twórców.
Do wielkich admiratorów „Nosferatu” należał zresztą podobno
Julius Streicher, redaktor gadzinówki „Der Stürmer”.
Pomysł na realizację „Nosferatu” zrodził się rzekomo na froncie
Wielkiej Wojny. Producent filmu Albin Grau, zafascynowany
okultyzmem artysta, członek ezoterycznego Bractwa Saturna
(Fraternitas Saturni), twierdził, że o swoim nieumarłym ojcu
opowiadał mu spotkany przypadkowo serbski rolnik. Korzystając
z popularności, jaką niezmiennie cieszyła się powieść
„Dracula” (na niemiecki przełożona po raz pierwszy w 1908 r.),
założył studio Prana Film z zamiarem kręcenia obrazów poświęconych
zjawiskom nadnaturalnym. „Nosferatu” okazał
się jedyną jego produkcją, za to taką, która na zawsze zmieniła
kulturę masową.
Przeniesienie akcji do fikcyjnego miasta Wisborg i zmiana
nazwisk bohaterów wynikały częściowo z chęci przystosowania
fabuły do potrzeb niemieckich widzów, były także próbą ominięcia
praw autorskich – choć wbrew obiegowej opinii Murnau
i Grau wcale nie uciekali od skojarzeń ze Stokerem, a nazwisko
autora pierwowzoru pojawiało się w napisach. Po premierze
wdowa po irlandzkim pisarzu, Florence Stoker, skierowała sprawę
do sądu, który nakazał zniszczenie wszystkich kopii filmu.
Studio Prana zbankrutowało, lecz artystyczny i komercyjny
sukces „Nosferatu” sprawił, że wyroku nie udało się wykonać:
zbyt wiele taśm z filmem rozjechało się po świecie. Dzięki temu
ocalał, choć do dziś funkcjonuje w obiegu w kilku różnych
wersjach.
Parada grozy
„Nosferatu – symfonia grozy” Friedricha Wilhelma Murnaua
nie był oczywiście pierwszym horrorem w dziejach kina. Być
może nie był nawet pierwszym obrazem, który czerpał inspirację
z prozy Brama Stokera. Na początku lat 20. ubiegłego wieku
węgierski reżyser Károly Lajthay nakręcił film „Drakula halála”
(współscenarzystą był Mihály Kertész, czyli Michael Curtiz,
późniejszy twórca „Casablanki”). Jeśli wierzyć niepewnym doniesieniom
prasowym z epoki, produkcja miała mieć oficjalną
premierę niemal rok wcześniej niż „Nosferatu”. Film Lajthaya
uważany jest za zaginiony, przetrwały z niego pojedyncze kadry.
Zaś arcydzieło Murnaua to dziś nie tylko szacowny klasyk,
który pomógł zdefiniować horror jako kinowy gatunek, lecz
przede wszystkim prawzór niemal wszystkich
filmów o wampirach. Ostre zęby filmowego
upiora (choć jeszcze siekacze, nie kły, jak
w późniejszych wersjach), światło słoneczne
zdolne go unicestwić i niezwykłe zdjęcia
Fritza Arno Wagnera zapisały się na stałe
w wampirycznej ikonografii.
Według Księgi rekordów Guinnessa
Dracula to najczęściej pojawiająca się w filmach
postać literacka: w 2015 r. (gdy ostatni
raz aktualizowano wynik) było to 538 tytułów,
a od tamtej pory trochę ich przybyło. W tej
masie „Nosferatu” zajmuje jednak szczególne miejsce.
W 1979 r. świetny remake „Nosferatu – wampir”,
z Klausem Kinskym w głównej roli, nakręcił Werner
Herzog, przywracając bohaterom imiona z powieści
Stokera. Kinsky zagrał wampira raz jeszcze, w chaotycznym
– choć niepozbawionym perwersyjnego
wdzięku – włoskim pseudosequelu „Nosferatu w Wenecji”
(1988 r.). W 2023 r. miał premierę „Nosferatu: A Symphony of
Horror”, w którym aktorzy występowali na tle dekoracji i plenerów
z oryginalnego filmu (wyświetlanych na green screenie).
Do filmu Murnaua odwoływali się twórcy kolejnych filmów, seriali,
sztuk, opery, animacji, gier komputerowych, powieści i komiksów.
Nawiązania do fabuły „Nosferatu” znajdziemy w filmowej
adaptacji „Miasteczka Salem” Stephena Kinga, grach z cyklu
„Castelvania” i w komediowym serialu „Co robimy w ukryciu”.
Zwiastun mrocznej epoki
Łatwo także zrozumieć, dlaczego Robert Eggers chciał nakręcić
„Nosferatu”, zamiast zdecydować się na kolejną ekranizację
„Draculi”. Zbyt gładki wydaje się dziś uwodzicielski czar Beli
Lugosiego, zimna wyniosłość Christophera Lee czy magnetyzm
Gary’ego Oldmana. Natomiast Orlok jest odpychający, okrutny,
budzi atawistyczny strach przed śmiercią. W filmie Murnaua
był personifikacją nie tyle zła, ile niepewnej, niosącej zagrożenie
przyszłości. Eggers przywrócił mu także pierwotną dzikość,
głęboko tłumioną nienawiść do świata.
W 1922 r. Murnau trafił w czuły punkt. Gdy jego film wchodził
na ekrany kin, był jednym ze zwiastunów nadciągającej
mrocznej epoki. Odbijały się w nim społeczne i polityczne traumy.
Europa podnosiła się z gruzów po latach wojny światowej
i epidemii hiszpanki, Niemcy dodatkowo dźwigały ciężar wojennych
reparacji, zmagając się z kryzysem i potężną inflacją. Nowa
wersja „Nosferatu” też trafia do dystrybucji w niepokojącym
momencie dziejów: kilka lat po globalnej pandemii, która kosztowała
życie kilku milionów osób, w cieniu narastających konfliktów,
wzrostu potęgi tyranów. Kręcąc film, Eggers nie mógł
przewidzieć, że Donald Trump wróci do władzy (ani tym bardziej
że Elon Musk będzie wspierał skrajnie prawicową partię
AfD przed wyborami w Niemczech), lecz wydaje się, że nieprzypadkowo
większą niż poprzednicy uwagę poświęca głównej
kobiecej bohaterce, jej potrzebom i budzącej się świadomości.
W 2025 r. „Nosferatu”, kanalizując wiele innych lęków, może
być również odczytywany jako dzieło o antyfeministycznym
zwrocie świata tonącego w coraz mroczniejszym cieniu trzymających
władzę mężczyzn kierujących się prywatną zemstą
i zaślepionych nienawiścią.
JAKUB DEMIAŃCZUK
Klaus Kinsky jako
tytułowy Nosferatu
w filmie Wernera
Herzoga z 1979 r.
© BE&W
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 75
czyli kronika popkulturalna
Kuby Wojewódzkiego
Mea pulpa
K U LT U R A
Marta Nawrocka założyła konto na Instagramie. Szału nie ma. Jest
filmik o tym, jak Karol ćwiczy, boksuje i strzela z karabinu. Zgrabne
kompetencje. W razie wygranej dopisałbym je do konstytucji.
Doda w wywiadzie zdiagnozowała
swych byłych partnerów: „Seksoholik,
alkoholik, narkoman, atencjusz”.
Teraz rozumiem, dlaczego
nasyłała na niektórych zbirów.
Próbowała ich leczyć.
Krzysztof Skiba nadaje z Mauritiusa:
„Ciągle dzwonią, czy przyjmę
zaproszenie do telewizji, czy mogę
być na jakiejś premierze, bankiecie,
udzielić wywiadu”. W piosence
„Makumba” Skiba pisał o byciu
„królem wioski”. Teraz wiem,
że zna temat.
Magdalena Stępień i Ola Ciupa zapraszają
fanów na wyjazd na Bali.
Próba przypomnienia sobie, z czego
znana jest Magda Stępień, przegrywa
tylko z próbą przypomnienia
sobie, dlaczego ma fanów.
„Nikomu nie zazdroszczę obecności
w stacji w takim czasie” – to Edward
Miszczak o sprzedaży TVN. Polsat
i TVN aktualnie sporo łączy. Nikt nie
wie, jakie to są pieniądze i u kogo.
Artur Orzech, lat 60, został ojcem
po raz kolejny. Informację podał zespół
Róże Europy podczas koncertu
w Olsztynie. To ostatecznie kończy
dyskusję, że zespół ma stare i nieaktualne
teksty.
Natalia Niemen skończyła z branżową
kokieterią i ujawniła nazwiska
osób, które wypowiadały się o niej
z pogardą. To Kazik, Agnieszka
Chylińska, Paweł Kukiz i Michał
Wiśniewski. Ciekawy kwartet. Czasami
kwartet bywa smyczkowy, ale
częściej dęty.
Andrzej Duda podczas wywiadu
w Kanale Zero sparodiował Zenka
Martyniuka. Cenne, wartościowe
doświadczenie. Szlachetna chwila
przerwy od parodiowania urzędu.
Prowadząca „Mam Talent” Agnieszka
Starak odcięła się od spotu promującego
program przy użyciu
małej małpki. Ciekawe. Na tej samej
antenie Agnieszka prowadziła kiedyś
program sponsorowany przez
brukowiec „Fakt”. Bez małpki tego
nie zrozumiesz.
Program Michała Rachonia w TV
Republika nie nazywa się już „#Jedziemy.
Michał Rachoń” tylko
„Michał #Rachoń”. Nareszcie. Rachoń
będzie krócej na antenie.
Dawid Podsiadło podał skład festiwalu
ZORZA. To Kaśka Sochacka,
Rojek, Kortez, Kacperczyk, Kukon,
Sokół, Fisz, Emade i Paulina
Przybysz. Dla tych, którzy nie
kumają: zorza to inaczej świtanie,
brzask.
Dziennikarz TV Republika Rafał
Patyra doradzał widzom, jak dbać
o małżeństwo, gdyż to najlepszy
projekt od Boga. Rafał zostawił
żonę w ciąży, by odejść do kochanki,
którą zostawił, gdy była w ciąży.
Cieszę się, że stacja wreszcie postawiła
na fachowców.
„MA AUTO ZA 2 MLN i torebkę
za 10 tysięcy” – to publicysta serwisu
Pudelek o sfotografowanej
na ulicy Izabeli Janachowskiej.
Cenię tych ludzi. Brak godziwych
zarobków nadrabiają brakiem
charakteru.
Honorata Skarbek zgubiła okulary
na lotnisku Okęcie. Za 6 tys. zł.
Media relacjonowały jej dramat
na żywo. Okulary ważna rzecz.
Bez nich można unikać takich historii,
a z nimi idiotów poznawać
z daleka.
„Naturalna Monika Olejnik. Zobaczcie,
jak naprawdę wygląda
jej twarz” – to Wirtualna Polska
na pierwszej stronie. Cieszę się,
że to oni chcą kupić TVN. Dawno
z taką satysfakcją nie myślałem
o bezrobociu.
Daniel Obajtek, polska odpowiedź
na Elona Muska, zapowiada swoją
pierwszą książkę pt. „Jeszcze nie
skończyłem”. Autorowi polecam
wspomnienia Andrzeja Kucharza
„I skończyłem w więzieniu”.
© MARCIN GADOMSKI/SUPER EXPRESS
76 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
K U LT U R A
Dzieci powinny od wczesnych lat uczyć się muzyki,
jeżeli wykazują do tego chęć i predyspozycje – mówi
Gabriela Legun, laureatka Paszportu POLITYKI
w kategorii muzyka poważna.
Wolę delikatne postaci
DOROTA SZWARCMAN: – Spotykamy się
w Operze Narodowej między próbą
do „Simona Boccanegry” Verdiego
a spektaklem „Czarodziejskiego fletu”
Mozarta, w którym wykonuje pani rolę
Paminy. Opera jest pani życiem.
Ale podobno pochodzi pani
z niemuzycznej rodziny?
GABRIELA LEGUN: – To prawda, nie mam
w rodzinie muzyków, nie słuchało się też
muzyki w domu. Tata jest artystycznie
uzdolniony, choć raczej w stronę plastyczną,
może więc artystyczne geny
mam po nim, choć mama ma inne zdanie.
Jako dziecko wcześnie zaczęłam śpiewać
piosenki i to właśnie mama stwierdziła,
że chyba mam słuch, więc zapisała
mnie na fortepian do popołudniowej
szkoły w Warszawie na Wiktorskiej.
Szkołę drugiego stopnia skończyłam
na Miodowej. Przez trzy lata byłam
na rytmice, na której są zajęcia z improwizacji
i początków kompozycji. Pisaliśmy
raz zimowe piosenki dla dzieci
i na pokazie swoją piosenkę jednocześnie
zagrałam i zaśpiewałam. Jedna z pań
stwierdziła wtedy, że mam ładny głos
i powinnam zdawać na wydział wokalny.
Pomyślałam, że spróbuję, i zdałam
na śpiew solowy. Miałam wtedy 16 lat.
Wcześnie.
Uczyła mnie emisji pani Teresa Mulawa,
która stwierdziła, że może coś z tego
będzie. Dopiero wtedy zaczęłam się interesować
muzyką operową. Pierwszym
spektaklem, który zobaczyłam w Operze
Narodowej, był „Rigoletto” w inscenizacji
pokazywanej do dziś. Zrobiła na mnie
ogromne wrażenie.
To bardzo wystawny spektakl
autorstwa włoskich artystów.
Od pierwszego podniesienia kurtyny
publiczność biła brawo. Rolę tytułową
śpiewał Andrzej Dobber. I dopiero wtedy
pomyślałam, że opera to może być
coś niesamowitego.
Gabriela Legun (ur. w 1995 r.)
– sopranistka, warszawianka. Laureatka
Międzynarodowego Konkursu
Wokalnego im. Ady Sari w Nowym
Sączu (2019 r., I nagroda), Concorso
Internazionale di Portofino (2021 r.,
wyróżnienie dla najlepszej śpiewaczki),
Międzynarodowego Konkursu
Moniuszkowskiego w Warszawie (2022 r.,
nagroda dla najbardziej obiecującego
polskiego głosu żeńskiego)
i Międzynarodowego Konkursu
Wokalnego im. Adama Didura
w Bytomiu (2024 r., I nagroda),
finalistka konkursu Operalia.
Występuje na scenach polskich
(Warszawa, Gdańsk, Bytom,
Wrocław) i europejskich
(Bruksela, Berlin, Mediolan).
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 77
Peter de Caluwe zaprosił mnie z kolei
do Théâtre de La Monnaie w Brukseli,
do ciekawego projektu, który reżyserował
Krystian Lada. To było pasticcio z wybranych
fragmentów 16 wczesnych oper Verdiego,
ułożone w jedną akcję. Projekt składał
się z dwóch spektakli, „Rivoluzione”
i „Nostalgia”, wystawianych przez kolejne
dwa wieczory. Carlo Goldstein, wspaniały
dyrygent, poprowadził nas muzycznie.
To było dla mnie ogromnie ciekawe
doświadczenie, bo po raz pierwszy śpiewałam
Verdiego na scenie, a poza tym jako
jedyna brałam udział w obu spektaklach.
Otrzymała pani świetne recenzje.
Tak, zostałam bardzo doceniona przez
krytyków. Przyjechało tam wielu recenzentów,
a także dyrektorów od castingu,
m.in. z teatrów w Kolonii, Sankt Gallen
czy Hamburgu. Dzięki temu w przyszłym
sezonie wrócę na koncert do La Monnaie,
będę śpiewać w Hamburgu tytułową rolę
w operze „Rusłan i Ludmiła” Michaiła
Glinki, a w Kolonii partię Liù w „Turandot”
Pucciniego. Bardzo się cieszę, bo to jedna
z moich wymarzonych ról. I dobry przedbieg
do Butterfly, o której też marzę.
A Krystian Lada po doświadczeniach
z Brukseli zaprosił panią do spektaklu
„D’Arc”, który robił w Muzeum
Powstania Warszawskiego.
Wchodziła pani, prowadząc białego
konia, i śpiewała arię z „Giovanny
d’Arco” Verdiego.
Pierwotnie Krystian chciał, żebym
śpiewała, wjeżdżając na koniu. Miałam
nawet lekcje jazdy, bo nigdy wcześniej
nie jeździłam konno. Ale pomysł okazał
się niewykonalny, bo muzyka płoszyła
konia, więc byłoby ryzykowne, gdybym
na nim siedziała. Ostatecznie więc został
tylko wprowadzony.
Tam był też ciekawy muzyczny
eksperyment: Rafał Ryterski dopisał
własny, zupełnie inny akompaniament
do tej arii.
Dostałam tylko informację, że będzie
inna wersja, inna instrumentacja, ale
śpiewać trzeba to samo. Bardzo się zdziwiłam,
gdy usłyszałam aranżację Rafała,
i muszę przyznać, że na początku byłam
sceptyczna. Ale po kilku próbach wypracowaliśmy
kompromis i finalnie wyszło
świetnie.
Dzięki nagraniom z Brukseli wzięła
pani udział w jednym z najbardziej
prestiżowych konkursów wokalnych
na świecie, stworzonym przez
Plácido Domingo – Operaliach.
Moim marzeniem było wziąć w nim
udział. Miałam świetne nagranie, więc
wysłałam je i pewnego dnia, czekając
na pociąg w Koszalinie, przeczytałam
w poczcie mail z zaproszeniem. Zareagowałam
bardzo emocjonalnie, ludzie
patrzyli na mnie jak na wariatkę, a ja
się po prostu ogromnie cieszyłam. Ten
konkurs odbywa się za każdym razem
w innym mieście, a tym razem miał
miejsce w Indiach, w Mumbaju. Dotarłam
do półfinału, w którym wykonałam
arię Leonory
z „Mocy przeznaczenia”
Verdiego. Jury zarzuciło mi wybór zbyt
ciężkiego repertuaru, ale zaśpiewanie
Zobaczyła pani teatr.
Tak. Od tego momentu pokochałam
operę. Dostałam się na Uniwersytet Muzyczny
Fryderyka Chopina do klasy pani
Jolanty Janucik. Jednocześnie śpiewałam
jazz i gospel, to też mi się podobało, ale
ostatecznie stwierdziłam, że to operą chcę
się zawodowo zajmować. Niedługo potem,
chyba na egzaminie po trzecim roku, usłyszał
mnie Jacek Laszczkowski, który zajmował
się wtedy castingiem w Operze Bałtyckiej,
i zaprosił do przesłuchań do roli
Kunegundy w „Kandydzie” Leonarda
Bernsteina. Dostałam tę rolę i to był mój
sceniczny debiut. Zupełnie inny repertuar
niż ten, który teraz śpiewam.
Zaczęła też pani jeździć na konkursy.
W 2019 r. wygrała pani Konkurs im.
Ady Sari w Nowym Sączu, jeszcze pod
panieńskim nazwiskiem Gołaszewska.
Tak, to był dla mnie przełomowy konkurs.
W ramach nagród zaprosił mnie dyrektor
Opery Śląskiej w Bytomiu Łukasz
Goik, najpierw na spektakl „Strasznego
dworu” do roli Hanny. I kiedy się sprawdziłam,
zaproponował mi etat. Przerwałam
wtedy naukę w UMFC.
Nie ukończyła pani studiów?
Magisterskich. Rozpoczęłam je, ale nie
złożyło mi się. Próbowałam je wznowić
w tym roku akademickim, ale ze względu
na liczne zobowiązania artystyczne zwyczajnie
nie miałam na nie czasu. Zobaczymy,
może kiedyś jeszcze wrócę.
Była pani też w Akademii Operowej
przy Operze Narodowej.
To z kolei była nagroda dla najbardziej
obiecującego polskiego głosu żeńskiego,
którą dostałam na konkursie moniuszkowskim.
Akademia Operowa to świetne
miejsce i można z niego wiele skorzystać.
Poznałam tam panią Izabelę Kłosińską,
której bardzo wiele zawdzięczam.
Wracając do konkursów,
jak trafiła pani do Portofino?
Namówił mnie kolega, świetny baryton
Szymon Mechliński, który był na jednej
z poprzednich edycji. W jury tego konkursu
są znani dyrektorzy oper: Dominique
Meyer i Peter de Caluwe. Ten pierwszy
zaprosił mnie do Mediolanu do Accademia
Teatro alla Scala. Wtedy spełniłam
jedno ze swoich marzeń – zaśpiewałam
na deskach legendarnej La Scali. Później
miałam dylemat, czy zostać w Mediolanie,
żeby wykonywać partie drugoplanowe,
czy wrócić do Polski i śpiewać główne role.
Zdecydowałam się wrócić i była to trudna,
ale chyba dobra decyzja.
Gabriela Legun jako Micaëla w „Carmen”, wystawianej w Operze Bałtyckiej
© LESZEK ZYCH, MATERIAŁY PRASOWE
K U LT U R A
Partnerzy Główni Partnerzy Medialni
Partnerzy Kategorii
Scena Książka Kultura cyfrowa Sztuki wizualne Film
Słuchaj rozmów
Marty Perchuć-Burzyńskiej
z laureatami Paszportów
POLITYKI 2024 w programie
„Kultura Osobista”.
słynnego „Maledizione” na końcu arii
przed maestro Domingo zostanie ze mną
do końca życia. Z samą rolą Leonory myślę,
że jeszcze poczekam.
Teraz pani śpiewa głównie Verdiego
i Pucciniego, partie raczej liryczne.
Tak, jeszcze nie dramatyczne, na nie
przyjdzie czas. Aktualnie moje ulubione
role to Mimi, Liù, Tatiana, Desdemona,
Amelia z „Simona Boccanegry” – same
grzeczne dziewczyny...
I zdecydowanie nie role komiczne.
Jak Mozart, to raczej Pamina, Hrabina,
Donna Anna. Bardziej na serio.
Tak. Na pewno nie Zuzanna i Despina.
Chociaż w zeszłym sezonie zaśpiewałam
rolę Oscara w „Balu maskowym” Verdiego
i podobno byłam uroczym chłopcem.
Charakterologicznie zdecydowanie wolę
delikatne i spokojne postaci. Sama taka
raczej jestem, więc wtedy nie muszę grać,
po prostu jestem prawdziwa.
A w jaki sposób pani wchodzi
w nową rolę?
Na początku osłuchuję się z operą, staram
się nauczyć swojej partii wokalnie
i tłumaczę sobie tekst. Czysto techniczna,
rzemieślnicza praca. Później spotykam
się z korepetytorem. Dopiero w teatrze,
podczas spotkań z reżyserem, pracujemy
nad interpretacją i wtedy przychodzi
czas na szukanie emocji, zadawanie pytań,
chęć zrozumienia postaci, aby być wiarygodną
na scenie pod względem wokalnym
i aktorskim.
Czy wiąże się pani tylko z operą,
czy wykonuje też pieśni?
Ostatnio nie mam czasu na pieśni, ale
na koncertach chętnie je śpiewam. Mam
kilka ukochanych cykli, które na pewno
będę chciała kiedyś wykonać, np. „Vier
letzte Lieder” Richarda Straussa. Bardzo
lubię Wagnera, jego pieśni również są
na mojej liście marzeń. W jego dziełach
scenicznych też może kiedyś zaśpiewam.
A barok?
Baroku często słuchamy w samochodzie.
Mój głos predysponuje mnie raczej
do śpiewania muzyki romantycznej,
ale gdyby ktoś zaproponował mi udział
w „Koronacji Poppei” Monteverdiego
czy rolę Kleopatry w „Juliuszu Cezarze”
Haendla,
tobym nie odmówiła. Barok bliższy
jest mojemu mężowi, który jako chłopiec
śpiewał sopranem w słynnym chórze
Wiener Sängerknaben, a później był barytonem,
kiedy studiowaliśmy na jednym
roku w Warszawie.
Dziś już nie śpiewa?
Nie. Prowadzimy ze znajomymi i z bratem
męża, który jest pianistą i śpiewakiem,
szkołę muzyczną Music Loft na Kabatach.
Dajemy lekcje prywatne śpiewu,
ale też gry na fortepianie czy na gitarze.
Zajęcia są od 6–7. roku życia. Ja mam
na to za mało czasu, więc szkołą bardziej
zajmuje się mąż. Czasem pomagam przy
organizacji koncertów na koniec roku.
To też jest dla mnie odskocznia. Uważam,
że dzieci powinny od wczesnych lat uczyć
się muzyki, jeżeli wykazują do tego chęć
i predyspozycje.
Dużo jest uczniów?
Tak, mamy bardzo dużo chętnych
i w związku z tym planujemy rozbudowę
szkoły od września. Przychodzą do nas
i dzieci, i dorośli. Pamiętajmy, że śpiew czy
granie na jakimkolwiek instrumencie nie
tylko rozwija pamięć, koordynację, kreatywność,
ale także daje upust emocjom.
Niektórzy bardzo tego potrzebują. W filmie
„Maria Callas”, w którym gra Angelina
Jolie, jest o tym mowa.
Ten film nie bardzo się udał...
Tak, też uważam, że ten film nie porywa,
jest mało dynamiczny, z dosyć
smętną fabułą dla widza spoza świata
muzycznego. Choć zdjęcia są piękne, bardzo
artystyczne. Z drugiej strony nam,
śpiewakom, bardzo bliskie są problemy,
z którymi borykała się Callas: wieczne
wystawienie na ocenę, pragnienie bycia
podziwianym, chwile zwątpienia w swój
głos czy wreszcie problem samotności.
Bardzo było mi szkoda Marii Callas, ona
całkowicie poświęciła życie operze. Ja
myślę inaczej, ważny jest dla mnie balans,
który daje rodzina.
A czy któraś z gwiazd opery
panią inspiruje?
Na pewno Teresa Żylis-Gara, jeden
z najpiękniejszych głosów, jakie istniały,
niesamowita artystka. Również Aleksandra
Kurzak – za każdym razem, kiedy
przychodzę na jej spektakl, jestem oczarowana.
Pomimo wielkich kontrowersji
bardzo cenię Annę Netrebko, podziwiam
jej kunszt wokalny. Ale słucham też nagrań
starszych: Renaty Tebaldi, Renaty
Scotto czy Mirelli Freni.
Podobno rozpłakała się pani
na „Madame Butterfly”, kiedy śpiewała
właśnie Aleksandra Kurzak.
To prawda. Jeszcze wtedy trzeba było
siedzieć w maseczkach, więc na szczęście
nie było tego widać, ale płakałam od
początku do końca. Cóż zrobię – tak
mam, że na piękno reaguję wzruszeniem,
a Kurzak w muzyce Pucciniego
i spektaklu Trelińskiego to połączenie
niesamowite.
ROZMAWIAŁA DOROTA SZWARCMAN
80 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
K U LT U R A
Wielka przegrana polskich preselekcji Eurowizji
Nika „Niczos” Jurczuk to nadzieja na to, że Podlasie
muzycznie przestanie się Polakom
kojarzyć z disco polo.
Cała na biało
KRZYSZTOF NOWAK W eurowizyjnym utworze
„Lusterka” odbiły się lęki
i niewiedza Polaków.
– Porównywano nas do
banderowców i podejrzewano
o spisek z Putinem – wspomina Nika
„Niczos” Jurczuk, pytana o kontrowersje,
jakie wywołało zakwalifikowanie piosenki
do polskich preselekcji. Szybko łagodzi
jednak złowieszczy wydźwięk wypowiedzi,
bo dostała przede wszystkim dużo
wyrazów wsparcia. Wiedziała, że utwór
nagrany przez nią z producentem Wiktorem
„Sw@dą” Szczygłem może wywołać
dyskusje z powodu użycia mikrojęzyka
podlaskiego, w którym przenikają się
wpływy polskie, białoruskie i ukraińskie.
Nie podejrzewała, że dojdzie do tak
dużej polaryzacji odbiorców. A tym bardziej
nie mogła przewidzieć, że autorytarny
reżim Białorusi tuż przed finałem
preselekcji oficjalnie uzna ich twórczość
za ekstremistyczną.
Początkowo Sw@da i Niczos uważali
swój duet za niszowy twór, którego największym
sukcesem będzie objeżdżanie
lokalnych wiosek i miast w ramach – jak
to zgrabnie ujęła wokalna połówka tandemu
– Tour de Podlasie. Ogólnopolskie
koncerty przekonały ich jednak,
że wykreowany przez nich styl muzyczny
może się stać towarem eksportowym.
Bo nie trzeba rozumieć tekstu, wystarczy
dać się ponieść melodii słów wspieranej
latyno-podlaskimi rytmami.
Sam start w krajowych eliminacjach
Konkursu Piosenki Eurowizji dał im
dużo w kwestii rozpoznawalności. Kontrowersje
przeminą, a słuchacze zostaną.
Według obliczeń znajomego piosenkarki
za taką kampanię promocyjną musieliby
zapłacić kilka milionów złotych. Nowoczesne
podejście do tradycji połączone
z niezapominaniem o biznesie zgrywa
się z pełną przeciwieństw osobowością
© JOANNA KRUKOWSKA
Niki Jurczuk – dziewczyny ze ścisłym
umysłem, która w muzyce szuka wolności,
a miłość do przeszłości godzi z niechęcią
do zastanych form.
Biały skok
Skokowa popularność zastała Niczos
w Białymstoku, do którego niedawno się
przeprowadziła. To miasto jest jej oazą
spokoju, bo nie znajduje się w centrum
wydarzeń. Stało się dla niej dobrą odskocznią
od Warszawy, gdzie studiowała
i pracowała przez sześć lat. Odnalazła się
w stolicy, lecz szybko zapłaciła za to wysoką
cenę. Kreatywność zabijały prozaiczne
troski, jak kwestia dojazdów czy zbyt
szybkie tempo życia. Poczuła, że zamiast
podróżować stołeczną komunikacją, woli
wyjechać do głuszy po inspiracje lub przysiąść
na ławce ze starszą osobą i posłuchać
jej lokalnych opowieści.
Dziś nie wspomina więc uroków miejskiego
życia, tylko z rozrzewnieniem
opowiada o niedawnym magicznym kolędowaniu
w Zbuczu w powiecie hajnowskim.
Urodziła się i wychowała w odległym
o zaledwie 18 km Bielsku Podlaskim.
Ceni go za własny ekosystem, w którym
krzyżowały się i żyły w zgodzie kultury
pogranicza. Słabą stroną niedużej społeczności
były niepozwalające na szaleństwo
plotki, a więc i dorastanie z wewnętrznym
cenzorem.
Pytana o swoją małą ojczyznę, mówi,
że denerwują ją stereotypy dotyczące
Podlasia i niedocenianie jego pomysłowości.
Ciągle słyszy: disco polo i długo,
długo nic. Odpowiada na to krótko i nieco
przewrotnie: mój region wykreował swój
gatunek muzyczny, co nie jest proste w naszym
kraju.
Broni swego, ale sama nie jest fanką
prostych, zabawowych rytmów. Od dzieciństwa
obcowała z zespołami przesiąkniętymi
kulturą białoruską i ukraińską.
W szkole muzycznej pierwszego stopnia
uczyła się gry na skrzypcach, by z czasem
zrozumieć, że nie powinna wykonywać
klasyki. Jej czułą strunę poruszył mentor,
dzięki któremu rozpoznała swoje
nieuświadomione jeszcze uczucia.
Biało w stodole
– Wiedziałam, że nie będę grać sama. Lubię
społecznościowy aspekt muzyki – zaznacza
Jurczuk, dodając, że gdy miała 12 lat, jej
przewodnikiem został Doroteusz Fionik,
krajan z Bielska Podlaskiego i założyciel
Muzeum Małej Ojczyzny w Studziwodach.
To on zaprosił ją na warsztaty prowadzone
przez Macieja Filipczuka, wybitnego
skrzypka samouka. Z jednej strony
zachwyt wzbudzili u niej uczestnicy,
bo po raz pierwszy usłyszała tyle instrumentów
w tradycyjnym wydaniu. Z drugiej
– rozczarowana była sobą, bo wychowana
na nutach, nie umiała niczego
powtórzyć ze słuchu. Włączała więc dyktafon
w starej nokii, po czym w domowym
zaciszu słuchała nagrań.
Gdy wyćwiczyła ucho, została – jak
z dumą to określa – grajkiem. W muzyce
tradycyjnej pociągały ją brak zmanierowania
i surowość, dlatego lubiła grać
na potańcówkach. Energia wirujących ciał
kojarzyła jej się z XIX-wiecznym weselem
i pełnym oddaniem się dźwiękom. A żeby
móc w pełni zrozumieć swoje nowe „ja”,
postanowiła nauczyć się białego śpiewu.
Pomogła jej w tym Anna, siostra Doroteusza
prowadząca Żemerwę, studio
REKLAMA
82 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
K U LT U R A
folkloru podlaskich Białorusinów. Stawały
naprzeciw siebie w stodole i krzyczały,
by otworzyć głos. Z czasem młoda artystka
zaczęła brzmieć jak babcia na wsi,
której niestraszne porozumiewanie się
z kimś na drugim końcu pola.
Ostatnim etapem podlaskiego wtajemniczenia
było spróbowanie artystycznych
sił w pudlaśkiej movie, czyli owym mikrojęzyku.
Ten ujął ją przepiękną melodią,
licznymi odwołaniami do natury i plastycznością.
Najważniejszą jego zaletą
okazał się jednak fakt, że nawet smutne
pieśni nabierają dzięki niemu żwawego,
wesołego rytmu, zupełnie tak jakby ludzie
musieli wytańczyć swoje emocje.
W białej faweli
W dalszym życiu muzycznym Jurczuk
musiała pogodzić drzemiące w niej skrajności,
dlatego działa równolegle w dwóch
tworach. W 2021 r. weszła w skład grającego
zachodniobiałoruską, podlaską i poleską
muzykę zespołu Hajda Banda. Koncertująca
choćby w Budapeszcie czy Ostrawie
grupa podchodzi kreatywnie do muzyki
ludowej, lecz bielszczanka wcześniej poszła
krok dalej w pomysłach na pokazanie
słuchaczom wschodniej lokalności. Już
w 2019 r. poznała się ze Sw@dą, producentem
pochodzącym z Białegostoku, synem
Polki i Kolumbijczyka. Chciał się zmierzyć
z tradycyjnym śpiewem, bo ze zdziwieniem
zauważył, że mikrojęzyk przypomina
mu ten znany z muzyki brazylijskiej.
Dodatkowo zauważył duży potencjał artystyczny
w wielogłosach i harmonii.
– Żeby to połączenie wypaliło, musiałam
uznać głos za instrument – analizuje
wokalistka, po czym wybija rytm: ta, ta,
ta, ta, ra, ra, ra. Świeże spojrzenie zbiegło
się w czasie z zainteresowaniem nowymi
stylistykami. Zaczęła chłonąć amapiano,
taneczny podgatunek z RPA, łączący
m.in. afrobeat, jazz czy deep house, a także
brazylijski baile funk. Dochodzi do niej,
że to również tradycyjna muzyka, tylko
z innych części świata. Możliwość odniesienia
się do niej to właśnie ta wolność,
której poszukiwała.
Współpraca ze Sw@dą, początkowo
doraźna, sformalizowała się w 2023 r.
W duecie najpierw zbierają inspiracje,
potem tworzą podstawową pętlę muzyczną,
a na koniec pracują nad melodią,
instrumentarium i tekstem. Zderzenie
ludowości i nowoczesności dało początek
podgatunkowi, którego sami zainteresowani
są na razie jedynymi reprezentantami.
Nazwali go Podlasie Bounce. Termin
ten mieści nie tylko tzw. world music.
Znajduje też miejsce dla m.in. elementów
dubstepu, energii rave’ów, mantrowych
zaśpiewów i przetworzonych komputerowo
wokali. Dodajmy jeszcze teksty
brzmiące jak wynik misternego splątywania
języków: „Ja słaba, naivna, stomlena/
V kletcy žyła, mnie bolna” („Jestem
słaba, naiwna, zmęczona/ W klatce żyłam,
to mnie boli”). Na pierwszy rzut ucha nic
tu do niczego nie pasuje. Ostatecznie jednak
wszystko gra.
W ten sposób powstał wydany w ubiegłym
roku ich debiutancki materiał „#INDAWOODS”.
Niczos musiała tym razem
pisać teksty, a nie bazować na dawnych
pieśniach. Stworzyć coś, czego jeszcze
nie było. Nawet forma wydawnicza była
wyjątkowa: zamiast prostej płyty kompaktowej
postawili na wyprodukowanie
pudełek zawierających przeróżne gadżety,
w tym kasety i pendrive’y. Wyszło
nietuzinkowo.
Za sprawą jednego z wczesnych utworów
duetu zaproszono ich na odbywający
się w Warszawie białoruski festiwal
Varušniak. Zgodzili się, chociaż mieli
wtedy raptem trzy piosenki i prawie nie
grali na żywo. Język białoruski, którego
Podlasianka uczyła się w szkole, przydał
się do robienia konferansjerki przed tysiącami
uczestników. To był jej kolejny
magiczny moment w życiu.
Do białego rana
W przełomowym dla siebie 2024 r.
Jurczuk zdążyła jeszcze wydać ambientowo-
folkową płytę „TOŃ” z Antoniną
Car oraz rapowo-etniczną EP-kę „Bahato”
z Maximem i stałym partnerem artystycznym.
Nie oznacza to jednak pełnej
profesjonalizacji. – Muzyka nie jest
moją pracą na pełen etat. Jeszcze pracuję
w korporacji – zdradza, po czym doprecyzowuje,
że na co dzień jest konsultantką
do spraw… sztucznej inteligencji. To mało
tradycjonalistyczne zajęcie, ale zrozumiałe,
jeśli wziąć pod uwagę drogę naukową
artystki. Studiowała fizykę, a teraz próbuje
zrobić dyplom z informatyki. Jej pierwotny
plan zakładał pogodzenie strony
ścisłej i humanistycznej, lecz po czasie
dostrzegła, że ta druga zaczęła mocno
zwalczać tę pierwszą. Intuicja każe jej
poświęcić się w pełni dźwiękom, ale blokuje
ją logika.
Nice wpajano, że porządna praca
to priorytet, a muzykę to można sobie
robić po godzinach. Obecnie sama siebie
przekonuje, że jej śpiewanie nie jest już
tylko hobby, skoro z Hajdą Bandą jeździła
co tydzień na koncerty i dostawała
za to honoraria. Coraz bliżej jej do uznania,
że życie jest jedno i warto działać
głównie w branży, w której tańczy się
do białego rana.
Już teraz cierpi jednak na przesyt muzyki
w życiu codziennym. Dużo pisze i nagrywa,
więc niewiele słucha. A jeśli już
to Saint Levant z Palestyny, Mariny Satti
z Grecji, Rosalíi z Hiszpanii czy Acid Arab
z Francji. Docenia również sąsiadki łączące
elektronikę z folkiem w osobach Ivy
Sativy z Białorusi i Aliny Pash z Ukrainy.
Największym zaszczytem byłoby dla niej
stworzenie czegoś z Little Simz z Wielkiej
Brytanii – nie wyklucza nawet, że sama
za kilka lat będzie się mogła nazwać raperką.
Tymczasem na wiosnę pojawi
się nowa płyta Bandy, a ze Sw@dą chcą
wypuścić kolejne single, ilustrowane teledyskami
przedstawiającymi bogactwo
polskiej przyrody.
Niczos widzi na polskiej scenie muzycznej
zmiany, ich dowodem jest choćby
obecność w tych samych preselekcjach
Eurowizji folkowego zespołu Chrust.
Artystka stroni od ostrych osądów, choć
uważa, że rdzenne inicjatywy powinny
być w jakiś sposób wspierane przez państwo.
Przecież jej muzyka coraz mocniej
i częściej łączy polskie, białoruskie i ukraińskie
społeczeństwo. To ważne w czasach,
gdy dominuje poczucie zagrożenia
ze strony Rosji.
KRZYSZTOF NOWAK
Niczos i Sw@da w duecie
© ALINA MAZAVETS
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 83
Otwarciu siedziby Muzeum
Sztuki Nowoczesnej w Warszawie
towarzyszyła gorąca dyskusja
o architekturze. Czy równe emocje
będą towarzyszyć otwarciu
pierwszych pełnych wystaw?
Znajdzie się parę powodów,
by się posprzeczać.
Piękniej
się różnić
PIOTR SARZYŃSKI
W imponującej siedzibie
widzowie oczekują imponujących
wystaw.
Czy je dostaną? Choć
przez poprzednie lata
Muzeum Sztuki Nowoczesnej skazane
było na prowizoryczny ekspozycyjny
Pawilon nad Wisłą, zyskało zaufanie
zwiedzających. Może nie przyciągało
spektakularnych tłumów, ale oferowało
wystawy zarówno ważne, poświęcone
węzłowym zagadnieniom współczesności,
jak i atrakcyjne. Było więc o ekologii,
wojnach, emigracjach, prawach człowieka,
a z drugiej strony czarowały wystawy
Marii Prymaczenko czy Aleksandry Waliszewskiej,
wciągały opowieści z cyklu
„Warszawa w budowie”.
Poza MSN w Warszawie działają jeszcze
dwie państwowe instytucje, które
regularnie i od lat zajmują się sztuką
współczesną i nowoczesną, czyli Centrum
Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski
oraz Zachęta – Narodowa Galeria
Sztuki. Właściwie do dziś wszystkie trzy
wędrują po zbliżonych programowych
orbitach, specjalnie nie przejmując się
tym, co planuje i realizuje „konkurencja”.
Granice tożsamościowe są więc mocno zatarte
i konia z rzędem temu, kto potrafiłby
je precyzyjnie wskazać. Co więcej, wszystkie
trzy posiadają własne kolekcje sztuki
XX i XXI w., po które niekiedy sięgają,
a także własne ambicje bycia na bieżąco.
I nic nie wskazuje, by coś się miało zmienić.
Ale jest i wyraźna różnica. MSN jako
jedyne ma w nazwie „muzeum”. Nie
wiem, czy ów fakt do czegoś obliguje, ale
na pewno wzmaga społeczne oczekiwania.
Wzmocnione świadomością, że gmach jest
nowy, duży i pozwala na ekspozycyjny rozmach.
Uzasadnione stają się więc nadzieje,
że oto trafimy w miejsce, w którym otrzymamy
trwałą, rzetelną i kompleksową opowieść
o sztuce nowoczesnej. Magii takiej
K U LT U R A
Magdalena Abakanowicz „Kompozycja monumentalna”, 1973–75 r.
© MAJA WIRKUS
84 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
K U LT U R A
wizji uległ nawet prezydent Warszawy,
który przy okazji otwarcia budynku mówił
o oczekiwaniu na ekspozycję stałą.
Kanonu nie będzie
I tu – być może – czeka potencjalnych
widzów pierwsze rozczarowanie. Otóż
w MSN nie będzie wystawy stałej jej zbiorów,
cała zaś narracja prowadzona będzie
poprzez wystawy czasowe. Nie powstanie
więc żaden trwały kanon, uporządkowany
i usystematyzowany, ale czeka nas
wyłącznie obrabianie kolejnych problemów,
tematów, wątków. Słowem: podobnie
jak w Zachęcie i CSW, tyle że być może
na większą, stosowną do warunków, skalę.
Dlaczego MSN, jak klasyczne muzea,
nie będzie miało podziału na ekspozycję
stałą i wystawy czasowe? Zapewne z wielu
powodów, do których z pewnością nie
należy wygoda. Łatwiej byłoby przecież
odciąć połowę lub więcej sal na stały pokaz,
a zmienne ekspozycje organizować
w pozostałych. Wydaje się, że najważniejsze
przyczyny są dwie. Pierwsza,
do której władze muzeum chętnie się
przyznają, to koncepcja ideowa, która towarzyszy
placówce już od dawna. Otóż ma
ono uchodzić za instytucję nowoczesną,
czujnie reagującą na zmiany w otaczającym
świecie, zarówno sztuki, jak i szerzej
– cywilizacyjne. W takiej formule nie ma
miejsca na tradycyjne unieruchamianie
na lata sztuki w gablotach, na ścianach,
podestach. Ani na tworzenie kanonów,
bo sztuka to nie hierarchie, ale nieustanna
interakcja z odbiorcą.
Jest jednak i powód drugi: charakter
zgromadzonej kolekcji. Nie nadaje się ona
do tego, by zbudować z niej wiarygodną
i obiektywną opowieść o sztuce współczesnej,
nie tylko światowej, ale choćby polskiej.
Ktoś złośliwy stwierdziłby, że jest
dziurawa jak szwajcarski ser, ja napiszę
łagodniej: charakteryzują ją zaskakujące
braki i nie mniej zaskakujące wybory.
Właściwie są to trzy kolekcje. Dwie z nich
powstawały w przeszłości poza muzeum
i przekazane zostały warszawskiej placówce.
To kolekcja Galerii Wymiany, którą
przed laty budował Józef Robakowski,
oraz kolekcja Galerii Foksal. Najciekawsza
jest ta trzecia, powstająca od zera
pod rządami obecnej szefowej Joanny
Mytkowskiej i przedstawiana bardzo zobowiązująco
jako „zbiór emblematyczny
dla instytucjonalnej tożsamości MSN”.
Na papierze nie wygląda to źle. Kolekcja
składa się z 2682 obiektów. Sporo. Ale
aż 2011 z nich to fotografie, z czego ponad
1600 autorstwa Andrzeja Tobisa, a kolejne
96 – Andrzeja Zborskiego. Malarstwo reprezentuje
już tylko 217 obiektów, instalacje
– 95, rzeźbę – 68, a wideo-art – już tylko
11. Jest nie tylko skromnie, ale też struktura
zbiorów wydawać się może pełna luk.
O godnej reprezentacji tzw. klasyków nowoczesności
możemy zapomnieć. Nie ma
w kolekcji ani jednej pracy Romana Opałki,
Władysława Strzemińskiego, Stefana
Gierowskiego, Tadeusza Kantora i w ogóle
kogokolwiek z Grupy Krakowskiej. Gdyby
nie pojedyncze depozyty, zabrakłoby także
Wojciecha Fangora, Edwarda Krasińskiego,
Leona Tarasewicza czy większości
członków Gruppy.
Świat w rozpadzie
Można by przypuszczać, że lepiej będzie
reprezentowana sztuka najnowsza,
tworzona w czasach, gdy muzeum już istniało
i kupowało. Jeżeli jednak weźmiemy
pod lupę najmłodsze (do 40. roku życia)
i bardzo ciekawe pokolenie uprawiające
malarstwo, to jest ono reprezentowane
zaledwie kilkoma nazwiskami: Mikołaja
Sobczaka, Karoliny Jabłońskiej, Karola
Palczaka. Z nieco starszego pokolenia
w kolekcji są aż 24 obrazy Karola Radziszewskiego,
ale tylko jeden Marcina Maciejowskiego.
Są dwie prace niezwykle
ważnego Daniela Rycharskiego, ale ani
jednej Roberta Kuśmirowskiego.
Zaskakująco dużo jest w kolekcji prac
artystek i artystów zagranicznych. Ale
głośnych nazwisk tu raczej nie wypatrzymy
– może dlatego, że nacisk położony
został na sztukę pochodzącą z krajów
Europy Środkowej i Wschodniej. Nie zobaczymy
więc w kolekcji Warhola, Kiefera,
Richtera, Pollocka czy choćby Koonsa,
Hirsta lub Kusamy. Prace są starannie wybrane,
wnoszą ważne treści do wiodących
narracji współczesnej sztuki, ale stoją
za nimi autorzy znani raczej kuratorom
niż szerszej publiczności. W czasach, gdy
do muzeów i galerii najchętniej chodzi
się „na nazwisko”, takie ambicje mogą się
okazać sporą przeszkodą w przyciąganiu
wahających się. No, chyba że spektakularnymi
pomysłami lub… skandalami!
„Fasada”, monumentalna rzeźba
Moniki Sosnowskiej z 2016 r.
Po prawej: Karolina Jabłońska „Słoiki 2024”
(II część), 2024 r.
© MAJA WIRKUS, SZYMON SOKOŁOWSKI
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
Otwierane właśnie cztery duże wystawy,
stworzone w większości na bazie
kolekcji MSN, należy więc traktować jako
rodzaj manifestu: jacy będziemy i czego
możecie się po nas spodziewać. „Wędrówka
przez wystawę rozpocznie się od zbioru
dzieł związanych z zaangażowaniem
politycznym i marzeniami o zbudowaniu
lepszego świata dzięki sztuce – zapowiada
Muzeum. – W drugiej części znajdują
się prace będące wynikiem fascynacji
kulturą popularną, reklamą i projektowaniem,
uwodzące serce i oko. Kolejny
rozdział to sztuka oparta na bezkompromisowej
wyobraźni, czerpiąca z wielu
tradycji: sztuki ludowej, nieprofesjonalnej,
rdzennej, praktyk artystycznych rozkwitających
poza centrami i ich regułami.
W ostatniej części prezentacji powraca
pytanie o granice sztuki, jej niezależność
od innych systemów wiedzy i wytworów
kultury, szczególnie w kontekście rozpadu
i destrukcji świata, jaki znamy”.
Miejsce na oddech
Nie trzeba się zbytnio starać, by zauważyć,
że tak zaznaczone cztery obszary
ani się nie dopełniają, ani nie tworzą
jakiegoś logicznego ciągu narracyjnego.
Z dużego pola wątków wybrane zostały
te na tyle pojemne, by w ich ramach zaprezentować
dużą grupę prac z kolekcji
MSN. Jest tu trochę poważnych idei (budowa
lepszego świata, jego destrukcja), jest
ukłon w stronę bytów lżejszych (kultura
masowa, sztuka nieprofesjonalna), jest
też trochę smaczków dla zaawansowanych
miłośników współczesnej sztuki,
szczególnie w części, której kuratorem
jest Łukasz Ronduda, dotyczącej relacji
między sztuką abstrakcyjną a problemami
realnego świata.
Ekspozycje przygotowano z dużą starannością
i – to trzeba przyznać – wędrowanie
przez ogromne sale muzeum
nie nuży monotonią. Do zbudowania wystaw
oddelegowano grono najbardziej
doświadczonych kuratorów i to widać
w precyzji, logice i rytmie ekspozycyjnych
narracji. Nareszcie zniknął tak dokuczliwy
w poprzedniej siedzibie problem
natłoku eksponatów i wrażeniowego gradobicia.
Teraz zwiedza się wystawy prawdziwie
komfortowo, mając czas na oddech,
szerszą perspektywę, swobodę w wyborze
kierunku zwiedzania, a co za tym
idzie – narracji. Nareszcie z właściwej
perspektywy można delektować się monumentalną
rzeźbą Moniki Sosnowskiej,
ogromnymi „tekstyliami” Magdaleny Abakanowicz
czy Małgorzaty Mirgi-Tas. I właściwie
dopiero teraz da się w pełni docenić
architekturę i funkcjonalne rozwiązania
zaproponowane przez Thomasa Phifera,
które pozwalają sztuce rozwinąć skrzydła.
Nowe wystawy nie pozostawiają wątpliwości:
MSN w stałej siedzibie nie zapowiada
się na instytucję, która schlebiałaby
powszechnym gustom i mizdrzyła się
do publiczności. Tu trzeba włożyć sporo
wysiłku, by przebić się przez nagromadzone
znaczenia, konteksty, dyskursy,
odwołania. Można oczywiście po salach
wędrować i bez tej wiedzy, odbierając
dzieła sensorycznie, a nie intelektualnie.
Ale odbywałoby się to z pewną stratą. Dlatego
kluczowe wydaje się towarzyszące
wystawie wsparcie edukacyjne. Będzie
oczywiście katalog (dla najbardziej wymagających)
i specjalna broszura (dla mniej
dociekliwych). Będą QR kody i opisy przy
pracach oraz możliwość zwiedzania z przewodnikiem.
Swoją drogą rodzi się pytanie,
czy sztuka, która wymaga aż tak totalnej
egzegezy, ma jeszcze sens jako środek komunikacji
między twórcą a odbiorcą. Ale
to problem szerszy niż tylko ten, przed
którym musi stanąć warszawskie muzeum.
W tym opisanym na wstępie wyścigu
stołecznych placówek (CSW, MSN, Zachęta)
zdecydowanie przydałoby się więcej
klarownych różnic. Bo dziś wystawy
można by tym placówkom przydzielać
właściwie w drodze losowania. Ich rozróżnienie
to na pewno zadanie dla organu
założycielskiego (Ministerstwo Kultury),
bo na dobrą wolę stron raczej bym
nie liczył. Co zrobić? Może np. wszystkie
trzy warszawskie instytucje połączyć organizacyjnie
pod wspólnym szyldem, ale
z indywidualną identyfikacją (na podobieństwo
brytyjskiej Tate czy berlińskich
Staatliche Museen), a ich kolekcje scalić?
Zamek Ujazdowski mógłby zostać w całości
przeznaczony na stałą, kanoniczną
ekspozycję sztuki współczesnej i nowoczesnej.
Głównie polskiej, choć ze światowymi
odniesieniami. Zachęta stałaby się
miejscem wystaw czasowych sztuki XX w.,
natomiast nowa siedziba MSN – wystaw
sztuki aktualnej i jej najnowszych trendów.
Jasno, bez wchodzenia sobie w drogę,
z pożytkiem dla wszystkich.
PIOTR SARZYŃSKI
Wystawa niestała. 4 × kolekcja,
Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie,
21 lutego–5 października 2025 r.
REKLAMA
86 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
S P O R T
Witold Bańka, były minister
sportu w czasach rządów
PiS, wpisywał się ponoć
w wyznaczone przez prezesa
Kaczyńskiego kryteria
kandydata na prezydenta – młody,
z rodziną u boku, znający angielski, obyty
międzynarodowo – ale uprzejmie odmówił.
Wolał skupić się na walce o reelekcję
o inną prezydenturę: w Światowej Agencji
Antydopingowej (WADA). Niedawno zyskał
wsparcie władz Międzynarodowego
Komitetu Olimpijskiego i wydaje się pewniakiem
do zwycięstwa.
Od WADA odwrócili się jednak najpotężniejsi
w olimpijskim sporcie Amerykanie.
Rząd USA nie przelał na konto
WADA składki w wysokości 3,6 mln dol.,
stanowiącej nieco ponad 6 proc. rocznego
MARCIN PIĄTEK
budżetu agencji. Odczytano to jako wotum
nieufności dla Bańki i jego ekipy oraz
wsparcie narracji szefa amerykańskiej
agencji antydopingowej (USADA) Travisa
Tygarta, który twierdzi, że WADA w obecnym
kształcie jest instytucją niegodną
zaufania i nietransparentną. Recepty
na uzdrowienie Tygart jednak nie podaje.
Nieopłacenie składki pozbawiło prawa
głosu Amerykanów zasiadających w ciałach
decyzyjnych i doradczych WADA,
a na szali jest nawet odebranie Salt Lake
City organizacji zimowych igrzysk 2034 r.
Już w trakcie wyboru gospodarza władze
MKOl zaznaczyły, że jeśli igrzyska w stanie
Utah mają dojść do skutku, Amerykanie
muszą poddać się jurysdykcji
WADA. Polubownemu załatwieniu konfliktu
z pewnością nie sprzyja stosunek
prezydenta Donalda Trumpa do organizacji
międzynarodowych, zwłaszcza mających
siedzibę w Europie, oraz fakt, że zarówno
USADA, jak i Trumpa reprezentuje
ten sam prawnik Bill Bock.
Burza trwa od kwietnia 2024 r. „New
York Times” oraz niemiecka telewizja
ARD ujawniły wówczas, że na początku
2021 r. Chińska Agencja Antydopingowa
(CHINADA) wykryła podczas kontroli
obecność trimetazydyny (TMZ) w organizmach
23 pływaków. Było wśród nich
kilkoro medalistów olimpijskich, ale
uniknęli dyskwalifikacji, a informacja
o pozytywnych wynikach kontroli nie ujrzała
światła dziennego. TMZ jest lekiem
stosowanym w chorobie niedokrwiennej
serca i stymuluje mięsień sercowy
Minął termin zgłaszania
kandydatów w wyborach
na szefa Światowej
Agencji Antydopingowej.
Witold Bańka wydaje się
pewniakiem do reelekcji,
choć Amerykanie robią
wiele, by podważyć
jego wiarygodność.
USADA
usadza
WADA
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 87
do pozyskiwania energii z kwasów tłuszczowych
zamiast z glukozy. Oszczędza
to zużywany przez organizm tlen i wspomaga
zdolności wysiłkowe. Dlatego TMZ
trafiła na listę substancji zabronionych
dla zawodowych sportowców.
Do igrzysk w Paryżu pozostawały trzy
miesiące z małym okładem. Na sensację
nerwowo zareagowali pływacy z krajów
anglosaskich (USA, Australia, Anglia), dla
których medale wyłowione z olimpijskiego
basenu mają szczególną wagę w medalowych
statystykach, a na wysyp chińskich
konkurentów od zawsze patrzą podejrzliwie.
Skojarzenia były oczywiste: Chiny, reżim,
państwowy chów mistrzów mających
na igrzyskach za wszelką cenę dowieść
prymatu nad światem zachodnim, zamiatanie
sprawy pod dywan. W oskarżeniach
celował szef USADA Travis Tygart. – Termin
przecieku nie był przypadkowy, a publikacja
wpisywała się w dyskredytację WADA.
Chęć wpływania Tygarta na środowisko
antydopingowe jest powszechnie znana
– zauważa Michał Rynkowski, dyrektor
Polskiej Agencji Antydopingowej.
Cel – wywołanie zamieszania i wezwanie
władz WADA do tablicy – został
osiągnięty. Sypnęło nagłówkami w rodzaju
„Witold Bańka krył doping chińskich
władz?”, a znak zapytania w tej narracji
często umykał. Ale wykryte stężenia TMZ
były niewielkie, mnogość pozytywnych
przypadków sugerowała zanieczyszczenie
zewnętrzne, z niskiej rangi zawodów
nie wynikał obowiązek przeprowadzenia
testów, no a przede wszystkim cały proces
– zgłoszenie zamiaru badania, przeprowadzenie,
zarejestrowanie wyników
w oficjalnym systemie ADAMS – toczył
się w zamkniętym chińskim gronie, bo był
to okres kolejnego pandemicznego lockdownu,
co w zasadzie uniemożliwiało podróże,
a więc i kontrole z udziałem ekspertów
z innych krajów. Poza tym tuszowanie
całej sprawy nie byłoby skomplikowane,
Chińczycy mogli zarejestrować w systemie
negatywne wyniki albo ewentualnie
podmienić próbki. – Tymczasem Chińska
Agencja Antydopingowa o wszystkim
poinformowała WADA, przekazała pełną
dokumentację. Nasze dane – poziom TMZ
i istotne fluktuacje wyników – również
wskazywały na zanieczyszczenie środowiskowe.
Co istotne, Chińczycy do tej pory nie
zniszczyli próbek, choć nakaz ich przechowywania
to trzy miesiące od wykonania
badania – informuje Witold Bańka.
Wskazanie przez Chińczyków źródła pochodzenia
substancji – hotelowa kuchnia,
gdzie ktoś miał przyjmować pokruszoną
TMZ – nie wzmocniło ich wiarygodności.
Michał Rynkowski mówi, że poza tym
popełnili zasadniczy błąd: – Powinni prewencyjnie
zawiesić zawodników do czasu
wyjaśnienia sprawy. To standardowe działanie,
o czym przekonała się niedawno Iga
Świątek, u której również wykryto TMZ (stężenie
substancji było mikroskopijne, a Iga
udowodniła, że źródłem pochodzenia był
lek nasenny, melatonina, zanieczyszczony
drobinkami TMZ, prawdopodobnie na linii
produkcyjnej w fabryce – przyp. red.).
Mimo że okazała się niewinna świadomego
dopingu, przez kilka tygodni nie mogła grać.
Ewentualne zawieszenie pływaków mogło
jednak utrudnić ich przygotowania
do igrzysk w Tokio, do czego Chińczycy nie
chcieli dopuścić. – A oczyszczenie zawodników
z zarzutów i uznanie ich za niewinnych
oznaczało, że nie można ujawnić nazwisk
– dodaje Bańka.
Pierwsza reakcja władz WADA była nieco
melodramatyczna. Witold Bańka mówił
o zagrożeniu „integralności i reputacji”
organizacji, ale wkrótce misję prześwietlenia
całej sprawy otrzymał emerytowany
szwajcarski prokurator Eric Cottier.
Miał zbadać, czy Chińczycy w jakikolwiek
sposób wpływali na WADA, czy była ona
bezstronna oraz czy powinna wnieść
sprawę do Trybunału Arbitrażowego
ds. Sportu. Decyzja o zawieszeniu, ewentualnie
ukaraniu pływaków, pozostawała
bowiem w kompetencji chińskiej agencji
(podobnie jak polska agencja podejmuje
decyzje wobec polskich sportowców,
w których organizmach wykryje zabronione
środki), ale WADA mogła próbować
ją podważyć. – Z analizy dokonanej przez
naszych prawników wynikało, że nie ma
na to szans – dodaje Bańka.
Raport Cottiera ukazał się jeszcze
przed paryskimi igrzyskami i mówił
jasno: WADA była bezstronna, żadnych
nacisków nie odnotowano, decyzja o nieodwoływaniu
się była zasadna. Cottier
wskazywał jednocześnie w raporcie,
że akta sprawy były niekompletne, poza
tym WADA mogłaby poprawić procedury
stosowane podczas dopingowych dochodzeń.
Travis Tygart wciąż był jednak
niezadowolony, twierdził, że Cottier nie
zapewnił satysfakcjonujących wyjaśnień
i odpowiadał na pytania z góry postawione
przez kierownictwo WADA. Zasugerował
również, że WADA jest winna
tuszowania sprawy. W końcu światowa
federacja pozwała tę amerykańską, zarzucając
jej zniesławienie. Dziennikarze
ARD napisali, że najwidoczniej do takiego
sposobu uciszania krytyków Bańka przywykł,
czerpiąc wzorce „ze swojej narodowo-
populistycznej partii, PiS”.
Kryzys przyszedł dla WADA w momencie,
gdy wydawało się, że jej władze
wypływają już na spokojne wody. Po przypadającym
na początek pierwszej kadencji
Bańki (rządzi już dwie, od 2020 r.) okresie
pandemicznych restrykcji utrudniających
prowadzenie skutecznych kontroli
i postępowań antydopingowych nie było
już śladu, udało się też przekonać rządy
oraz Międzynarodowy Komitet Olimpijski
do zwiększenia budżetu – wzrósł
© FABRICE COFFRINI/AFP/EAST NEWS
88 nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
S P O R T
z 36 do 55 mln dol. – i po raz pierwszy
w historii pozyskać prywatnego sponsora
(Sword, firma z branży IT, przelewa rocznie
1,35 mln dol.), co było dowodem zaufania
pokładanego w działania WADA. Złośliwi
twierdzili, że dobrze byłoby wydać te
dodatkowe środki na ulepszenie systemu
informatycznego: w maju ubiegłego roku
na wewnętrznym spotkaniu agencji wyszło
bowiem na jaw, że wskutek bałaganu
w komputerowej bazie danych WADA
do ponad 2 tys. trwających postępowań
wkradły się błędy albo ujawniły się braki,
co mogło negatywnie odbić się na skutecznym
odsianiu dopingowiczów przed
igrzyskami w Paryżu.
Oskarżenia o współudział w tuszowaniu
„chińskiego dopingu” stały się
dla Amerykanów okazją do odgrzania
tezy, że WADA nie radzi sobie z prawdziwymi
wyzwaniami i podejmuje zaskakujące
decyzje niezgodne z duchem
sportu. W końcu w 2018 r. zdecydowała
niespodziewanie, by odwiesić rosyjską
agencję antydopingową (RUSADA), która
wcześniej została wykluczona z powodu
udziału w systemowej, inspirowanej
przez władzę akcji podmieniania próbek
swoich sportowców i fałszowania wyników
badań. Bańka: – Jednym z warunków
przywrócenia RUSADA do systemu był
dostęp do danych z komputerów moskiewskiego
laboratorium antydopingowego.
Była to część planu naszego departamentu
śledczego. Analiza danych pozwoliła nam
pozyskać niezbite dowody, że mieliśmy
do czynienia z manipulacją i fałszerstwami
na masową skalę. Rosjanie nie spodziewali
się, że to odkryjemy. To było największe
śledztwo w historii światowego antydopingu,
a jego efektem były dyskwalifikacje niemal
trzystu rosyjskich sportowców. Wielu
Rosjan utraciło olimpijskie medale. To był
wielki sukces w walce z oszustami, czego jednak
USADA uparcie nie zauważała.
Dziś rosyjska agencja jest zawieszona,
tamtejsi zawodnicy stali się
na sportowych salonach pariasami
(również z powodu rosyjskiej agresji
na Ukrainę, bo wielu sportowców z Rosji
to mundurowi), więc na WADA patrzą wrogo.
Dlaczego jednak Witold Bańka i jego
współpracownicy mają na pieńku z Amerykanami?
– Przede wszystkim dlatego,
że nie boimy się otwarcie mówić o hipokryzji,
z jaką mamy do czynienia w amerykańskim
sporcie zawodowym, jak również wśród tamtejszych
łowców dopingu – uważa Bańka.
Hipokryzja polega na pouczaniu innych
przy jednoczesnym wyjęciu spod stałego
systemu kontroli antydopingowych sportowców
biorących udział w rozgrywkach
lig zawodowych. Jak również studentów
rywalizujących w wielu dyscyplinach
sportu w ramach niezwykle popularnej
za oceanem ligi akademickiej (NCAA).
Trafiają na radar kontrolerów dopiero
po zdobyciu olimpijskiej kwalifikacji.
Zdarza się, że skład ekipy kompletowany
jest na ostatnią chwilę przed igrzyskami,
a wówczas o efektywnej kontroli antydopingowej
nie ma mowy. – Amerykańskie
regulacje dotyczące zawodników lig akademickich
są wyjątkowo liberalne. Kontrole
trzeba zapowiadać, nie można ich przeprowadzać
poza zawodami, a pozytywny wynik
testu nie skutkuje dyskwalifikacją, ale
zawieszeniem, które się kończy, jeśli kolejne
badanie da wynik negatywny – mówi Michał
Rynkowski.
Parę lat temu przed komisją amerykańskiego
Senatu Travis Tygart zeznał
zresztą, że system wykrywania dopingu
funkcjonujący pod kuratelą NCAA jest
dziurawy. – Prawda jest taka, że ok. 90 proc.
amerykańskich sportowców nie podlega
kodeksowi WADA. Duża część reprezentacji
olimpijskiej USA w Paryżu składała się
z zawodników wywodzących się z lig akademickich.
USADA nie reaguje na nasze
uwagi, że system kontroli nie działa, a rynek
sterydów anabolicznych i innych środków
dopingujących za oceanem kwitnie – opowiada
Bańka.
W związku z tym, że USADA nie ma
za bardzo kogo testować, przeprowadza
mało badań. W 2023 r., dysponując budżetem
prawie 29 mln dol., pobrała zaledwie
7,7 tys. próbek (dla porównania
POLADA, mając 9 mln zł, rocznie wykonuje
ok. 2,5 tys. testów). Do ochrony interesów
swoich olimpijczyków podchodzi
jednak niezwykle pryncypialnie: amerykańscy
śledczy od kilku lat mają prawo ścigania
– również obcokrajowców – lekarzy,
trenerów oraz innych osób z otoczenia zawodnika
zaangażowanych w proces nielegalnego
wspomagania. Warunek: musi
na tym ucierpieć amerykański sportowiec
(bo rywalizował z dopingowiczem) albo
amerykański kapitał (sponsor lub nadawca
relacji z zawodów). WADA uważa te
uprawnienia za zbyt daleko idące i twierdzi,
że Amerykanie obsadzają się w roli
szeryfów światowego sportu.
Wybory na prezydenta WADA zaplanowano
na maj i, jak to w kampanii, wiele
chwytów będzie dozwolonych. Prezydent
Bańka już musiał mierzyć się z zarzutami,
że jako rodak wpłynął na ulgowe potraktowanie
Igi Świątek. WADA ogłosiła bowiem
niedawno, że nie widzi podstaw do odwoływania
się w jej przypadku do Trybunału
Arbitrażowego ds. Sportu, co otwierałoby
drogę do wymierzenia surowszej kary niż
miesiąc dyskwalifikacji, zresztą już przez
tenisistkę odcierpianej. W powietrzu zawisło
pytanie, dlaczego WADA nie była równie
pobłażliwa w przypadku lidera rankingu
tenisistów Jannika Sinnera, w którego
organizmie wykryto steryd clostebol.
Michał Rynkowski uważa, że tych
przypadków nie można porównywać.
– Iga przedstawiła dowody obiektywne:
zanieczyszczony w toku produkcji lek.
Tymczasem u Sinnera mamy do czynienia
z linią obrony opartą na subiektywnym
zeznaniu masażysty, który twierdzi,
że w okresie, gdy doszło do badania, stosował
na ranę dłoni spray zawierający zakazany
clostebol. Zakładam, że skoro WADA
się odwołała, Sinner i jego ekipa niewystarczająco
uprawdopodobnili, że substancja
przeniknęła do jego organizmu faktycznie
wskutek masażu.
Ostatecznie Sinner zawarł ugodę
z WADA i przystał na trzymiesięczną dyskwalifikację,
nie będzie grał do końca maja.
Taki finał sprawy wywołał niezadowolenie
innych zawodników a Witold Bańka
znów znalazł się na celowniku krytyków.
MARCIN PIĄTEK
Sinner zawarł ugodę z WADA i przystał
na trzymiesięczną dyskwalifikację
© GRAHAM DENHOLM/GETTY IMAGES
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 89
F E L I E T O N
Samo przez się
pamiętam słowa, wyznania, zdania. Nie doceniam momentów
wspólnej pracy obok siebie, w ciszy, porozumiewawczych
spojrzeń w towarzystwie. Ostatnio rozmawiałam
w radiu z doktorką historii kultury Alicją Urbanik-Kopeć
o tym, dlaczego dzisiejszej popkulturze tak atrakcyjne
wydają się XIX-wieczne konwenanse i rytuały godowe.
Doszłyśmy do wniosku, że po prostu o wielu sprawach nie
można było wówczas powiedzieć. Ludzie poruszali się więc
w obszarze dyskretnych znaków, kradzionych momentów,
spojrzeń, uśmiechów, dotknięć w tańcu. Tkwili w okowach
ówczesnej kultury i mieli mało miejsca na bardziej osobisty
komunikat. Cieszmy się, że owe okowy pękły, ale
szkoda, że razem z kajdanami straciliśmy też wrażliwość
na wielorakie subtelności przekazów bez słów.
A przecież tyle wspaniałych rzeczy można robić bez
słów – i nie mówię tu tylko o relacjach tzw. romantycznych,
ale w ogóle o tym, jak być blisko z wybranymi ludźmi.
Na przykład chodzenie do kina to siedzenie obok siebie
w ciemności i przeżywanie emocji – przecież to szalenie
intymne i nie chodzi mi o to, że można kogoś złapać za kolanko.
Albo wspólne patrzenie na sztukę. Wspólny spacer
czy bieg. Wspólne nurkowanie. Spanie obok siebie. Przytulanie
się. Lepienie pierogów. Jazda na rowerze. Słuchanie
muzyki. Tańczenie. To są wszystko głębokie przeżycia
zmysłowe, którymi możemy się dzielić i wymieniać.
W fundacji, w której działam, porozumiewamy się
w wielu językach. Nie rozumiemy wszystkiego, ale
jakoś się dogadujemy – tu coś narysujemy w powietrzu,
zrobimy jakiś ruch. Jest dużo śmiechu, skupienia – znaczenie
ma też to, czy dana osoba się czuje swobodnie.
Naszym językiem intymności jest przenoszenie pudeł,
przekładanie ubrań, malowanie ścian, haftowanie. Czasem
po prostu posiedzenie przy kimś. Nigdy wcześniej tyle
się nie przytulałam.
Co tydzień chodzę na terapię, żeby mówić o sobie, a jednak
dopiero po usłyszeniu wykładu Esther Perel (o paradoksie!)
zdałam sobie sprawę, że chodzę tam w nadziei,
że moja terapeutka przechytrzy moje słowa, to moje rozgadanie,
którym sobie siebie tłumaczę. Powiedziała mi
ostatnio: „A weź już tak nie szukaj, jak to nazwać. Weź tak
posiedź z tym”. Zwinęłam się na kanapie gabinetu niczym
gąsienica, bezwiednie.
Słowa, które są pośpieszane, mnożone, dopychane kolanem,
często wcale nie są potrzebne, choć tak się wydaje. Nie
są wcale najbardziej znaczące. Nie bardziej niż ruch, dotyk,
gest, sen. Muszą mieć czas i odpowiednie miejsce, żeby nabrać
sensu. Czasem brak słów. Czasem jest ich zbyt wiele.
A czasem dla rzeczy jest odpowiednie coś innego niż słowo.
Zaczęłam sobie do sprzątania ostatnio tańczyć. Koty
są skonfundowane.
KAROLINA SULEJ
Bardzo lubię gadać. Gadam zawodowo, prywatnie,
słucham rozmawiających ludzi, patrzę
na rozmawiających ludzi, czytam słowa i je
piszę, obtaczam się w panierce wymiany zdań
w mediach społecznościowych, literki obracam
w palcach, głoski w ustach, żyję cała unurzana w werbalnej
i pisemnej komunikacji. Czy jestem sama w tym zanurzeniu
– nie sądzę. Widzę i słyszę, że jesteśmy rozgadanym,
wręcz kakofonicznym społeczeństwem. Zanim złapiesz
na dobre sens, idzie już następny komunikat i następny.
Włączyłam sobie niedawno – bardzo z siebie zadowolona,
że konieczne krzątactwo domowe dopełniam czymś
bardziej rozwijającym – podkast z Esther Perel, terapeutką
i pisarką. Zmiatałam okruchy z podłogi i słuchałam.
Koty przyglądały się ruchom szczotki. To nasz codzienny
rytuał. Pięknymi złożonymi zdaniami Perel tłumaczyła,
że rozmawianie jest przereklamowane. Jak to, terapeutka,
która używa talking cure? Zamarłam z na wpół wymytym
talerzem w rękach.
Walczymy o głos, o wolność słowa, o bardziej konstruktywny
dialog, o prawdę słów, adekwatność, czytanie ze zrozumieniem,
o świadectwa, o narracje – to ważne, bo dziś
większość sfery publicznej wypełnia mowa-trawa, zdania
kikuty i okrągłe stwierdzenia, które toczą się bez celu.
Demokracja to nieustanne gadanie. Ale przecież istnieje
jeszcze sfera pozawerbalnej wspólnoty, pozawerbalnej
komunikacji, którą trzeba – no właśnie – opowiedzieć,
przeżyć? A może najpierw zauważyć?
Nic tak nie zbliża ludzi, nawet obcych, o odmiennych poglądach,
jak wykonywanie czegoś razem: dzierganie czy
szycie, gotowanie, gra czy zabawa. Niby to wiemy, prawda?
Ale robimy to jednak bardzo rzadko, nawet z przyjaciółmi.
Mówimy, że gesty są ważniejsze niż słowa, a jednak najczęściej
oczekujemy tylko tych gestów wyuczonych: prezentu
na urodziny, gwiazdkę, walentynki, a tych codziennych
najczęściej nie zauważamy. Kiedy partner czy partnerka
kupi nam ulubione przysmaki, traktujemy to jako oczywistość,
ale kiedy nie ma ochoty rozmawiać, od razu przypuszczamy,
że uczucie osłabło. Partner, który mówi więcej,
jest bardziej otwarty, ceniony – w oczach dzisiejszej kultury
– wyżej niż partner, który ma problem z werbalizacją,
nie lubi, nie umie. Od razu myślimy: „Oho, na terapię!”.
Zapominamy, że jest jeszcze wiele innych języków niż
te słowne. Łapię się na tym, że w relacjach liczę słowa,
Sulej
Czasem brak słów. Czasem jest ich
zbyt wiele. A czasem dla rzeczy jest
odpowiednie coś innego niż słowo.
nr 8 ( 90 3503), 19.02–25.02.2025
Troska o karierę nie usprawiedliwia
zgody na polityczną niemoc,
nawet gdy jest się kobietą.
F E L I E T O N
Podpalić budyń
W tym roku brukselski Kongres nosił tytuł „O miłości
i gniewie”. Towarzyszyła mu prezentowana na katolickim
uniwersytecie w Louvain-la-Neuve wystawa „Z aborcji
rodzi się rewolucja” z udziałem Anny Baumgart czy Zuzanny
Hertzberg, a także performans Anny Kalwajtys
„Olimpia”. Postać francuskiej feministki Olympe de Gouges,
autorki ogłoszonej w 1791 r. Deklaracji praw kobiety
i obywatelki, za którą dwa lata później ścięto ją na gilotynie,
łączyła się w nim z dzisiejszą sytuacją Polek. W ramach
kilku paneli uczestniczki z Polski, Belgii i Francji
zastanawiały się, czym jest prawo do seksu, zgoda i gwałt,
debatowały o przemocy wobec kobiet, ewolucji męskości
i doświadczeniu lesbijek.
Temu ostatniemu zagadnieniu poświęcony był panel
„Geniusz lesbijski”, tytułem nawiązujący do książki
Francuzki Alice Coffin. Właśnie Coffin i Marie-Jo Bonnet,
autorka „Związków miłosnych między kobietami od XVI
do XX wieku” (wydanych kiedyś również po polsku), dzieliły
się swoim doświadczeniem walki o emancypację we
Francji; Polki – w tym niżej podpisana – opowiadały
o bezsilności i gniewie w zderzeniu z systemem, który
odmawia uznania ich praw. Była to żywa i poruszająca
osobista wymiana – do czasu, aż głos zabrała polityczka
z Koalicji Obywatelskiej (mniejsza o personalia, idzie
o szersze zjawisko). Lojalna bardziej wobec własnego
środowiska niż wyborczyń, pojechała stylem znanym
z rozmów z politykami w stacjach informacyjnych: obłym,
pustym. Takim „wicie, rozumicie”, komunikującym
„obiektywną” niemożność w zakresie równych praw dla
osób LGBTQ mimo najszczerszych jakoby chęci, bo przecież
nawet jakby Sejm tak, to prezydent i tak nie. Swoją
postawą wywołała ostry sprzeciw, którym poczuła się
dotknięta. Była zdumiona, że nie jest „miło”. Przecież zapewniła,
że „rozumie naszą frustrację”!
No cóż, na kongresie w Polsce taka wypowiedź pewnie
by uszła. Jednak w Brukseli – tej Brukseli, w której
nocowałyśmy z żoną u Polek będących uznanym przez
państwo małżeństwem, legalnych matek dwójki dzieci
– zabrzmiała jak mieszanka bezduszności z pogardą.
Wjeżdżając ze swoją mową-trawą w nasze życia, które
mijają bezpowrotnie w wykluczeniu, polityczka przerwała
w nas tamę. Troska o karierę nie usprawiedliwia
zgody na polityczną niemoc, nawet gdy jest się kobietą,
bo ta zgoda rzucona w twarz zepchniętym na margines
przeradza się w przemoc. Nie miała nam niczego do zaoferowania,
nawet wysłuchania w Sejmie, żadnej gotowości
do ryzyka, a oczekiwała od nas solidarności jako „kobieta
w polityce”. Cóż za nieporozumienie.
Czy reprezentantka władzy potrafiła to odczytać? Wątpię.
Nie tak łatwo jest podpalić budyń.
RENATA LIS
Kongres Kobiet odbywa się w Polsce co roku
od 16 lat. Wymyślony przez Magdalenę Środę
i Henrykę Bochniarz w 20. rocznicę transformacji
ustrojowej, ma na celu stwarzanie
warunków sprzyjających emancypacji
kobiet. Bo tej mamy w Polsce po 1989 r. deficyt, co znajduje
wyraz zwłaszcza w braku prawa do aborcji, odkąd
panowie w garniturach i sutannach ustalili między sobą
tzw. kompromis.
Kongres powstał, by przeciwdziałać dyskryminacji
oraz ignorowaniu podmiotowości kobiet. Od 10 lat ma
też swoją odnogę w Brukseli. Kongres brukselski tworzą
osiadłe tam po akcesji do Unii Europejskiej polskie
feministki na czele z dr Agatą Araszkiewicz, historyczką
literatury i krytyczką sztuki. Właśnie wracam z brukselskiego
X Kongresu, pełna świeżo nabytych podejrzeń,
że poczucie wolności i zrozumienie dla równości zależą
być może od takich przygodnych czynników, jak klimat,
gleba i skład powietrza. Bo jak inaczej wytłumaczyć różnicę
między kongresami polskim i belgijskim?
Kongres polski, rozrośnięty ponad miarę, ciąży ku liberalno-
konserwatywnemu centrum i wydaje się bardzo
mieszczański. Sprawia wrażenie formuły, która służy
raczej kanalizowaniu politycznej energii kobiet niż jej
wyzwalaniu. Wcale nie dlatego, że ktoś go tak wymyślił.
To pewnie klimat, gleba i skład powietrza ponoszą
za to odpowiedzialność. Siła inercji, która nad Wisłą dopada
sensowne skądinąd osoby i gasi w ich głowach podpalone
lonty, zalewając je wystygłym budyniem od firmy
„Sławianie, my lubim sielanki”.
Kongres w Brukseli jest inny. Znacznie mniejszy, lecz
radykalny w źródłowym sensie tego słowa, tj. sięgający
do korzeni problemów. Żywiołowy, wywrotowy. Ten Kongres
to nie zimny budyń, tylko ogień. Posługuje się językiem
sztuki splecionej z aktywizmem, swobodnej ekspresji
i przestrzeni dla ciała. Potrafi mówić, ale też śpiewać
i tańczyć. Jest to wyzwalające i jednocześnie spajające.
Sprzyja otwarciu się, zaufaniu i szczerości. Nie ma tu
miejsca na ściemnianie czy gadanie dla samego gadania.
Kobiety przychodzą opowiedzieć, o czym myślą, co je boli
albo budzi w nich gniew. Chcą zrozumieć siebie i to, co je
spotyka, by móc wpływać na rzeczywistość i zmieniać
swoje życie.
Lis
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 91
F E L I E T O N
Hartman
Znany i lubiany niewątpliwie judeosceptyk Robert
Winnicki nawtykał mi niedawno od żydokomuny.
A to z tej okazji, że skrytykowałem
burzenie pomników upamiętniających
poległych żołnierzy sowieckich, czym z zapałem
zajmował się Karol Nawrocki w roli prezesa IPN.
Wielkiemu antykomuniście przypomniałem, że nie było
go jeszcze na świecie, gdy zaczepiony przez niego „żydokomuch”
walczył z komuną (no, może nie tak straszliwie
i odważnie, jak jego krajan i rówieśnik Mateusz Morawiecki,
ale zawsze), przy czym naszła mnie chętka, aby
zajrzeć do judeosceptycznych łepetyn i wygrzebać z ich
ciemnych czeluści mity, legendy i uprzedzenia, z których
ulepili sobie narcystyczną wizję samych siebie jako „antykomunistów”,
a komunistów połączyli nierozerwalnym
węzłem z żydostwem.
No bo coś w tym jest! To Żydzi dwa tysiące lat temu wymyślili
sobie, że w świecie urządzonym przez Mesjasza
nie będzie biednych ani bogatych, nie będzie własności
prywatnej, panów i niewolników, rzymskich ani żadnych
innych generałów, a panować będzie miłość i braterstwo,
pod czujnym i troskliwym okiem samego Boga.
Byli więc komunistami. I każdy chrześcijanin, łącznie
z panem Winnickim, był i nadal jest komunistą. Ma
nadzieję, że niedługo (oby jak najszybciej!) przyjdzie
Mesjasz i zlikwiduje te wszystkie Rzeczypospolite Polskie
i Chińskie Republiki Ludowe, a w to miejsce stworzy
Królestwo Boże na Ziemi.
W czym więc problem? Skąd ten „antykomunizm”?
Ano stąd, że w XIX w. pojawili się na świecie tacy,
co to chcieli raj na ziemi zaprowadzić bez pomocy Mesjasza!
Odpychając od władzy Kościół, który powrotu
Mesjasza (jako że raz już nas odwiedził) wyczekuje.
Czyli konkurencja. A kim byli ci bezbożni uzurpatorzy?
Ano, rzecz jasna, Żydzi. Tacy sami jak ci, którzy
w porę nie uwierzyli w prawdziwego Mesjasza i z pozycji
narodu wybranego stoczyli się z powodu swego
niedowiarstwa i zaślepienia w otchłań zdeprawowanego
„judaizmu rabinicznego”. Ta wypaczona, zdradziecka
religijność potomków zabójców Pana Jezusa wyzuta jest
z miłości bliźniego i ślepa na Boże miłosierdzie. Cechuje
ją sztywny, bezmyślny formalizm rytuałów, godny
faryzeuszy. Nic dziwnego, że jałowa ta religia musiała
zaprowadzić swych wyznawców prosto na manowce
ateizmu.
No i zagadka rozwiązana! Żydzi odrzucili i zdradzili
Pana Jezusa, co pchnęło ich w stronę fałszywej religii,
a w konsekwencji w stronę ateizmu, przez co uroili sobie
ateistyczny raj bez Kościoła. W taki sposób Pan Bóg ukarał
niewiernych. Sprowadził ich na manowce niewiary,
gdzie siłą rzeczy zapanować musi zbrodnia i wynaturzenie,
zapowiadające wieczne potępienie tych nieszczęśników.
Jednak kara Boża pośrednio dotknęła również
chrześcijan – ofiary żydowskiego, komunistycznego
ludobójstwa.
Pan Bóg najwyraźniej posłużył się niewiernymi,
aby ukarać za grzechy swoje owieczki bądź
poddać je próbie. Tak czy inaczej, skoro odmówił Żydom
łaski wiary, uczciwi i bogobojni ludzie powinni się trzymać
od nich z daleka. No, chyba że się któryś szczerze nawróci
(chociaż „Żyda” i „szczerość” połączyć może chyba
tylko moc nadprzyrodzona).
Polemika z takimi poglądami nie ma większego sensu.
Warto jednakże postawić sobie pytanie, dlaczego
wśród politycznych pisarzy komunistycznych
jest tylu Żydów? Sądzę, że odpowiedź jest podobna jak
w przypadku fizyków, przedsiębiorców czy profesorów
medycyny. Po prostu w kulturze żydowskiej bardzo
głęboko zakorzeniony jest szacunek do wykształcenia.
Dlatego wśród Żydów zawsze było kilkukrotnie
mniej analfabetów niż w innych grupach etnicznych
i wyznaniowych.
Gdy zaś chodzi o pisarstwo polityczne, to nadreprezentacja
żydowska jest tym bardziej zrozumiała,
że będąc Żydem, raczej nie zostaniesz chrześcijańskim
konserwatystą w żadnej z licznych odmian tej ideologii,
łącznie z tymi najmniej antysemickimi. Połowa spektrum
politycznego jest więc dla ciebie niedostępna już
na początku. Zostaje ci przeto wybór między liberalizmem,
socjaldemokracją i komunizmem. No i „na koniec
dnia” na pięciu wybitnych autorów lewicowych dwóch
będzie Żydami.
A czy w ten sposób tłumaczyć trzeba i to, że również
na dziesięciu ubeckich oprawców statystycznie
dwóch będzie Żydami? Tak, ale tylko do pewnego
stopnia. Wielu uciekało od piętna Żyda w kosmopolityczną
i na ogół niezbyt antysemicką komunę. No
i byli też tacy, którzy po przeżyciach wojennych
chcieli się mścić. Leczyli swoje traumy, bijąc Polaków,
ale i Żydów. Po prostu każdego, kogo przyprowadzą
do ich katowni.
Tacy jak Winnicki pewnie tego nie wiedzą, ale aktywni
politycznie w czasach stalinowskich Żydzi najbardziej
bali się właśnie żydowskich ubeków. Bo to byli najgorsi
antysemici, wręcz antysemiccy neofici. I jeszcze jednej
rzeczy pewnie nie wie (albo i wie). Ta irytująca nadreprezentacja
Żydów dotyczy również opozycjonistów walczących
z „czerwonym” w czasach PRL. Włos się na głowie
jeży, ile tej „żydoantykomuny” było! No, ale wiadomo.
To wszystko agenci kosmopolitycznych sił żydowskich.
Zdrajcy, nie patrioci. No i tym sposobem wszystko wraca
do normy, a „judeosceptyk” z Ruchu Narodowego może
sobie dalej spać spokojnie.
JAN HARTMAN
Judeokomuna
92 POL I T Y K A nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025
ISKRA, ZNANY JAKO AUTOR „SMUTNYCH HISTORII SPISANYCH NA KACU I TANIM PAPIERZE”
G A L E R I A P O L I T Y K I
Narzeka się, że w polityce jest
za mało prawdy, że stała się ona
towarem deficytowym i że w jej
miejsce stosuje się zamienniki w postaci
półprawd, ćwierćprawd i zwykłego
kitu. Zdaniem niektórych istnieje pilna
potrzeba oszczędnego gospodarowania
prawdą. Miliarder Elon Musk,
doradca prezydenta Trumpa, już zapowiedział,
że to, co w przyszłości będzie
mówił, nie zawsze będzie prawdą.
Muskowi zarzuca się, że w przeszłości
także nie zawsze mówił prawdę,
z tym że o tym nie uprzedzał. Można
się zastanawiać, czy Musk, obiecując,
że nie będzie mówił prawdy, powiedział
prawdę. Cóż, gdyby zapowiedź, że to,
co powie, nie zawsze będzie prawdą,
miała być kłamstwem, oznaczałaby,
że Musk zamierza zawsze mówić prawdę.
Jako biznesmen i jako wysoki urzędnik
państwowy byłby moim zdaniem
skończony. Kłamstwo Muska mogłoby
też polegać na tym, że już w ogóle nie
zamierza mówić prawdy. Wątpię jednak,
czy mu się uda; media, które do tej
pory przyłapywały go na kłamstwach,
wcześniej czy później przyłapałyby go
na jakiejś prawdzie.
Jak wiadomo, w Polsce deficyt
prawdy jest dotkliwy. Jarosław Kaczyński,
stojąc na rozkładanej drabince,
przez lata ogłaszał, że prawda
o zamachu smoleńskim nadchodzi,
jest coraz bliżej i już za chwilę,
za momencik Antoni Macierewicz tę
prawdę posiądzie i się nią podzieli.
Mimo to prawda Kaczyńskiego do dzisiaj
nie nadeszła, a Macierewicz w gęstej
mgle (rozpylonej przez wiadomo kogo)
zamiast prawdy słyszy jedynie jakieś złowrogie
wybuchy w swojej głowie.
Dr Nawrocki, obywatelski kandydat
na prezydenta, na razie nie obiecał
wyborcom, że nie będzie im mówił
prawdy, ale uważam, że powinien. Byłby
to jakiś konkret w jego programie.
Od razu zyskałby na wiarygodności
i może zacząłby być traktowany tak
samo poważnie jak Musk.
Widać zresztą, że niemówienie
prawdy przychodzi Nawrockiemu bez
trudu. Jest w tym bardzo naturalny;
gdy zaprzecza, że miesiącami wynajmował
apartament w kierowanym
przez siebie muzeum i za niego nie
płacił, ma minę kogoś, komu wydaje
się, że serią bokserskich zwodów
i uników zmyli każdą prawdę, bo jest
od niej inteligentniejszy.
Pytanie, czy seria inteligentnych
zwodów wystarczy? Pewien katolicki
ksiądz poradził Nawrockiemu, żeby
profesorowi Dudkowi, głoszącemu
różne prawdy na jego temat, Nawrocki
po prostu przyłożył po chrześcijańsku
lewym lub prawym prostym. Uważam,
że to jest jakiś pomysł. Nie sądzę, żeby
tymi prostymi Nawrocki jakąś prawdę
obalił, ale może chociaż uda mu się ją
na chwilę ogłuszyć.
Ogłuszanie prawdy
wydawca POLITYKA Spółka z o.o. SKA
adres ul. Słupecka 6, 02-309 Warszawa
RECEPCJA GŁÓWNA
tel. 22 451-61-33, 451-61-34
adres internetowy www.polityka.pl
poczta elektroniczna polityka@polityka.pl
PREZES I REDAKTOR NACZELNY
Jerzy Baczyński
tel. 22 451-60-00
Członkowie Zarządu
Joanna Solska, Mariusz Janicki,
Wiesław Władyka
Z-cy Redaktora Naczelnego
Mariusz Janicki (Pierwszy Zastępca),
Witold Pawłowski, Bartek Chaciński
BIURO REKLAMY
tel. 22 451-61-36, e-mail: reklama@polityka.pl
Izabela Kowalczyk-Dudek (dyr.),
Julian Sobiech (reklama cyfrowa)
Projekty specjalne tel. 22 451‑61‑93
Za treść ogłoszeń redakcja ponosi
odpowiedzialność w granicach wskazanych
w ust. 2 art. 42 Ustawy Prawo Prasowe
prenumerata papierowa
www.sklep.polityka.pl
Infolinia: tel. 67 210 86 30,
e-mail: infolinia@polityka.pl
Monika Grabowska,
tel. 22 451-61-00, 451-61-15
e-mail: prenumerata@polityka.pl
prenumerata cyfrowa
www.polityka.pl/cyfrowa
Infolinia: tel. 22 336‑79‑16,
e-mail: cyfrowa@polityka.pl
Konto: POLITYKA, Spółka z o.o. SKA
BNP Paribas Bank Polska S.A.
18 1750 0009 0000 0000 1004 2763
SWIFT: RCBWPLPW
Sprzedaż bezumowna numerów aktualnych
i archiwalnych po cenie niższej od ustalonej przez
Wydawcę jest zabroniona, nielegalna
i grozi odpowiedzialnością karną.
copyright © spółka z o.o. ska
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Dalsze rozpowszechnianie
artykułów, w tym artykułów
na aktualne tematy polityczne,
gospodarcze i religijne
opublikowanych w POLITYCE
jest zabronione.
Przedruki po uzyskaniu
zgody Wydawcy.
Kontakt: Justyna Sadowska,
tel. 22 451-61-50,
e-mail: przedruki@polityka.pl
S Ł AWO M I R M I Z E R S K I Z Ż YC I A S F E R
Administratorem Państwa danych osobowych
jest Polityka Sp. z o.o. SKA z siedzibą
w Warszawie 02-309, ul. Słupecka 6. Państwa
dane osobowe będą przetwarzane w celu
udzielenia odpowiedzi na Państwa listy i mogą
zostać opublikowane w tygodniku POLITYKA,
chyba że Państwo zastrzegli ich nieujawnianie
(art. 15 ust. 2 pkt 1 ustawy Prawo prasowe).
POL I T Y K A nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 93
D O I O D R E DA KC J I
Nagroda im. Bolesława Prusa
Naszej redakcyjnej koleżance, dziennikarce ekonomicznej
i publicystce Joannie Solskiej serdecznie
gratulujemy zdobycia kolejnego lauru – tym razem
głównej nagrody Złoty Prus, przyznawanej za całokształt
dokonań dziennikarskich przez Stowarzyszenie
Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej. Tegorocznymi
laureatami Nagrody im. Bolesława Prusa zostali też: Kornel
Wawrzyniak z tygodnika „Przegląd” (Zielony Prus),
Jerzy Jurecki z „Tygodnika Podhalańskiego” (Niebieski
Prus) oraz Romuald Karaś (Nagroda Specjalna). Do nagrody
Złotego Prusa nominowana była również Violetta
Krasnowska, dziennikarka i reporterka POLITYKI.
Ile kosztuje godność
W nawiązaniu do artykułu
Adama Grzeszaka „Protokół
zniszczenia” (POLITYKA 4)
o wielkich i kosztownych inwestycjach,
których racjonalność ekonomiczna jest
wątpliwa, chciałbym zwrócić uwagę, że zwykle
gdy brakuje rzeczowych argumentów,
pojawia się idea, by zwrócić Suwerenowi
godność. To słowo klucz. Przykładem
odpowiedź byłego już ministra żeglugi
i gospodarki morskiej Marka Gróbarczyka,
na moją wypowiedź o braku ekonomicznego
uzasadnienia przekopu przez Mierzeję
Wiślaną – że nie mam racji, gdyż liczą się
„inne względy”. Nie powiedział jednak jakie.
W ciekawy sposób poparł ten pogląd
zwolennik projektu, były wiceminister transportu
w rządzie AWS, mówiąc, że faraon budując
piramidy, nie kierował się względami
ekonomicznymi. Można rzec, jaki faraon,
taka piramida.
Tymczasem Prokuratura Rejonowa
w Gdańsku nadzoruje obecnie śledztwo
dotyczące między innymi wydatkowania
środków finansowych na „Budowę drogi
wodnej łączącej Zalew Wiślany z Zatoką
Gdańską” przez ministra żeglugi i gospodarki
morskiej bez uzasadnienia ekonomicznego,
zwiększających pierwotnie
ustaloną kwotę do wysokości 2 127 494 zł.
Ponadto kwota ta ulegnie zwiększeniu,
gdyż obecny rząd zobowiązał się do dokończenia
toru wodnego w obrębie samego
portu, o co wcześniej trwał spór
gabinetu PiS z samorządem Elbląga.
Tyle kosztuje godność, która podobno
nie ma ceny.
Podobnie ma się sprawa z CPK. O ile
w przypadku przekopu wiemy, kto był
pomysłodawcą, o tyle w tym przypadku
takiej pewności nie mamy. Nie był to specjalista
od transportu, gdyż pomimo ponad
50-letniej pracy w tej dziedzinie nie
spotkałem się z terminem „port komunikacyjny”.
Znam porty morskie, rzeczne, lotnicze,
ale nie komunikacyjne. CPK stał się
projektem politycznym. Kto jest przeciwny,
ten nie jest patriotą i godzi w godność
Suwerena. Zawiązała się nawet grupa Tak
dla CPK. Jestem przekonany, że ten temat
znajdzie się w agendzie niezależnego, obywatelskiego
kandydata na prezydenta RP
wskazanego przez szefa PiS. Kandydat taktownie
pominie temat lotniska w Radomiu,
które w ubiegłym roku przyniosło 70 mln zł
straty. Tyle że w przypadku CPK koszt godności
będzie przynajmniej 20 razy większy
niż w przy realizacji przekopu i drogi wodnej
przez Zalew Wiślany.
PROF. DR HAB. WŁODZIMIERZ RYDZKOWSKI
WYDZIAŁ EKONOMICZNY, KATEDRA POLITYKI
TRANSPORTOWEJ, UNIWERSYTET GDAŃSKI
Jeszcze zdążę
Wtym tygodniu w warszawskim
Kinie Muranów
odbyła się uroczysta premiera
filmu „Jeszcze zdążę” w reżyserii
Aleksandry Kutz. Obraz,
będący częścią kampanii
społecznej „Ostatnie
Chwile Szczęścia”, organizowanej
przez Puckie
Hospicjum, porusza
uniwersalne i niezwykle
ważne tematy, a w jego
przesłanie wpisuje się
apel o docenianie życia,
relacji międzyludzkich
i bliskości w obliczu
przemijania.
To także kwestie,
na które zwracamy uwagę,
realizując od kilku miesięcy
nasz specjalny cykl „Odchodzić
po ludzku” – stąd POLITYKA
objęła patronatem medialnym
pokaz filmu. Na naszych łamach
pokazujemy, jak w praktyce
wygląda w Polsce starość. Przyglądamy
się jej z bliska, pod
różnym kątem, bez upiększeń
i różowych okularów. Opisujemy
codzienność ludzi obłożnie
chorych, gasnących, a także
ich bliskich, opiekunów oraz
personelu medycznego.
Wskazujemy nie tylko
problemy, ale także
konieczne rozwiązania.
Wszystkie nasze
dotychczasowe artykuły
i rozmowy publikujemy
w zakładce „Odchodzić po ludzku”
na naszej stronie internetowej
(polityka.pl/odchodzicpoludzku).
Tam też znajdą Państwo
więcej informacji o filmie.
REDAKCJA
© KRZYSZTOF ŻUCZKOWSKI
Protokół
zniszczenia
12 nr 4 (3499), 22.01–28.01.2025
TEMAT TYGODNIA
Przez osiem lat, nie zważając na gigantyczne
koszty, PiS tworzył wielkie inwestycje,
które miały budować naszą dumę narodową.
Teraz nie wiadomo, co z nimi zrobić.
Orlenowskie Olefiny III to takie drugie CPK.
Miały być największą inwestycją petrochemiczną
w Europie, a okazały się workiem bez dna.
ADAM GRZESZAK
„ ilustracja arkadiusz hapka
k 012-015 TT ORLEN.indd 12k 12 20.01.2025 18:47:5120.01.2025 51
13 nr 4 (3499), 22.01–28.01.2025
jest zglobalizowany, rządzą na nim kraje południowo-wschodniej
Azji, w tym głównie Chiny, a także kraje, które mają tanią ropę
i gaz, takie jak USA czy Arabia Saudyjska. Europie z jej systemem
handlu emisjami, przepisami środowiskowymi, skazanej
na import ropy i gazu, trudno rywalizować na petrochemicznym
rynku. Dlatego w Unii nikt się w takie inwestycje nie pcha.
Orlen nie jest dużym graczem na petrochemicznym
rynku Europy i nawet Olefiny III w wersji za 50 mld zł
jego pozycji znacząco by nie poprawiły. Udział w rynku petrochemikaliów
wzrósłby z 5 do 6,5 proc.
„Olefiny III traktujemy jako pułapkę zastawioną na Orlen,
ale także na polską gospodarkę” – podsumował projekt obecny
prezes Grupy Orlen Ireneusz Fąfara, po tym jak zorientował się,
co mu zostawił Obajtek. Tylko co z tym teraz zrobić, gdy umowy
z wykonawcami (a nawet odbiorcami produktów!) dawno podpisane,
instalacje zamówione, budowa w toku, kilka tysięcy skoszarowanych,
sprowadzonych z Azji robotników pracuje, wydano
już ponad 12 mld zł. Kontynuować? Przerwać? Ograniczyć?
Długo szukano rozwiązania, które minimalizowałoby straty
i zapisane kary umowne, bo całkiem bez strat się nie uda. Orlen
już odpisał od wyniku ponad 10 mld zł z tytułu utraty wartości
aktywów, z czego 8 mld zł przypadło właśnie na petrochemię. Te
konieczne księgowe odpisy (potem jeszcze podobne dotyczyły litewskiej
rafinerii w Możejkach) wpłynęły oczywiście na wyniki
koncernu i dla polityków PiS stały się dowodem, że za Obajtka
było dobrze, a po nim nadeszła katastrofa.
Na początku grudnia realizację inwestycji Olefiny III wstrzymano.
– Była przeskalowana, niedoszacowana, a otoczenie makroekonomiczne
jest wyjątkowo niekorzystne. Każdym z tych czynników
ryzyka dałoby się jakoś zarządzać, ale wszystkimi naraz nie
sposób – tłumaczy wiceprezes Marcin Wasilewski. Dlatego zapadła
decyzja, by projekt dokończyć, ale w nowej wersji, bardziej
dopasowanej do realnych warunków rynkowych i tak, by wszystko
kosztowało nie więcej niż 34 mld zł. Takie zracjonalizowane
Olefiny zyskały nazwę Nowa Chemia. Prezes Fąfara, prezentując
strategię Grupy Orlen do 2035 r., zwrócił uwagę, że Orlen ma też
inne potrzeby inwestycyjne, i to niemałe, więc musi działać rozsądnie,
zwłaszcza że będzie musiał mocniej się zadłużyć.
Oskarżony oskarżycielem
Tymczasem Daniel Obajtek, którego koalicja 15 października
widziała na ławie oskarżonych, na razie sam obsadził się w roli
oskarżyciela. Decyzję o wstrzymaniu budowy uważa za działanie
na szkodę polskiej gospodarki. „Zaoranie Olefin to zaoranie polskiej
gospodarki” – grzmi. Złożył nawet w tej sprawie doniesienie
do prokuratury. Przekonuje, że inwestycja miała dostarczać
produkt nie tylko na rynek Polski, ale i całej Europy. „W żadnym
wypadku nie była przesadzona, w żadnym wypadku nie była
przewymiarowana”. Broni się, że „w Pensylwanii przy podobnej
inwestycji ostateczny koszt w stosunku do pierwotnego wzrósł
o 130 proc.”, choć w jego przypadku ten wzrost byłby kilkusetprocentowy.
Uważa, że nawet jeśli inwestycja byłaby deficytowa,
to i tak warta każdej złotówki, jeśli dzięki niej Niemcy nie będą
zarabiali na sprzedaży surowców polskiemu przemysłowi tworzyw
sztucznych. „To, że cena energii jest taka, jaka jest, to jest
kwestia spółek Skarbu Państwa i mechanizmów, które trzeba
opracować, żeby budować nowe moce wytwórcze, a nie siedzieć
z rękami założonymi i mówić: nic nie róbmy, bo jest u nas droga
siła robocza i droga energia”.
ziś mamy dzień największej inwestycji
XXI w. w Europie, (...)
budowa nowoczesnej polskiej
petrochemii, która zbilansuje
import i zapewni nam bezpieczeństwo
w wielu branżach”
– zachwycał się w 2021 r. prezes
Orlenu Daniel Obajtek, inaugurując
budowę zakładu Olefiny III
w gminie Stara Biała nieopodal
Płocka. To był pomysł, którego
realizację rozpoczął niedługo
po tym, jak trafił na fotel prezesa w 2018 r. Argumentacja była
taka: rafineria w Płocku, najważniejszy zakład Orlenu, od początku
była uzupełniona o część petrochemiczną, czyli fabrykę
wytwarzającą z ropy naftowej surowce i półprodukty chemiczne
niezbędne dla przemysłu tworzyw sztucznych. A ponieważ popyt
na plastik będzie rosnąć, to trzeba zwiększyć produkcję. Proste.
Wstępnie koszt szacowano na 8,3 mld zł, a dla takiej firmy
to grosze. Zaczęto więc projektowanie i poszukiwanie wykonawców.
Ambicje jednak rosły, a także lobbing firm zainteresowanych
projektem. Kiedy budowa ruszała, mówiono już o inwestycji
za 13,5 mld zł, która po ukończeniu zapewni 1,5 mld zł zysku rocznie.
Koszty rosły jednak coraz szybciej i w połowie 2023 r., jeszcze
za kadencji Daniela Obajtka, mówiono już o 25 mld zł. Za to zysk
zmalał do 1 mld zł, bo zrezygnowano z linii do wytwarzania fenolu
i pochodnych aromatów, czyli produktów potencjalnie dochodowych.
Już wówczas jasne się stało, że tak wymyślona inwestycja nie
zarobi nawet na pokrycie odsetek od zaangażowanego kapitału.
Trupy w szafach
To nie był koniec złych wieści, bo już po wyprowadzce ekipy
Daniela Obajtka, z orlenowskich szaf zaczęły wypadać kolejne
trupy. Nie tylko te związane ze stratą 1,5 mld zł na zakup ropy,
która nie dotarła do Polski, choć pieniądze w tajemniczych okolicznościach
wyparowały ze szwajcarskiej spółki koncernu. Okazało
się też, że decyzję o budowie Olefin podejmowano w ciemno
(dokładnie jak z CPK), gdy nie było wiadomo, na jaki wydatek
koncern się naraża. Wystarczyło patriotyczne wzmożenie i przekonanie
nowego prezesa, że w branży naftowej liczą się tylko tacy
wizjonerzy jak on, którzy dostrzegli to, czego inni nie zauważyli.
Kiedy nowy zarząd wszystko podsumował, wyszło, że w Starej
Białej Orlen buduje studnię bez dna – a może lepiej: piramidę – a nie
dochodowy biznes. Łączny koszt oszacowano na 45–51 mld zł.
To kwota w przybliżeniu odpowiadająca dziś giełdowej wartości
całej Grupy Orlen. Skąd ta różnica? – W skierowanym do realizacji
projekcie nie uwzględniono wielu koniecznych, ale kosztownych inwestycji
towarzyszących, bez których Olefiny III nie mogłyby działać.
Głównym celem było znaczne zwiększenie produkcji podstawowego
produktu bazowego, czyli etylenu, który musi być potem przerobiony
na bardziej zaawansowane produkty. Do tego są potrzebne kolejne
instalacje, o których zapomniano. Nie uwzględniono też konieczności
znacznego powiększenia infrastruktury zapewniającej energię,
parę technologiczną, rurociągi produktowe, drogi itd. Gdy to wszystko
podsumujemy, wychodzi ponad 50 mld zł – tłumaczy Marcin Wasilewski,
członek zarządu ds. technologii Grupy Orlen.
Koszty związane z zakupem surowców, zwłaszcza ropy i gazu,
koszty energii i wydatki na opłaty za emisję CO2 sprawiają, że dziś
opłacalność produkcji petrochemicznej nie jest wysoka. Rynek
D
k 012-015 TT ORLEN.indd 13k 13 20.01.2025 18:47:5320.01.2025 53
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 94 T
R
E
N
D
„Niektórzy – / czyli nie wszyscy. /
Nawet nie większość wszystkich,
ale mniejszość. / Nie licząc szkół,
gdzie się musi, / i samych poetów, /
będzie tych osób chyba dwie na tysiąc”
– pisała Wisława Szymborska („Niektórzy lubią
poezję”). To właśnie ona, jak wyjaśnia Kuba Kozłowski,
pomysłodawca Punktu Wymiany Poezji, jest nieoficjalną
patronką tego nieformalnego klubu osób rozkochanych
w liryce. Osób, które są nie tylko odbiorcami
poezji, ale też – a może przede wszystkim – twórcami.
– Chcemy, żeby wiersze nie lądowały na dnie szuflad przez
Twórcy Punktu Wymiany Poezji
przenoszą twórczość z szuflad
do przestrzeni publicznej.
A stamtąd do sieci.
Strefa dla strof
nikogo nieprzeczytane i by młodzi ludzie dostrzegli, że poezja
nie musi być napuszona, że to nie tylko Mickiewicz
czy Słowacki. Poezja ma potencjał, aby zainteresowało
się nią więcej niż tylko dwie na tysiąc osób – opowiada
Kozłowski i cytuje przywołany już fragment wiersza
polskiej noblistki.
Zaczęło się od Poznania. To tam latem 2023 r. zawisła
pierwsza ramka własnoręcznie przygotowana
przez Kozłowskiego. Cel był prosty, choć nieoczywisty
– chodziło o stworzenie przestrzeni do wymiany
poezji. Każdy, kto miał ochotę, mógł zostawić w ramce
wiersz, własny lub z jakiegoś powodu dla niego istotny.
Pierwsza była „Dłoń” Szymborskiej, ulubiony utwór
Zuzanny Wolskiej, która razem z Kubą od początku rozwija
Punkt Wymiany Poezji. – Chciałem stworzyć takie
miejsce w Poznaniu, nie miałem większego planu. Zawiesiłem
ramkę, a tydzień później odezwała się do mnie
pewna poetka z Warszawy. Chciała powiesić taką samą
ramkę u siebie – wspomina z uśmiechem Kozłowski.
Ramek Punktu Wymiany Poezji w całej Polsce jest już
60. Poza Poznaniem i Warszawą można je znaleźć w Łodzi,
Kaliszu, Krakowie, Jarocinie, Lesznie, Płocku czy
we Wrocławiu. Punktów na mapie przybywa, podobnie
jak osób zaangażowanych hobbystycznie w ten oddolny
poetycki projekt (jest ich już blisko sto). Łatwiej dzięki
temu dotrzeć do nowych odbiorców offline, ale i w sieci.
Każda ramka ma swojego opiekuna, jego zadaniem jest
doglądanie twórczości, która się w niej pojawia – wiersze
z murów lądują w internecie i na odwrót, a potem
za pomocą narzędzi opartych na sztucznej inteligencji
generowane są obrazki interpretujące ich treść.
Założenie Punktu Wymiany Poezji jest takie, by twórczość
krążyła między tymi dwiema sferami – wirtualną
i realną – oraz między ludźmi. Utwory z ramek nieraz
znajdują nowych właścicieli. Według szacunków Kozłowskiego
co najmniej kilka, a może i kilkanaście
tysięcy wierszy znalazło już swoje domy. Ważne zarazem,
żeby wszystkie punkty były łatwo dostępne, nieschowane
w budynkach, estetyczne i by przykuwały
wzrok. Ramkę można zamówić bezpośrednio u Kuby,
który wciąż je tworzy, a potem wysyła do kolejnych
osób, by te zawiesiły je w nowych miejscach. Niektórzy
sami przygotowują ramki na wzór tych, na które
natrafili w swoim mieście.
Ale Punkt Wymiany Poezji to nie tylko ramki z wierszami.
Członkowie grupy spotykają się na wieczorkach
poetyckich, wydają wspólne tomiki, zawiązują
znajomości, przyjaźnie, wspierają się na co dzień
i w pisaniu. Angażują się też w akcje charytatywne
– w tym i ubiegłym roku ramki zostały wylicytowane
podczas WOŚP. – Punkt Wymiany Poezji dla wielu osób
odgrywa też rolę terapeutyczną – opowiada Kozłowski.
– Pamiętam historię dziewczyny zmagającej się z życiową
traumą. Przelała swoje doświadczenia na papier, a potem
specjalnie przyjechała do Krakowa, by zawiesić swoje
wiersze w ramce. To było dla niej oczyszczające, mogła
przykrą historię zostawić za sobą – dodaje. A inni mogli
skorzystać przy okazji. n
ludzie i style
Joanna
Tracewicz
– od ponad dekady
działa w mediach,
śledzi trendy społeczne
i popkulturowe,
interesuje ją
interdyscyplinarne
podejście do zjawisk.
© PUNKT WYMIANY POEZJI, ARCHIWUM PRYWATNE, GEORGE WALKER IV/AP/EAST NEWS, SHUTTERSTOCK
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 95
ludzie i style
„Chcę puścić ich ulubioną piosenkę…
Chociaż wiecie, że uwielbiają
pozywać” – powiedział Kendrick
Lamar dokładnie w połowie swojego występu
w przerwie meczu SuperBowl. To,
czy zagra ubiegłoroczny hit „Not Like Us”,
który w 2024 r. był drugą najczęściej słuchaną
piosenką w USA na Spotify (ponad
miliard odtworzeń obecnie), było pytaniem
wieczoru.
Niespełna tydzień wcześniej „Not
Like Us” zdobyło pięć statuetek Grammy
– za najlepsze rapowe wykonanie, najlepszy
utwór rapowy, najlepszy teledysk,
nagranie roku i piosenkę roku. To przy okazji pierwszy
nagrodzony w ten sposób przebój, który jest jednocześnie
dissem – czyli utworem wymierzonym w przeciwnika.
W tym przypadku chodziło o Drake’a, rapera, którego Lamar
oskarża m.in. o kontakty z nieletnimi dziewczętami.
Drake złożył pozew przeciwko Universal Music Group,
zarzucając wydawcy zniesławienie – za zezwolenie na publikację
utworu, w którym sugeruje się jego pedofilię. Lamar
podczas SuperBowl usunął z tekstu wzmiankę o pedofilii,
ale zagrał – ba, uczynił z niego gwóźdź programu – z charakterystyczną
choreografią i dziesiątkami tancerzy, wśród
Zamach strachu
Zbroja może być pełna lub częściowa. Albo raczej mogła
– bo dziś to słowo bywa używane raczej przez
fanów fantasy albo młodocianych graczy w „Minecrafta”.
W tej ostatniej grze pełna (najlepiej jeszcze magiczna
i diamentowa) zbroja to ciągle przedmiot codziennego użytku,
choć wirtualny. Szlachetny charakter miała jeszcze u Jacka
Kaczmarskiego („Wierzchowiec się potyka, bo ciąży mu
kulbaka/ I jeździec w pełnej zbroi błądzący po pagórkach”),
ale już raper Yung Kaczmar
podchodził do tematu bez
większego szacunku („Ziomek,
co jest/ Kiedy wejdę,
osrasz zbroję”). I w mediach
społecznościowych wyrażenie
„pełna zbroja” wraca
regularnie właśnie w tym
sprofanowanym znaczeniu:
oznacza kogoś, u kogo strach wyzwolił reakcję fizjologiczną,
choć tego nie widzimy.
Hasło jest dość brutalne, stwarza jednak pewne pozory
powagi, stąd używane bywa w stosunku do osób sprawujących
urzędy publiczne. Jak w komentarzu: „Pełna
zbroja. Nie pamiętam premiera tak przestraszonego perspektywą
utraty władzy, a śledzę wybory od 1995”. Fraza
wróciła na Twitterze przy okazji ostatniego ogłaszania
przez prawicę „zamachu stanu” – a to pojęcie dewaluuje
się ostatnio szybciej niż szacunek do rycerstwa: „Czekam
na wypowiedź kandydata o zamachu stanu, póki co zbroja
pełna, ucieka od odpowiedzi”.
W tej metaforze chodzi zapewne o zbroję płytową
sprzed pięciu stuleci. Ma ona wciąż
swoich fanów. Współczesny – choć z zamiłowania
raczej średniowieczny – youtuber Knyght Errant
dokonał pomiaru czasu potrzebnego na całkowite
zdjęcie zbroi i przekonuje, że w chwili naglącej potrzeby
dałoby się to zrobić szybko. Ale też zwraca
uwagę na to, że kiedy sytuacja na polu bitwy zagrażała
życiu, prawdopodobnie trzeba było odłożyć
godność osobistą na półkę, zrobić co swoje i martwić
się później. Tym bardziej że późniejsze zmartwienie
należało raczej do giermka. W realiach dzisiejszej
polityki byłby to asystent od PR.
BARTEK CHACIŃSKI
S Ł O W O W I R A L
Dziwne ruchy których znalazła się legendarna
tenisistka Serena Williams (jeśli
wierzyć plotkom, Williams i Drake
byli przed laty parą).
Chwilę po występie na Super-
Bowl internet – a szczególnie
użytkownicy Instagrama i TikToka
– zafascynował się ruchami
Lamara i Williams. To tzw. C-walk,
znany też jako Crip Walk, rodzaj
chodu wymyślonego we wczesnych
latach 70. w kalifornijskim mieście
Compton (skąd pochodzi raper
i gdzie wychowywała się tenisistka).
Początkowo był wykonywany
jedynie przez członków Crips,
jednego z największych gangów
ulicznych w Stanach Zjednoczonych, później zaś został
rozpowszechniony przez amerykańskich raperów. Niby
nic specjalnego – powolne, dokładne i mało widowiskowe
ruchy, ale gdy w 2012 r. Serena Williams wykonała ten sam
taniec po pokonaniu Marii Szarapowej na korcie na Wimbledonie,
spotkała ją za to powszechna krytyka. Tym razem
było inaczej – media społecznościowe zapełniły się filmikami
osób odtwarzających ruchy Lamara i Williams. Patrząc
na liczbę wyświetleń, występ tenisistki na SuperBowl
prawdopodobnie na zawsze przyćmił ten na Wimbledonie.
NORBERT FRĄTCZAK
MÓWIĄ RYMY
Widzę bagiety, ale to nie Putka tu jedzie.
Ja liczę, że się znów nam upiecze
ReTo, Tygrys, 2025 r.
bagiety = policja
nr 8 ( 96 3503), 19.02–25.02.2025
– nie zawsze dobrowolnej. Więc osoby o korzeniach żydowskich
przechadzają się po krakowskim Kazimierzu,
a Afroamerykanie zwiedzają wyspę Goree w Senegalu
albo „zamki niewolników” w Ghanie, które często były
ostatnim przystankiem ich przodków, zanim wyruszyli
w przymusową podróż do Nowego Świata. Ministerstwo
turystyki Włoch ogłosiło ubiegły rok „Rokiem
włoskich korzeni na świecie” i zachęcało diasporę
do odwiedzenia kraju. Dzięki specjalnej stronie, która
powstała przy okazji, chętni na sentymentalną podróż
mogą uzyskać wskazówki, jak poszukiwać rodzinnych
historii, poznać adresy muzeów emigracji, a także poczytać
o wrażeniach z podróży innych. Podobne kroki
podjęła Szkocja po tym, jak okazało się, że poszukiwacze
korzeni stanowią istotny procent turystów odwiedzających
kraj.
Jeżeli ktoś nie ma czasu sam szukać śladów swoich
przodków, może skorzystać z usług lokalnych biur genealogicznych.
Te istnieją także w Polsce. Zwykle oferują
badania w archiwach i bibliotekach, poszukiwania
miejsca pochówku przodków, a także próby odnalezienia
krewnych, którzy wciąż żyją. Potem poszukiwacz
może zamówić książkę ze zdjęciami i spisanymi historiami
albo wideo z miejsc, do których udało się dotrzeć
badaczom. Lub też wybrać się na – spersonalizowaną
– wycieczkę, podczas której oprócz klasycznego zwiedzania
będzie mógł spotkać się z historykami albo
członkami lokalnej społeczności. Ci barwnie opowiedzą
o świecie, w którym żyli jego przodkowie.
Poznać meandry przeszłości mogą nawet ci, którzy
nie wiedzą dokładnie, skąd przybyli ich przodkowie
– za 50 euro można przeprowadzić test DNA, który
pozwoli określić rejon, a czasem nawet kraj pochodzenia.
Jeżeli poszukiwacz chce zanurkować głębiej w historię,
może skorzystać z usług specjalistycznych firm,
takich jak Ancestry czy MyHeritage, które wyrysują
jego drzewo genealogiczne.
Dostępność testów DNA i moda na genealogię sprawiły,
że podróże do korzeni są popularne jak nigdy. Z ankiety
przeprowadzonej przez Airbnb wynika, że liczba
osób, które podróżują śladami przodków, wzrosła pięciokrotnie
od 2014 r. Serwis podjął nawet współpracę
z firmą 23andMe, która oferuje testy DNA. Kiedy klient
przetestuje już swoje geny i dowie się, że jest w jednej
czwartej Włochem, może od razu wynająć miłą willę
w Lombardii, z której zacznie eksplorację swojego dziedzictwa.
Z kolei klienci firmy Ancestry mogą zapisać się
na skrojoną pod wyniki testu wycieczkę z profesjonalnym
genealogiem.
Naukowcy, którzy analizują motywacje poszukiwaczy
korzeni, twierdzą, że często kieruje nimi potrzeba
umocnienia swojej tożsamości, osadzenia własnego
życia w kontekście wielkiej historii. Inni podkreślają,
że nie da się na podstawie genów dokładnie ustalić
miejsca zamieszkania przodków, a umieszczanie swojego
DNA w bazach różnych firm zawsze grozi wyciekiem
wrażliwych danych. Materiał genetyczny bardzo
trudno stamtąd usunąć. n
P O D R Ó Ż E
Poszukiwacze
korzeni
Zbadaj swoje DNA, a powiem ci,
dokąd masz jechać na wakacje.
ludzie i style
W filmie „Prawdziwy ból” w reżyserii
Jesse’ego Eisenberga dwóch kuzynów
żydowskiego pochodzenia po śmierci
babci wybiera się w sentymentalną
podróż do Polski. Nie jadą na własną
rękę, to zorganizowana wycieczka. Kilka osób, w większości
Amerykanów, w towarzystwie brytyjskiego
przewodnika zwiedza teren warszawskiego getta, starówkę
Lublina i Majdanek w poszukiwaniu kontaktu
z minionym światem.
Wycieczki w poszukiwaniu rodzinnych korzeni
wbrew pozorom to nie fanaberia pasjonatów, ale ogromny
biznes. Turystyka genealogiczna, popularna zwłaszcza
w USA, Kanadzie i Australii, motywowana jest
potrzebą nawiązania kontaktu ze światem przodków,
którzy pochodzili z odległego miejsca. Jak powiedział
amerykański historyk Marcus Lee Hansen: pierwsze
pokolenie emigrantów chce przetrwać, drugie chce się
asymilować. A trzecie? Trzecie chce pamiętać.
Takie wyprawy organizowane są więc przede wszystkim
w krajach, które doświadczyły masowej emigracji
Urszula
Jabłońska
– reporterka, autorka
książek: „Człowiek
w przystępnej cenie.
Reportaże z Tajlandii”
oraz „Światy
wzniesiemy nowe”.
© SHUTTERSTOCK, ARCHIWUM PRYWATNE (2), BARTEK KIEŻUN
nr 8 (3503), 19.02–25.02.2025 97
Bartek Kieżun
– autor i dziennikarz
kulinarny, podróżnik
i fotograf. Zdobywca
Nagrody Magellana.
Laureat World
Gourmand Cookbook
Award oraz Prix
de la Litterature
Gastronomique.
Wykłada w Centrum
Interpretacji Zabytku
oraz Collegium
Civitas.
Pignasecca to jeden
z najstarszych targów
w Neapolu. Swoją nazwę
zawdzięcza pospołu
biskupowi z zamiłowaniem
do seksu oraz kochającym
błyskotki srokom.
A najlepsze tu są ryby!
Dorady
w szalonej
wodzie K U C H N I A
ludzie i style
WXVI w. rósł tu piękny las sosnowy.
Nos musiał drażnić zapach rozgrzanej
słońcem żywicy, a uszy – wrzask zamieszkujących
to miejsce srok. Pewnie
nie byłby to dla nikogo problem, gdyby
nie zamiłowanie srok do błyskotek. Znosiły je do owego
lasu, a zdobywały w dość krępujących dla wielu okolicznościach.
Kiedy neapolitanki i neapolitańczycy
wyskakiwali z sukien i spodni, porzucali w kątach koronkowe
halki i koszule, zsuwali z palców pierścienie,
a z dekoltów zdejmowali wspaniałe perłowe naszyjniki,
sroki przystępowały do ataku. Obserwując falujące pośladki
i biusty, wlatywały przez otwarte okna, zabierały
z pałacowych komnat to, co podobało im się najbardziej.
A potem leciały do lasu i zawieszały swoje zdobycze
na drzewach.
Romanse w mieście nie były żadną nowością.
W XIV w. urzędnik bankowy Giovanni Boccaccio – który
zasłynął później jako autor „Dekameronu” – zakochał
się w zamężnej neapolitance, nieślubnej córce króla, Marii
d’Aquino. Schadzki odbywały się regularnie w klasztorze
Sant’Arcangelo di Baia, ale Maria najwyraźniej
się znudziła, bo znalazła sobie nowego kochanka – co
Boccaccio odkrył, gdy postanowił śledzić ukochaną.
Zraniony, wyjechał z Neapolu, wrócił do rodzinnego
Certaldo i napisał utwór o kobiecej niewierności. Można
żałować, że nie został i nie napisał więcej o swojej niewiernej
kochance, bo Maria – nazywana przez Boccaccia
Fiammettą – była zamieszana w zabójstwo króla Andrzeja,
wuja naszej królowej Jadwigi, i została za to ścięta.
Składniki:
• 2 dorady
• 20 pomidorów
koktajlowych
• garść natki
pietruszki
• 2 ząbki czosnku
• oliwa extra
vergine
• peperoncino
• 60 ml białego
wina
• sól
Wykonanie:
l Dorady oczyszczamy i nacieramy oliwą. Solimy. Wsuwamy w środek nieco natki
pietruszki i kawałek czosnku.
l Na patelni z metalową rączką rozgrzewamy oliwę.
l Przesmażamy na niej posiekany czosnek i przekrojone na pół pomidory koktajlowe.
l Dodajemy nieco peperoncino, solimy.
l Wlewamy wino. Kiedy całość zawrze, czekamy chwilę, by wino odparowało,
a następnie układamy na patelni dorady i wstawiamy do piekarnika.
l Pieczemy przez 25 min w 220 st. C.
Dwa wieki później rzeczony las sosnowy wypełniał
się błyskotkami niewiernych pań i panów. Pewnego
dnia jedna ze srok okradła nie tego miłośnika romansów,
którego powinna. Jej łupem padł bowiem pierścień
neapolitańskiego biskupa. Ten poirytowany
miał ekskomunikować wszystkie sroki w mieście.
Pierścienia co prawda nie odzyskał, ale trzy dni po obwieszczeniu
wykluczenia srok z łona Kościoła drzewa
w lesie zaczęły usychać. A gdy wszystkie obumarły,
sroki wyniosły się z miasta. Wyschnięty las nazwano
Pignasecca, czyli Szyszka. Nazwa się przyjęła i kiedy
teren włączono do miasta podczas rozbudowy via Toledo,
tak właśnie nazwano nową ulicę.
Dziś mało kto zastanawia się nad pochodzeniem
nazwy, a w okolicy po prostu robi się zakupy.
Można tu kupić wszystko, ale najważniejszy fragment
via Pignasecca jest kawałek dalej: na rogu
z via Pasquale Scura, gdzie działa Pescheria Alberto
– sklep rybny z tradycjami. Można tam spędzić
godziny, przyglądając się wszystkiemu, co pływa
w wielkich misach. To idealne miejsce, by kupić doradę
i upiec ją w „szalonej wodzie”, czyli all’acqua
pazza. To popularne w Neapolu określenie bulionu
z oliwą, białym winem i pietruszką. Rzecz wywodzi
się z Neapolu, choć sama nazwa pochodzi prawdopodobnie
z Toskanii, gdzie chłopi mieszali winne wytłoki
z wodą, by choć odrobinę winopodobnego napoju
mieć dla siebie. Bo wino musieli oddać właścicielowi
ziemskiemu. n
L’orata all’acqua pazza
Dlaczego kobiety mają wyrzuty sumienia,
kiedy idą na rower, czy od dwóch kółek
naprawdę można się uzależnić i czego po długiej
jeździe można się nabawić ze zmęczenia
(np. halucynacji). To wątki z rozmowy reportera
POLITYKI Juliusza
Ćwielucha
z Anią „Ręką”
Rączkowską, autorką
profilu „Jeden garnek,
dwa rowery” i dziennikarką
kulturalną. W najnowszym odcinku
naszego podkastu „Rowery, nie bajki” zastanawiamy
się wspólnie, dlaczego na rowery częściej w Polsce wsiadają
mężczyźni. Oraz jak reagują najbliżsi, kiedy „mama idzie
na rower” i długo nie wraca.
Technogiganci oddali hołd
Donaldowi Trumpowi
i przystąpili do dzieła. Czasem
nadgorliwie. W Google
Maps zobaczymy już napis
„Zatoka Meksykańska (Zatoka
Amerykańska)”, a z wirtualnych
kalendarzy znikły ważne wydarzenia kulturowe,
jak Pride Month (Miesiąc Dumy), Black History Month
(Miesiąc Czarnej Historii), Holocaust Remembrance Day
(Dzień Pamięci o Holokauście) czy Indigenous People
Month (Miesiąc Ludności Rdzennej). Nie
próżnują też rządowe agendy: ze stron
National Park Service (Służba Parków
Narodowych) skasowano słowo „transgender”
(transpłciowość). Język tworzy
rzeczywistość. Trump lubi to.
Wszędzie na świecie ludzie chorują z miłości, śpiewają o niej pieśni
i opowiadają legendy. Modele związków się zmieniają, gdzie
indziej szukamy partnerów, ale nadal dążymy do stworzenia relacji
romantycznej. Na całe życie albo na chwilę. Co miłość
nam daje i jak o nią dbać? Czy Tinder jest mężczyzną?
Wszystkim obliczom miłości poświęcamy
najnowsze wydanie specjalne POLITYKI
dostępne tylko online. W numerze więcej
m.in. o etapach (prawie każdego)
związku, poliamorii, pierwszej miłości
i miłości na odległość.
„Nie ma takich listów nie tylko w Polsce, ale nawet na świecie” – mówi
Sylwia Chwedorczuk, która przygotowała do wydania miłosną
korespondencję Marii Dąbrowskiej i Anny Kowalskiej. Pierwszy tom
właśnie się ukazał. Listy czyta się jak powieść, a jest ich mnóstwo – Maria
Dąbrowska zastrzegła ich treść do 2005 r., wiedziała, że będą czytane.
O ich zawartości, pasji i szczerości
dwóch wielkich pisarek, ale też o nadchodzącej
biografii Marii Dąbrowskiej
Sylwia Chwedorczuk opowiada Justynie
Sobolewskiej w naszym nowym podkaście
o książkach, które warto znać.
24/7, czyli zapraszamy na stale aktualizowane strony polityka.pl, na nasze blogi i podkasty
J A N K O Z A
G A L E R I A P O L I T Y K I
T O J E S Z C Z E N I E KO N I E C ❱❱
O zmianach klimatu mówi się źle albo wcale. Taki
mamy, nomen omen, klimat. Ale są pozytywne wieści:
nazywane potocznie morzem Jezioro Aralskie zaczęło się
odradzać. Zanikanie tego kazachskiego akwenu, tętniącego
bujnym życiem jeszcze 60 lat temu, uznaje się za jedną
z największych katastrof ekologicznych XX w. Tymczasem
rośnie objętość wody, zmniejsza się poziom zasolenia,
a zarybianie przynosi widoczne efekty
(rok temu wyłowiono 8 tys. ton ryb).
To pokłosie upadku ZSRR i ogromnych
inwestycji, zwłaszcza w budowę 12-kilometrowej
tamy Kökarał. Jest promyczek
nadziei dla bojowników o lepszy klimat.
Offline
Strony: 1