Forum sz05vpl

Unfortunately no one can be told what FluxBB is - you have to see it for yourself.

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 2025-02-28 17:50:23

admin
Administrator
Data rejestracji: 2025-01-18
Liczba postów: 8

Sekretnik Michalak Katarzyna

Gosi Michniewskiej,
wieloletniej przyjaciółce
pierwszej recenzentce moich książek
„Sekretnik" dedykuję
Czego potrzeba, by spełnić swe marzenia? Pieniędzy?
Szczęścia?
Odwagi, moja kochana. Przede wszystkim odwagi.
SPIS TREŚCI
CZĘŚĆ I: SEKRETNIK
Czyli jak marzyć skutecznie
BAJKA NA DOBRY POCZĄTEK 11
PROLOG 13
KRÓTKI WSTĘP
Jak korzystać z praktycznego poradnika drimerki 15
ROZDZIAŁ I
Czyli co pracuje za nas i czy na pewno można się cieszyć z tego, że nasze
marzenia są w ręku tego czegoś 19
ROZDZIAŁ II
O czym marzysz i czy na pewno marzysz o tym, o czym wydaje Ci się, że
marzysz 26
ROZDZIAŁ III
Zaczynamy na serio!! 32
ROZDZIAŁ IV
Korekta, sabotaż i klawisz delete 112
ROZDZIAŁ V
Spełnianie marzeń w praktyce, czyli to, na co czekałaś . . . 134
ROZDZIAŁ VI
Czas na podsumowanie 179
CZĘŚĆ II: PAMIĘTNICZEK
Czyli zbiór najfajniejszych opowieści znanych i nieznanych Seks — krótka
instrukcja obsługi dla kobiet 183
Jak zostać pisarką 188
Wesołe miasteczko im. F. Chopina 194
Złote, w mordą, Piaski — obszerna relacja 200
Mężczyzna (instrukcja obsługi) 207
Wakacje na wyspie Sark 213
Jestem pies. Pepsi-pies 218
Nie zależy mu na Tobie! 225
Sesja, której nie da się zapomnieć 231
„Poczekajka" a harleąuin 240
PIT czyli płać i tyle! 247
Konie i koniki 251
Bajka o księżniczce i księciu 254
Co po nas zostanie... ? 261
Koniec świata i okolic 264
Kroniki Semiraminy — fragmenty 270
Ciepłe, ciepłe kraje 285
Nienawidzą nienawidzić! 292
Ostatnie życzenie 299
Ta Piekielna Równowaga 310
Agentka 075B 315
Modem w mózg 319
Dzieło życia 324
Sekretne pamiętniczki z planu filmowego 330
EPILOG 356




C Z Ę Ś Ć I

SEKRETNIK

Czyli jak marzyć skutecznie
BAJKA NA DOBRY POCZĄTEK
Żyła była raz sobie — i to nie przed wiekami, a całkiem niedawno, jeszcze w
roku 2007 — zwykła dziewczyna. Nie za ładna, nie za brzydka. Nie za mądra,
nie za głupia. Nie za biedna, nie za bogata. Całkiem zwyczajna. Nazwijmy ją
Kapciuszka.
Mieszkała w mieście stołecznym Warszawie, w maleńkiej kawalerce, w której
lodówka musiała stać w przedpokoju, bo w kuchni się już nie mieściła.
Kapciuszka miała synka, który marzył, że kiedyś będą mieszkali w ślicznym
małym domku pod lasem, a jego mama — bohaterka tej bajki — szczęśliwa i
uśmiechnięta, będzie razem z nim i dwoma psiakami chodziła na długie spacery.
Piękne to było marzenie. Niestety. Kapciuszka nie mogła wyprowadzić się na
wieś do wymarzonego domku, bo po pierwsze nie miała na ów domek pieniędzy,
po drugie jej praca związana była z miastem stołecznym Warszawą. Otóż
Kapciuszka pracowała jako zarządca nieruchomości, czyli po prostu
administratorka paru dużych budynków.
Nienawidziła tej pracy z całego serca. Telefonów o każdej porze dnia i nocy.
Petentów wymagających od niej naprawy cieknącego kranu, akurat w niedzielę
po południu, gdy wyrwała się ze swoim dzieckiem do zoo. Ciemnego małego
biura w suterenie, w którym czuła się za życia pogrzebana.
Na koniec pracodawców, którzy nie szanowali ani jej, ani tego, co robiła. Mimo
że dawała z siebie wszystko, bo Kapciuszka była perfekcjonistką.
Od tego wszystkiego nasza bohaterka się rozchorowała.
Nie dość, że miała okropną pracę, dosyć podłe mieszkanko i ciągłe niedobory
finansowe, choć wystawnie bynajmniej nie żyła, to jeszcze była smutna i chora.
Jej synek też do najszczęśliwszych nie należał.
Któregoś dnia Kapciuszce wpadła do ręki Wielka Księga Magii. Tam
przeczytała, że ona — ona sama! — może mieć wszystko, o czym marzy. Tylko
od niej zależy, czy nadal będzie tkwiła w znienawidzonej pracy i potykała się w
swoim mieszkanku o lodówkę, czy powie „dosyć!" i zacznie walczyć.
O siebie.
Kapciuszka mimo nielekkiego życia miała coś bezcennego: wiarę i nadzieję. Siłę
i determinację. Uwierzyła Księdze.
Minęły trzy lata. Przez ten czas Kapciuszka niestrudzenie podążała za swą
Księgą Przewodniczką. Została pisarką.
Wydała pierwszą książkę, drugą, trzecią, a wszystkie ku pokrzepieniu serc takich
Kapciuszek jak ona.
Któregoś wieczoru usiadła przy sosnowym biureczku, stojącym pod oknem
wychodzącym na las, w swoim wymarzonym domku, zdrowa, otworzyła laptop i
zaczęła pisać tę książkę, poradnik dla marzycielek. Sekretnik.
PROLOG
— Cześć, Patrycjo M. jak Marynowska.
— Cześć, Kasiu M. jak Michalak, co słychać?
— Chcą napisać książkę.
— O, to coś nowego!
— Ha, ha, strasznie śmieszne. Jesteś mi potrzebna.
— A co? Znów będziesz mieszała w życiu moim i mojej rodziny? Sorry, muszę
lecieć, kapuśniak gotować...
— Czekaj, Pipi!
— Nie mów do mnie Pipi!
— Przepraszam, Pati. — Katarzyna M. pokornieje. —
Słuchaj, piszę poradnik dla marzycielek, a kto jest najlepszą drimerką w
Polsce...?
— Prawidłowa odpowiedź brzmi: ty, jak rozumiem?
— Źle rozumiesz. TY jesteś najlepszą drimerką pod słońcem.
Będziesz moją mentorką.
— Znaczy mam ci mendzie?
— Dobra, od czego zaczynamy?
— Hm... może od jakiejś myśli przewodniej na dobry początek. Na przykład:
droga Patrycjo, co jest potrzebne do spełniania swoich marzeń?
— Kesz.
Tu Katarzyna M. się przewraca.
— Pipi! Tę książkę czytają dziewczyny od dwunastego roku życia! Emerytki też!
Przeważnie bez grosza przy duszy, bo ostatni wydały na „Poradnik dla
marzycielek", i ja mam im w przedmowie uświadomić, że do spełnienia marzeń
potrzebny jest... kesz?!
— Właśnie tak. W dziewięćdziesięciu procentach spełnienie marzeń twoich
czytelniczek wymaga mniejszych lub większych pieniędzy. Trzeba więc pomóc im
je zdobyć, jeśli będzie to konieczne.
— Jak ma nie być, skoro sama powiedziałaś...
— Kasiu droga — w głosie Patrycji słychać irytujący protekcjonalizm — dróg do
marzeń jest wiele, a pieniądze są tylko narzędziem. Można ściąć drzewo piłą
spalinową droższą od samochodu, lecz można też zwabić... bobra. W tym drugim
przypadku efekt będzie ten sam, a i ekologicznie, i za darmo.
— Chyba że tym drzewem jest dąb Bartek — mówi Katarzyna M. ponuro.
— O tak Wtedy będzie cię to słono kosztowało...
— Nie pocieszyłaś mnie.
— Nie jestem od pocieszania, ja tu drimuję!
KRÓTKI W S T Ę P
JAK KORZYSTAĆ Z PRAKTYCZNEGO
PORADNIKA DRIMERKI
Muszę Ci wyznać, Kochana Czytelniczko, że gdy widzę dopisek pod tytułem P
R A K T Y C Z N Y PORADNIK, to mi się sama buzia śmieje. Nie chciałam
pozbawić siebie tej przyjemności, żeby buzia mi się nie śmiała na widok własnej
książki, więc dopisałam sobie taki podtytuł. Jednakże ciekawe, jaki efekt
marketingowy uzyskałabym, mając na okładce: NIE
P R A K T Y C Z N Y PORADNIK...
Na początku każdego poradnika zostaniesz przez autora zapewniona, że
wszystko — o czym ten poradnik traktuje —
możesz za jego pomocą osiągnąć. Czy jest to „Nauka jazdy figurowej na
łyżwach w weekend", czy „Stań się demonem seksu w niecałe dziesięć minut".
Czyli rozumiesz: kupisz poradnik, przerobisz treść w teorii i jeździsz na
łyżwach/jesteś demonem seksu. Za jedyne dwadzieścia złotych. To, że autor nie
umie jeździć nawet na wrotkach, nie mówiąc już o łyżwach (z figurami), a
demonem seksu jest li tylko w swej wybujałej (perwersyjnej?) wyobraźni — to
tak na marginesie, o czym nie wiesz i się nie dowiesz (nie będziesz przecież
dzwoniła do nieszczęśnika w środku nocy z pytaniem, jak mu idzie
demonowanie seksualne).
Skuteczność poradników jest różna i to chyba dobrze —
nie, to b a r d z o ! dobrze, bo gdyby za dwadzieścia złotych każdy mógł się stać
demonem seksu, to świat byłby nie do zniesienia (Boże, pięć miliardów
erotomanów i nimfomanek... ?! Już wystarczająco przerażające jest to, że na
Allegro można kupić program, za pomocą którego uwiedziesz kobietę,
mężczyznę czy własnego psa).
Tu oczekujesz, że padną słowa: „mój poradnik jest inny".
Ha! Oczywiście Cię zdziwię: mój poradnik jest taki sam. Pod względem
skuteczności. Teoretycznie mogę nauczyć Cię spełniania marzeń w weekend, ale
to praktyka czyni cuda.
Mogę naturalnie podać namacalne i sprawdzalne dowody na to, iż jestem
ekspertką od spełniania marzeń. Swoich.
Jeżeli chodzi o spełnianie marzeń innych ludzi, nie leży to w mojej mocy, tylko
ich samych. Choćbym użyła całej swojej M S M (Mocy Spełniania Marzeń),
uruchomiła wszelkie wpływy tutaj na Ziemi i tam na Górze, jeżeli Ty nie
włączysz się do współpracy, nic z Twoich marzeń spełnianych dzięki temu
poradnikowi nie będzie. Sorry, Droga Winnetou.
Czego więc od Ciebie chcę? Tego, czego Ty ode mnie.
Pomocy. Ja Ci dam narzędzia, a Ty ich użyjesz. Ja wskażę kierunek, a Ty ruszysz
naprzód. Oto nasza umowa. Jeżeli idziesz na to, przybij piątkę, jeżeli nie, oddaj
tę książkę osobie bardziej potrzebującej (czytaj: zdeterminowanej).
Czego chcę jeszcze? Zeszytu — dla Ciebie, no bo przecież nie dla mnie, ja sobie
kupiłam już dawno — tylko ładnego (idź do sklepu papierniczego i zafunduj
sobie zeszyt w fajnych twardych okładkach, który chciałabyś zapisać czymś
ważnym oraz długopisu (też przyzwoitszego niż marki Bic — na co dzień nie
mam nic przeciw bicom, lecz tym razem potrzebujemy extrabica).
Jeżeli chcesz startować od zaraz, nie masz czasu na wycieczki do empików, bo
ogarnął Cię twórczy zapał, proszę bardzo — miej pod ręką cokolwiek, na czym
da się pisać.
M o g ą być to nawet kawiarniane serwetki (a nuż zostaniesz drugą Joanną Ka
Rowling) czy papier toaletowy w rumianki, radzę jednak coś bardziej trwałego.
Będziemy pracować intensywnie i papier w rumianki może się... hm... zużyć.
Czyli: zeszyt, długopis i chęć.
I od razu przejdziemy do rzeczy. Na przedmowy i podziękowania będzie czas
później.
R O Z D Z I A Ł I
CZYLI CO PRACUJE ZA NAS I CZY NA PEWNO
MOŻNA SIĘ CIESZYĆ Z TEGO, ŻE NASZE
MARZENIA SĄ W RĘKU TEGO CZEGOŚ
Jest wieczór, siedzisz (skonana po całym dniu harówki) z tą książką w jednej
dłoni, z długopisem w drugiej, pięknym czerwonym kajecikiem pod pachą i...
czekasz na pierwsze zadanie. Myślisz, że — tak jak napisałam w przydługim
tytule — zapytam, o czym marzysz, i każę wypisać marzenia.
Miałam zamiar zacząć od czego innego, ale niech będzie po Twojemu: wypisz
sobie trzy (słownie: trzy) marzenia swego życia. Dużymi drukowanymi literami.
No dobra, napisałaś i masz nadzieję, że teraz będzie przepis na czarodziejską
różdżkę, potem minieksplozja i jest: WILLA, LEXUS i KSIĄŻĘ...
— Nie nooo. — Patrycja, dotąd czytająca w milczeniu to, co napisałam, opadła
na oparcie siedzenia. Ale zaraz się poderwała. — Co ty z tą willą i lexusem?! A
może dziewczyna, która to czyta, marzy o szałasie na pustyni Gobi zamiast willi,
motolotni zamiast lexusa i psie rasy alaskan malamute miast księcia? Daj jej
trochę przestrzeni!
— To co? Mam zostawiać puste miejsca, żeby każda mogła pracowicie wpisywać
przykładowe trzy marzenia?
Przecież będziemy nad nimi jeszcze pracować. Teraz potrzebny mi WiLK.
— Wiesz, z witkiem nie ma problemu, posiedzisz dłużej na schodkach swej
chałupy...
— Patrycja, idź sprawdzić, czy Wiedźma twojej komórki nie wtranżala, co?
— O kurnial — Moja rozmówczyni skoczyła na równe nogi, obmacując
kieszenie. I już jej nie było...
Teraz powinien być przepis na harrypotterową czarodziejską różdżkę (przyznaj,
że kupiłaś tę książkę z nadzieją, iż go znajdziesz). A ja powinnam napisać: sorry,
ale czarodziejskie różdżki nie istnieją. A jednak... Dysponujemy przepotężnym
narzędziem, z którego na co dzień nie zdajemy sobie sprawy.
Tym narzędziem jest...
— Magia — padło zza moich pleców.
— Jezus Maria, kobieto! — Odwróciłam się rozsierdzona. — Zawału dostanę,
jeśłi będziesz się za mną czaić. Miałaś być w oborze!
— Byłam. Oszukałaś mnie, by przemycać tutaj treści wywrotowe.
— Jakie treści?! O narzędziach piszę, nie o treściach!
— Narzędziem do spełniania marzeń jest nasz U M Y S Ł . Magia nie istnieje.
Ha! Ale Was zdziwiłam. Napisałam z osiem książek o magii i naraz twierdzę, że
nie istnieje. Otóż magia to nic innego jak moc umysłu, zwana także sugestią
(gdy jest stosowana przez kogoś na Tobie) bądź autosugestią (gdy Ty ją
stosujesz na sobie). Jeżeli słowo „autosugestia" jest zbyt nowoczesne, bez
klimatu, takie... eee tam... za długie, naukowe i niefajne, zastępujesz je słowem
„magia" i wszystko gra.
Naszym umysłem zawiadują trzy kobiety. (Mężczyzno podczytujący tę książkę,
zła wiadomość: Twoim umysłem też zawiadują trzy kobiety):
Głupia jak lewy but z prawej nogi, za to bardzo wpływowa podświadomość.
Sprytna, inteligentna, ale jakaś taka mało przedsiębiorcza świadomość.
I coś, do czego nie mamy dostępu w inny sposób niż przez ową przygłupią,
naiwną podświadomość, a co jest sprawcą wszystkiego — nadświadomość,
zwana także Najwyższą Inteligencją, a przez niektórych Bogiem.
Droga naszej petycji jest więc następująca: ego (świadomość) pisze telegram do
id (podświadomości): „Na gwałt potrzebny mi Książę Na Białym Koniu", a id,
które zawsze coś pokręci, głupol jeden, depeszuje do nadświadomości: „te,
superedzia, edzia coś mendzi o gwałcie i koniu". Jak więc aktualne w
przedmiocie naszych rozważań staje się powiedzenie: „Uważaj, czego sobie
życzysz, bo, jak Boga kocham, możesz to otrzymać!".
Wniosek: petycje do id należy formułować prosto, jasno i na temat. Najlepiej w
trzech słowach, bo ma pamięć złotej rybki i więcej nie zapamięta. Powyższy
przykład należy więc skrócić do: „Kurde, chcę faceta!".
Ponieważ w tej książce będziemy pracować z podświadomością, musimy poznać
nasze narzędzie dogłębnie. Wiadomo bowiem, czym się kończy nieznajomość
instrukcji obsługi —
tym, czym suszenie włosów mikserem.
Podświadomość to jest takie śmieszne coś, co ma ogromny wpływ na nasze
życie, ale o tym nie wiemy, a nawet jeśli wiemy, to nie pamiętamy. Ta
niewidzialna ręka rządzi, ale robi to w białych rękawiczkach i bardzo subtelnie.
Fajnie! —
zakrzykniesz. Lubię szefów w białych rękawiczkach. Owszem, jeśli jesteś
instrumentariuszką, to może i lubisz...
Podświadomość pracuje bez przerwy, nawet kiedy śpisz (a dodam uprzejmie, iż
przesypiasz jedną trzecią życia, akurat tę, podczas której nie jesteś w pracy i nie
odreagowujesz stresów z pracy przyniesionych), co drimerkę powinno cieszyć.
Fajnie przecież zaprzęgnąć do spełniania marzeń coś, co jest stworzone do tego,
by nam służyć, i czyni to z ochotą dwadzieścia cztery godziny na dobę. Z nią to,
pszczółką oraz mrówką, będziemy pracować — z naszą Id vel Idzią kochaną.
Jej będziemy wdzięczne za spełnienie marzeń i na nią będziemy pomstować, gdy
tych marzeń nie spełni.
Jak na kogoś, kto rządzi (i od kogo tyle zależy), Id jest zadziwiająco głupia. Jest
jak małe dziecko (nie żebym uwa
żała, iż małe dzieci są głupie), któremu można wszystko wmówić, jeżeli się
tylko odpowiednio często i długo powtarza to, co wmówić chcemy. Rozumiesz:
jeśli będziesz dziecku powtarzała J e s t e ś głupie i brzydkie", gwarantuję, że w
końcu w to uwierzy, choćby nie wiem jak wysokie mniemanie miało o sobie na
początku eksperymentu i choćby nie wiem jak było (obiektywnie patrząc) mądre
i piękne.
Słuchaj dalej, bo to już zupełny odlot: nasza podświadomość egzystuje tylko tu i
teraz oraz w twierdzeniach. Jeśli mówisz jej: „nie jestem brzydka" i cieszysz się
na efekt, że już po tygodniu pracy nad tym marzeniem będziesz emanowała
pięknem, to się rozczarujesz. Twoja podświadomość zrozumiała , j e s t e m
brzydka" i zrobi wszystko, byś po tygodniu czuła się jak księżniczka zaklęta w
żabę szerokoustą. Jeśli z kolei zaczniesz jej wmawiać: „będę piękna", to ona
przytaknie ochoczo i... na Twój pogrzeb wyczaruje Ci cudny makijaż oraz
śliczną suknię, pasujące kolorystyką do Twojej trumny.
Doprawdy, podczas swej ostatniej drogi będziesz wyglądała 0 dziesięć lat
młodziej, tylko co Ci po tym?
Nie pytaj, czemu mamy taką podświadomość. Nie wiem.
Pogódź się, że mamy, i naucz się z nią postępować. Może 1 jest ograniczona, ale
czasami myślę, że to dobrze: można nią łatwo manipulować. Można j ą w y t r e
s o w a ć . Gdyby była cwana, nie miałybyśmy szans na wydrimowanie tego,
czego pragniemy.
Świadomość, zwana ego, działa wtedy, gdy myślisz (jeśli nie jesteś
przysłowiową blondynką, to myślisz często, nie tak często jednak, jak myśli za
Ciebie podświadomość).
Z nadświadomością, czyli superego, jest jak z duchami: wszyscy w nią wierzą,
choć nikt jej nie widział. Ale jest.
Wierz mi. I to ona właśnie — Nadega (uwaga dla tych, co nie mają poczucia
humoru: to nie jest moja ignorancja czy błąd korektorki, poprawnie to superego,
ale ponieważ jesteśmy kobietami z poczuciem humoru, to będziemy mieć
Nadegę, Egę oraz Idzie, okej?) — spełnia marzenia, więc warto byłoby obdarzyć
swą nadświadomość odrobiną szacunku, może podlizać się jej od czasu do czasu
czy co?
Dziewczyny, wierzcie mi, to, czego potrafi dokonać nasz umysł, nasza jaźń,
czyli my same, gdy pragniemy czegoś całą sobą, nie mieści się w granicach
wyobraźni.
— Ja tam mam bezgraniczną wyobraźnię — wtrąca naraz Patrycja, niezbyt
zadowolona, że o niej nie piszę.
— Taak? Zaraz sprawdzimy.
Wyobraź sobie, Czytelniczko, teraz, w tej chwili, coś zupełnie
nieprawdopodobnego. Na przykład, że jesteś średniowieczną księżniczką, o
której rękę walczy dwóch fantastycznych rycerzy. Zamykasz oczy i pstryk: jesteś
ową księżniczką, są ci dwaj, widzisz to jak na dłoni, stajesz się nią...
Zauważ, Moja Droga: stajesz się tym, kim chcesz.
— Co z tego? — zapytasz. — Przecież to tylko wyobraźnia!
Otóż to, że dla naszego umysłu nie ma podziału na „wyobraźnię" i
„niewyobraźnię". Marzenie i jawa, świadomość i sen są dla niego w danej chwili
tak samo realne. Czemu więc nie podsunąć Nadedzi marzenia, by uznała je za
prawdę i zaczęła się do nowej rzeczywistości PRZYSTOSOWYWAĆ, czyli
marzenie SPEŁ
NIAĆ? Jest to tylko kwestia czasu i determinacji, by superego spełniło marzenia.
Każde. Jeżeli będziesz sobie wmawiać dostatecznie długo, że jesteś tą
księżniczką, twój umysł: 1. Uwierzy i zwariujesz, po czym spędzisz resztę życia
zamknięta (niekoniecznie w wieży) w otoczeniu Napoleonów i innych
nawiedzonych, którzy też uwierzyli 2. Dostosuje się do oczekiwań i na
turniejach bractw rycerskich będziesz robiła za etatową księżniczkę 3. Zagrasz w
spektaklu księżniczkę, o którą tłuką się Żebrowski z Lindą
4. Zrobisz teledysk i zagrasz księżniczkę, o którą... jak powyżej
5. Zostaniesz celebrytką (kąpiel z bąbelkami — i nie tylko z bąbelkami — w
programie Big Brother), zaczniesz bywać na imprezach dla celebrytów, tam
poznasz księcia krwi i...
Zauważcie, że dałam absurdalny przykład, a mój umysł
wyprodukował na zawołanie pięć możliwości, jak spełnić to marzenie.
Skoro już wiemy, że nasze Wielkie (i mniejsze też) Marzenia zależą od nas
samych, że naszym narzędziem jest tresowalna podświadomość, że wystarczy
chęć i determinacja, by osiągnąć cel, bierzemy się raźno do roboty.
R O Z D Z I A Ł I I
0 CZYM MARZYSZ I CZY NA PEWNO MARZYSZ
O TYM, O CZYM WYDAJE CI SIĘ,
ŻE MARZYSZ
Podział marzeń
Marzenia można roboczo podzielić na kilka grup. No dobra, można i na
kilkanaście, a nawet kilkaset, nie zależy mi jednak na naukowych wywodach,
lecz na konkretnej pracy. Umawiamy się na samym początku: Ty w swoim
czerwonym zeszyciku pracujesz nad swymi marzeniami, ja na kartach tej książki
nad moimi — na bieżąco będę podawała przykłady, i to nie bohaterek
wyimaginowanych, jak to bywa w zamerykanizowanych poradnikach na każdy
temat (znasz tę manierę: „Jane M. jest typową gospodynią domową. Ma męża,
dwoje udanych dzieci, mieszka na przedmieściach Detroit.
Zawsze pragnęła uprawiać łyżwiarstwo figurowe, nigdy jednak..." et cetera.
Zawsze mam chęć sprawdzić, czy przytoczony przykład miał miejsce w
rzeczywistości), ale najbardziej rzeczywistych.
Naszą ulubioną bohaterką, na której przykładzie będziemy pracować, zostanie
niejaka Katarzyna M. (oczywiście zbieżność imienia i nazwiska z moim jest
zupełnie przypadkowa).
Odbiegłam od tematu.
Podział marzeń raz jeszcze
Na wstępie uwaga wewnętrzna (nie pytaj, dlaczego wewnętrzna, bo nie wiem —
fajnie brzmi?): marzeń t y p u , jestem szczęśliwa", kasa nie przyjmuje.
Szczęście jest w nas — we mnie i w Tobie. Ta książka nie udziela porad, jak być
szczęśliwą, ale jak spełniać marzenia.
Możesz urzeczywistnić wszystkie swoje marzenia — od miliona złotych na
koncie bez przepracowania choćby jednego dnia po zostanie papieżem kobietą
(choć to chyba nie w tym wcieleniu) — ale ich spełnienie niekoniecznie musi
sprawić, że nagle będziesz szczęśliwa.
Może jesteś malkontentką i nic nie jest w stanie Cię uszczęśliwić? Może jesteś
myśliwym, którego raduje jedynie pogoń za zajączkiem, czyli droga do marzeń,
a nie konsumpcja upolowanej zdobyczy? A może już jesteś szczęśliwa, więc na
marzenie J e s t e m szczęśliwa" szkoda czasu?
Tu dygresja: uczucie szczęścia jest chwilowe. Owszem, możesz uważać się
ogólnie za szczęśliwą osobę (każdy chyba, kto nie jest Marią Siedem z domu
Nieszczęść, może się za taką osobę uznać), ale poczucie szczęścia masz w danej
chwili. Trwa wtedy, gdy o nim myślisz. A więc marzenie J e s t e m szczęśliwa"
nie ma sensu.
Jest również względne — jeżeli porównasz się do umierającego z głodu
etiopskiego dziecka, to siłą rzeczy ogarnie Cię poczucie szczęśliwości.
Już twierdzenie J e s t e m szczęśliwa do końca życia" ma więcej sensu, ale
uważaj — po pierwsze ociera się o cud, po drugie Siła Wyższa, by je spełnić,
może radykalnie skrócić Twoje życie do dnia jutrzejszego, kiedy to niepomiernie
szczęśliwą, z uśmiechem samozadowolenia na twarzy przejedzie pociąg (nic to,
że w tym miejscu nigdy nie widywano drapieżnych pociągów i nawet torów
kolejowych nie ma).
Jeszcze jedno: uczucie ciągłej szczęśliwości na dalszą metę nie służy
człowiekowi. Musimy zaznać od czasu do czasu odrobiny goryczy, nawet jeśli
ogólnie czujemy się szczęściarami, by poczuć smak szczęścia. Przykład z ptasim
mleczkiem jest tu na miejscu: uwielbiasz ptasie mleczko, no nie?
(Kto go nie lubi). Ale gdybyś miała żywić się wyłącznie ptasim mleczkiem,
popijając je czekoladą na gorąco... kurczę, już mnie wykrzywiło. Nadmiar
słodyczy szkodzi zdrowiu.
Nie tylko fizycznemu.
Po wykładzie na temat szczęścia (które jest w nas) mały wykład na temat:
PRECYZOWANIE MARZEŃ
To ważny podrozdział i proszę go nie pomijać. Nawet jeśli wyda Ci się, że się
powtarzam. Bynajmniej. Dodam jeszcze, że dalszy ciąg postępowania zależy od
tego rozdziału, więc się nie zżymaj, że znów wracamy do pracy — długopis
wyczekująco w dłoń, czerwony kajecik otwarty, zwarty i gotowy i
piszemy/czytamy.
Gdy będziesz przerabiała poszczególne marzenia, od razu się zastanów nad ich
ważnością oraz pilnością. To zrozumiałe, że jedno marzenie jest arcyważne, nie
chcesz i nie możesz z niego zrezygnować, natomiast drugie mogłabyś sobie na
jakiś czas darować.
Jeśli jesteś bezrobotna, a nie lubisz NIE pracować, praca będzie dla Ciebie
namber łan. Oczywiście zamiast pracować nad pracą, możesz popracować nad
pieniędzmi — jak wspomniałam, forsę można mieć z innych źródeł niż
zarobkowanie.
Jeśli jesteś samotna, a nie znosisz samotności, zechcesz zapewne wyczarować
sobie księcia z bajki. Uważaj tylko na to z jakiej bajki. Może od razu odpuść
sobie i bajkę, i księcia i poprzestań na dobrym mężu? Nie chcę tu niczego
narzucać czy jakkolwiek Cię ograniczać, ale masz większe szanse na
wypracowanie za pomocą tego poradnika dobrego męża niż księcia z bajki o
Kopciuszku. I nie chodzi tu o to, że ten ostatni nigdy nie istniał...
To były uwagi odnoszące się do ważności marzeń. Rozumiesz: liczą się
priorytety. Teraz o pilności.
Niektóre z nas nie mają czasu. Nie mówię o przepracowanych matkach Polkach,
które harują na trzy etaty, a na przykład o zagrożonych eksmisją czy chorych na
raka. Owe niebogi nie będą pracowały nad marzeniem „wakacje na Ibizie" czy
„porsche carrera za sto tysięcy złotych", ale raczej nad spłatą długów czy
wyzdrowieniem, prawda? Jeżeli za tydzień masz egzamin swego życia (notabene
i z perspektywy osoby, która pobiła rekordy w zdawaniu egzaminów: nie ma
takiego, którego nie dałoby się oblać, a potem i tak zdać, więc wyluzuj), możesz
bardziej pragnąć zdać ten egzamin, niż mieć własny dom (ja bym tam wolała
dom, ale to Twoje marzenia, nie moje).
Aby było łatwiej wybrać, stawiaj przy każdym marzeniu punktację, powiedzmy,
w skali od 1 do 10. W zależności od tego, jak ważne jest ono dla Ciebie, a także
jak pilne. To tylko skala orientacyjna, nie będziemy wciskały marzeń do jakiejś
mądrej tabeli, która to w końcu uzmysłowi Ci — ku Twej konsternacji — że nie
pragniesz wcale nowego kochanka czy jakiegokolwiek kochanka (jak Ci się
zawsze wydawało), ale dobrego obiadu z trzech dań, bo akurat jesteś cholernie
głodna. Przyznam, że takie-tabele lub podsumowania zawsze mnie śmieszyły
(widzisz to? — Ludzie dzielą się na trzy grupy: 0-33 punkty „bardzo lubią", 34-
66 punktów „lubią", 67—100 punktów „nie lubią", i nieważne, o co chodzi z
tym lubieniem...).
Precyzujemy więc, powracając do tematu.
Wyciągnij swój czarodziejski kajecik i pod dzisiejszą datą rozpocznij ćwiczenie
numer 1.
Ćwiczenie numer 1
Wybór marzeń
Wybierz trzy (dosłownie trzy) z poniższej listy dziedzin, kierując się
wystawionymi owej dziedzinie ocenami (w skali od 1 do 10). Pod uwagę przy
ocenie weź ważność i pilność marzeń z tej dziedziny.
1. Praca
2. Rodzina
3. Facet
4. Zdrowie
5. Uroda
6. Pieniądze
7. Marzenia materialne (domek w lesie, wycieczka, samochód, co-tam-Ci-przyj
dzie-do-głowy) 8. Umiejętności/nauka.
Wybrałaś? No to...
R O Z D Z I A Ł III
ZACZYNAMY NA SERIO!!
Będzie Ci potrzebny czarodziejski kajecik, wyobraźnia, czas przeznaczony tylko
dla siebie, cisza i spokój.
1. PRACA
Praca jaka jest, każdy widzi. Zabiera nam jedną trzecią życia, następną jedną
trzecią tracimy z powodu stresów, jakich nam przysparza, a kolejną na szczęście
przesypiamy.
Jeżeli masz wspaniałą pracę, o jakiej zawsze marzyłaś, do tego płaca jest
adekwatna do wysiłku i oczekiwań, punkt ten pomiń (chciałam napisać:
pozostaw czasowi, ale nie mogę zaraz na wstępie wydać się pesymistką). Jeżeli
do Twoich trzech wielkich marzeń należy to związane z pracą, zapisz je teraz.
Ogólnie.
Katarzyna M. wzięła się raźno do roboty. Chwyciła długopis w dłoń, przygryzła
końcówkę — bo tak robią na filmach —
/ po długim namyśle wyskrobała (pamiętając, że ma być ogólnie): Moje
marzenie numer 1: MAM DOBRĄ PRACĘ.
I bardzo dobrze.
Tu dygresja. Zauważyłaś, że napisała to w czasie teraźniejszym, w pierwszej
osobie? Nie życzeniowo: „Chcę mieć dobrą pracę", ale: „Mam dobrą pracę"?
Jeśli nie zauważyłaś i sama napisałaś, że chcesz, a nie masz, to po pierwsze
popraw, po drugie zapamiętaj i stosuj. Od teraz do końca naszej współpracy
obowiązuje zasada „tu i teraz". Dlaczego?
Żebyś się przyzwyczajała.
Żebyś się przyzwyczajała do tego, że M A S Z D O B R Ą
PRACĘ.
Teraz doprecyzujmy.
Co dla Ciebie znaczy „dobra praca"? No taka, która daje dużo pieniędzy! —
zakrzykniesz odruchowo. Dużo dla kogo?
Dla Ciebie, mieszkającej z kotem i rybkami w kawalerce w Radomiu, czy dla
Billa Gatesa, który oprócz rybek i paru kotów ma zapewne żonę oraz jacht na
utrzymaniu tudzież paru kelnerów w restauracjach, w których zwykł był jadać
lancz?
Twoje „dużo" jest względne...
Zastanów się przez chwilę, za j a k ą cenę chcesz mieć tę masę pieniędzy? Czy
na to „dużo" jesteś w stanie pracować dwanaście godzin dziennie, również w
weekendy? Czy dla dobrej pracy możesz poświęcić wszystko? Oddasz męża,
dom i dziecko (nie mówiąc o psie rasy alaskan malamute)? Bo ja nie (no dobra,
bądźmy szczere: eksmęża bym oddała).
Katarzyna M. się zamyśliła. Pytania stawały się coraz bardziej niewygodne i —
cóż, Autorko, umawiałyśmy się na szczerość, to będę szczera — napastliwe.
Praca jest przecież ważna, bardzo ważna! Najważniejsza! Bez pracy... Jak
zdobędę WiLKa? A jednak... Zarzynać się dla willi i lexusa? I tyrać na księcia
nieroba? Come on!
Najpierw Cię ucieszę: w zasadzie każda praca może być dobra — jest to pojęcie
tak względne, jak niedawne „dużo".
Dla sprzątaczki, która tyra za tysiąc złotych miesięcznie, praca księgowej jest
szczytem marzeń, natomiast zakładam się, że niejedna księgowa w cichości
ducha zazdrości sprzątaczce bezstresowego machania ścierką. Dla bezrobotnej
samotnej matki, która nie ma na buty dla syna, każda praca będzie dobra.
Teraz Cię zmartwię: dla Ciebie dobrą jest ta praca, którą zaraz — ze
szczegółami! — opiszesz. Ha, ale się przestraszyłaś, co?
Spoważniejmy.
Zamknij oczy i wyobraź sobie siebie w wymarzonej pracy.
Nie krępuj się. Popuść cugli fantazji i samokontroli (szczególnie tej drugiej,
która usiłuje kotwiczyć Cię tu, na Ziemi, gdzie jest bezpiecznie, swojsko i tak
cholernie nudno...) i zobacz siebie w pracy, j a k ą zawsze chciałaś mieć.
Jak się to marzenie ma do pracy, która daje dużo pieniędzy, a zero satysfakcji?
Czy aby na pewno pracą Twego życia jest przerzucanie cholernych faktur w
znienawidzonym biurze, ale za to za dziesięć tysięcy złotych miesięcznie
(„dobrze płatna")?
A może... Może wolisz być... leśnikiem?
Pomogę Ci w doprecyzowaniu marzenia, zadając konkretne pytania:
1. Gdzie? — W domu czy w zagrodzie? W biurze? Dużym?
Małym? Na łonie... natury, oczywiście, czy w biurowcu ze szkła i światła? Pisz,
pisz, Kochana, notuj wszystko, co przychodzi Ci do głowy!!
2. W jakim zawodzie? — Swoim czy innym? Innym, czyli jakim? A może i w
swoim, i w jakimś jeszcze? Praca fizyczna (w stajni przy koniach?) czy
umysłowa? W ruchu czy bezruchu?
Spokojna czy ekscytująca? A może lubisz lekki stresik? Może bez codziennej
porcji adrenalinki nie potrafisz funkcjonować?
3. W jakich godzinach? Ile godzin tygodniowo? (Uwaga: w tym miejscu
marzymy — jeśli chciałabyś pracować od 12.00 do 14.00, bo lubisz się wyspać,
a po południu wolisz pograć w badmintona, wpisz to).
4. Dla siebie czy dla kogoś? — Jeśli dla kogoś, to na etacie czy jako wolny
strzelec? W firmie prywatnej czy państwowej? (Jezu, Ty naprawdę chcesz
pracować na etacie w państwowej instytucji?! Chyba nie chcesz być windykatorem
w skarbówce?!).
5. Masz szefa czy jesteś szefem? — Nie łudźmy się, każdy ma jakiegoś szefa —
nawet papież — nie każdy jednak nadaje się do bycia szefem/podwładnym. A
może nie chcesz mieć szefa ani nim być? Ponoć wyznacznikiem tego, czy jesteś
szefem, jest to, że będąc szefem, możesz przyprowadzić do pracy własnego psa.
Doprawdy dziwny wyznacznik...
6. Jesteś producentem dóbr jakowychś czy może usługodawcą?
7. Ile zarabiasz? Rzuć jakąś kwotę, choćby nie wiem jak absurdalną, w swoim
czasie popracujemy nad jej realnością.
8. Czego oczekujesz po tej pracy? Uznania? Szacunku?
Podekscytowania czy przeciwnie: świętego spokoju?
9. Pracujesz sama czy w zespole?
Teraz będzie przykład (naszej ulubionej bohaterki).
Katarzyna M. pracuje jako administratorka. Jest szefową własnej małej
(jednoosobowej, he, he) firmy, którą zatrudnia duża międzynarodowa
korporacja, zajmująca piękne biuro na dziesiątym piętrze ekskluzywnego
biurowca ze stali i szkła (korporacja, nie Katarzyna M.) ze zniewalającym ponoć
widokiem na plac Konstytucji, choć osobiście woli patrzeć na rzekę i las (tym
razem Katarzyna M., nie korporacja).
Zarabia nieźle jak na polskie realia, lecz po pierwsze chciałaby zarabiać lepiej,
po drugie opłaty stałe oraz podatki pochłaniają gros jej wynagrodzenia, po
trzecie stres i brak uznania dla jej pracy wykańczają (i cholernie wkurzają)
Katarzynę M.
Poprosiłam panią Katarzynę M. o krótki wywiad na temat pracy jej marzeń.
Oto on.
Ekhm... ekhm... raz, dwa, trzy, cztery... To się nagrywa?!
1. Jako kto?
W marzeniach pracuję jako dekorator wnętrz i architekt krajobrazu, robię na
komputerze projekty, którymi potem ludzie się cieszą i za które obsypują mnie
pieniędzmi, poza tym jestem specjalistką w wąskiej i bardzo pożądanej dziedzinie
weterynaryjnej, a po godzinach i z zamiłowania piszę bestsellerowe książki.
2. Gdzie?
Oczywiście w domu, ale mam też ładny, przytulny gabinecik parę przecznic stąd,
tak żeby mi klienci nie zawracali głowy w domowym zaciszu. Wiesz: maj hołm is
maj kastet. No dobra, tani szpan...
3. Jak?
Mam dużo dobrze płatnych zleceń — to praca twórcza —
ciągle robię coś nowego, więc chyba nigdy mi się nie znudzi.
Pracuję bez pośpiechu, bez stresu, z radością i chęcią, bo nie dość, że to, co
robię, daje mi satysfakcję i pieniądze, to nie mam szefa, który by stał nade mną i
mendził. A jak nie chcę, to zamykam biuro i wyjeżdżam na Karaiby —
stać mnie!
4. Jak długo?
A tak ze cztery godziny dziennie, chyba że coś mnie pochłonie, wtedy mogę
siedzieć i całą noc — kurczę, no nie bulwersuj się, nie moja wina, że ty harujesz
na dwa etaty, a mi się marzą cztery godziny dziennie! Kazałaś mówić szczerze!
No okej, już się uspokajam... Aha, weekendy i święta mam oczywiście wołne, a
wakacje robię sobie wtedy, kiedy mi są potrzebne, ot tak, żeby pamiętać, czym
jest praca, a czym wakacje.
5. Za ile?
Wiesz, o pieniądzach to się w dobrym towarzystwie nie mówi, bo od razu
wszyscy zazdroszczą, ale wyznam ci, że chcę zarabiać z dziesięć tysięcy
miesięcznie. Jeśli mam jakiś kaprys czy potrzebę, mogę pracować więcej i
zarobić więcej. Wreszcie koniec kłopotów z długami, podatkami, ZUS-em — w
Irlandii urzędy są tak przyjazne dla kobiety pracującej...
6. Z kim?
Nie mam szefa ani pracowników. Boże! I to, i to doprowadzało mnie do szału na
przemian z rozpaczą. Pracuję z ludźmi, bądź co bądź urządzam ich wymarzone
domy i leczę zwierzaki, ale kiedy się ludźmi zmęczę — w samotności.
No i piknie, jak mówią marynarze lądowi.
Teraz przyjrzyjmy się litanii życzeń naszej uroczej rozmówczyni. Na pierwszy
rzut oka jest bez zarzutu. Wie kobieta, czego chce. Na drugi rzut oka... przyjrzyj
się razem ze m n ą liście życzeń Katarzyny M.
1. Jako kto: W marzeniach pracują jako dekorator wnętrz i architekt krajobrazu,
robię na komputerze projekty, którymi potem ludzie się cieszą i za które obsypują
mnie pieniędzmi, poza tym jestem specjalistką w wąskiej i bardzo pożądanej
dziedzinie weterynaryjnej, a po godzinach i z zamiłowania piszę bestsellerowe
książki.
Tu jest w miarę okej. Nie wiem wprawdzie, jak Katarzyna M. chce na to
wszystko znaleźć czas (czytając poniżej, że pracuje tylko cztery godziny
dziennie, ma dużo zleceń i jest wprost rozchwytywana jako lekarz specjalista —
nie mówiąc o tym, że dalej pojawi się w jej marzeniach normalna rodzina, czyli
dwoje dzieci i jakiś mąż), ale to, co chce robić, wyszczególniła tak, że już
szczegółowiej nie można. I dobrze.
Dalej zaczynają się schody.
2. Gdzie: Oczywiście w domu, ale mam też ładny, przytulny gabinecikparę
przecznic stąd, tak żeby mi klienci nie zawracali głowy w domowym zaciszu.
Wiesz: maj holm is maj kastet...
Jak znam podświadomość (a znam), od razu wyłapie klientów, którzy mają NIE
zawracać głowy w domu i oczywiście przekształci to w tabuny interesantów
pukających do drzwi willi Katarzyny M. o każdej porze dnia i nocy.
O tanim szpanie angielszczyzną nie wspominam nawet.
Później jest jeszcze gorzej:
3. Jak: Mam dużo dobrze płatnych zleceń — to praca twórcza — ciągle robię coś
nowego, więc chyba nigdy mi się nie znudzi. Pracuję bez pośpiechu, bez stresu, z
radością i chęcią, bo nie dość, że to, co robię, daje mi satysfakcją i pieniądze, to
nie mam szefa, który by stał nade mną i mendził. A jak nie chcę, to zamykam
biuro i wyjeżdżam na Karaiby — stać mnie!
Idzia wyłapie na sto procent szefa, który będzie sterczał
nad naszą bohaterką, oraz pośpiech i stres. I zafunduje Katarzynie M. taką
dawkę szefa, pośpiechu i stresu, że nawet na te Karaiby (których, że zacytuję:
jak nie chcę) nie będzie miała siły ani chęci jechać. Wredna ta podświadomość,
no nie?
Najgorszy jest chyba punkt 5.
5. Za ile: Wiesz, o pieniądzach to się w dobrym towarzystwie nie mówi, bo od
razu wszyscy zazdroszczą, ale wyznam ci, że chcę zarabiać z dziesięć tysięcy
miesięcznie. Jeśli mam jakiś kaprys czy potrzebę, mogę pracować więcej i
zarobić więcej.
Wreszcie koniec kłopotów z długami, podatkami, ZUS-em —
w Irlandii urzędy są tak przyjazne dla kobiety pracującej...
Katarzyna M. z miejsca zostanie znienawidzona przez zazdrosnych przyjaciół.
Gorzej, że od razu wpadnie w długi, dobierze się do niej skarbówka i ZUS, bez
względu na to, jak fajnie jej będzie w tej Irlandii. A tak na marginesie, to te
dziesięć tysięcy może jej nie wystarczyć: po pierwsze nie wymieniła waluty (a
ma przecież polską podświadomość) i w Irlandii za dziesięć tysięcy PLN (dwa i
pół tysiąca euro) pożyje na poziomie wcale nie najwyższym, po drugie nie
wiem, czy te dziesięć tysiaków wystarczy jej na urzeczywistnienie pozosta
łych marzeń. Po trzecie powiedziała to w formie życzeniowej.
Skoro chce zarabiać, to proszę: niechaj sobie chce...
Punkt 6. też bym wyrzuciła, ale skoro pani K.M. pragnie mieć szefa, który
doprowadza ją do szału i rozpaczy, oraz chce się „męczyć z ludźmi w
samotności" (tak ten punkt zrozumie Idzia), to już jej sprawa.
No i? Czy czujesz już, o co chodzi w tej grze? Więc teraz Twoja kolej. Jeśli mnie
posłuchałaś — pracę marzeń na razie sobie wyobraziłaś, nie utrwalając na
papierze błędów popełnionych przez naszą bohaterkę.
Dopiero t e r a z , znając reguły gry, znając złośliwość i ograniczenie Idzi, weź
długopis w dłoń. Masz swoje pięć minut.
O p i s z siebie w wymarzonej pracy.
Mija pięć minut...
Dziesięć minut...
Dwadzieścia... Słuchaj, to ma być opis wymarzonej pracy, a nie dzieło życia!
Przystopuj!
A teraz to, czym zapełniłaś połowę czerwonego zeszyciku, streść w krótkich
żołnierskich słowach. Zdaniami twierdzącymi. W czasie teraźniejszym i
pierwszej osobie.
Oto co powinna napisać (świadoma) bohaterka naszej książki: Ja, Katarzyna
M., mam dobrą pracę.
Jestem dekoratorką domu i ogrodu, anestezjologiem weterynaryjnym oraz
pisarką bestsellerów.
Pracuję w domu lub w gabinecie blisko domu.
Pracuję spokojnie, z radością i chęcią, twórczo. Lubię swoją pracę.
Pracuję cztery godziny dziennie. Wtedy kiedy chcę, mam wolne.
Zarabiam ponad dziesięć tysięcy miesięcznie.
Jestem ceniona, szanowana i lubiana.
No i co, Moja Droga? Chciałabyś mieć taką pracę? B o j a —
owszem.
Zauważ, że zmieniłam architekta na dekoratorkę. Po co narażać naszą Katarzynę
M. na kolejne pięć lat studiów? Dla tytułu architekta? Jeśli pragnie kolejnego
tytułu, to niech go sobie wpisze jako „Marzenia inne", a dekoratorką — tak
dobrą i uznaną, jak zechce — może być po kursach. Pamiętaj, że pracujemy na
serio i na żywym organizmie — Ty na swoim, ja na swoim. Każde
nieprzemyślane słowo może mieć swoje konsekwencje w przyszłości.
Doprecyzowałam również „wąską dziedzinę weterynaryjną"
(nasza Idzia, widząc słowo „wąska", imaginuje za ciasne rajstopy — oby
tylko...).
Skróciłam poszczególne zdania. Podświadomość — zupełnie jak dziecko —
łatwo się dekoncentruje. Gdy słyszy, że
„pracuję cztery godziny dziennie... weekendy i święta mam wolne, inne dni —
jeśli mam taką potrzebę również", wyłącza się gdzieś na wysokości świąt. Może
nie wystarczyć jej uwagi do słowa „wolne" i z naszego życzenia wyjdzie:
„pracuję cztery godziny dziennie, weekendy i święta", i Katarzyna M.
będzie harowała na okrągło przez cały rok.
Powiesz, że drugie zdanie jest za długie, ale Idzia raczej nie wyłączy się przed
słowem „pisarka", bo po pierwsze jest jeszcze wypoczęta, a po drugie zbyt
ciekawa, kim to Katarzyna M. chce być, żeby się dekoncentrować w
najważniejszym momencie.
No dobra. Mamy dwie litanie życzeń — zwane fachowo DEKRETAMI — Ty
swoją, ja swoją. Co z nimi dalej? Nic.
Na razie nic. Przejdźmy do następnego marzenia.
2. RODZINA
Rodzina też właściwie jest, jaka jest. Nie wiem jak Ty, ale ja nie znam rodziny,
która nie byłaby jakoś pokręcona.
Szeroko przytaczane jako przykład normalne rodziny po prostu nie istnieją.
Oczywiście może się zdarzyć, że Twoje małżeństwo jest udane, mąż wspaniały,
dzieci kochane et cetera, ale gdzieś w szafie czai się cień (oby tylko cień...
niektóre rodziny trzymają trupa w szafie!), a to matki, która...
a to ojca, który... Jeżeli nawet Twoi rodzice byli okej, to rodzice Twojego
ukochanego nie do końca i to kładzie się cieniem na Waszym życiu.
Kiedyś, gdy sama wyrzucałam sobie, że jestem złą matką (uwaga: hasło J e s t e
ś złą matką" potrafi córce wmówić, tak by w to uwierzyła, T Y L K O matka),
przeczytałam dwie złote myśli, które bardzo podniosły mnie na duchu.
Pierwsza z nich: „Nie znam rodziców, którzy patrząc swojemu nowo
narodzonemu dziecku w oczy, zastanawialiby się, jak bachorowi zatruć życie"
(R. Bishop), a druga: „Nikt nie uczył nas, jak być rodzicami — to najtrudniejszy
zawód świata"
(ta złota myśl chyba jest moja, ale głowy nie dam). Pamiętajmy o tym, gdy
będziemy rozpracowywać naszą rodzinę...
Naszym zadaniem będzie uczynienie rodziny taką, j a k ą chciałybyśmy, by była.
Okej? No więc pisz, o czym marzysz, tylko szczerze, jak na spowiedzi. Może
nawet szczerzej.
MASZ PRAWO — teraz jest ta chwila — być ze sobą szczera.
Po raz pierwszy i być może ostatni.
Jeżeli gdzieś na dnie duszy pragniesz, by wrócił niewierny małżonek (mimo że
nie przyznawałaś się do tego nawet samej sobie i nienawidzisz drania tak
bardzo, że gdyby stanął
w drzwiach, tobyś mu... nogę nimi przytrzasnęła i...), napisz to teraz.
Jeżeli całe życie czułaś się niekochana, niedoceniana, niechciana czy jeszcze
jakaś nie... wyznaj to sobie (jeśli musisz komu innemu, to powstrzymaj się
jeszcze trochę albo napisz do mnie, wysłucham).
A jeżeli to Ty kogoś krzywdzisz, chcący czy niechcący (kurde, tylko psychopata
krzywdzi chcący, a ja nie piszę dla psychopatów), i chciałabyś prosić o
wybaczenie, naprawić błędy, odwrócić przeszłość — pisz. I ponawiam prośbę:
bądź
ze sobą brutalnie szczera, nikt Twoich notatek nie przeczyta — m a m nadzieję,
że zadbałaś o ich poufność. Zadbałaś?
Czy gdy tylko odłożysz czerwony kajecik, dorwie się do niego dozorczyni?!
Uwaga wewnętrzna: gdy czytając tę książkę, przydarzy Ci się wpaść w trans
tudzież szał spełniania marzeń i najdzie Cię nieodparta chęć czynienia notatek
czy też natychmiastowego wykonywania moich poleceń, zaklinam Cię: nie pisz
niczego na marginesie tej książki! Na okładce też nie! Nie dlatego, że niszczysz
moje cenne dzieło (kurczę, gdyby był to poradnik jazdy na wrotkach, mogłabyś
sobie szlaczki rysować na każdej stronie), ale z bardziej prozaicznego powodu:
w przypływie pozytywnych uczuć zechcesz może pożyczyć tę książkę
przyjaciółce czy siostrze (a nie daj Boże sąsiadce) i...
hm... naprawdę chciałabyś, by Twoja sąsiadka dowiedziała się, iż tym, o czym
marzysz, jest seks w wannie z Minotaurem?
Nawet jeśli będziesz wstrzemięźliwa w dzieleniu się poradnikiem, niektórzy
goście mają taki dziwny zwyczaj — no dobra, JA mam taki dziwny zwyczaj:
ręce same mi się wyciągają do książek stojących na półkach, czy to w księgarni,
czy w bibliotece, czy u znajomych. Oczywiście nie kradnę ich — tych książek
— a jedynie kartkuję z zainteresowaniem, potem (najczęściej, choć nie zawsze)
odstawiam na półkę.
W wypadku tej książki zainteresowanie mogłoby znacząco wzrosnąć z powodu
Twych prywatnych zapisków (szczególnie tych o Minotaurze).
Co to ja chciałam? A, pisałam o szczerości. I rodzinie.
Zapewne rozpędziłaś się i — sprzeniewierzając się regule numer 1: pozytywnie,
twierdząco, w czasie teraźniejszym, jasno i na temat — znów napisałaś elaborat.
I dobrze.
Rodzina to temat rzeka; gdybym zamiast o spełnianiu marzeń napisała coś w
rodzaju „Jak wychować superdziecko.
Praktyczny poradnik", z tantiem mogłabym żyć na Karaibach przez najbliższe
pół wieku, a ja Ci tu o marzeniach (głupia jakaś jestem). Rezygnując z życia na
Karaibach, pytam Cię zupełnie poważnie: Czego pragniesz?
Napisz ogólnie i w jednym zdaniu.
Katarzyna M., odrywając się od smutnych rozważań na temat pradziadka, który
hardziej od niej kochał swą laskę z wdzięcznie wygiętą, rzeźbioną w kości
słoniowej rączką, ochoczo wzięła się do dzieła. Nie mogła filmowo przygryźć
końcówki długopisu, bo poprzedni, o końcówce plastikowej, niemal zjadła, a ten,
którym teraz pisała, był z tytanu —
fundnęła sobie takie cudo za pięćdziesiąt złotych i trochę żałowała, nie wydatku,
a tego, że przy przygryzaniu końcówki można połamać zęby.
Więc zamiast łamać zęby, spojrzała natarczywie w sufit, czekając na natchnienie,
i wtem...! Spłynęło na nią w jednym jedynym zdaniu:
M A M PEŁNĄ (2 + 2) K O C H A J Ą C Ą SIĘ RODZINĘ.
Cóż...
Jak możesz się domyślać, nasza bohaterka ma rodzinę niepełną. Gdyby miała
pełną, to nie marzyłaby o niej. Logiczne.
Gdy zadamy podświadomości proste równanie, bez niewiadomych: 2 + 2 = ?,
Idzia zacznie kombinować: mama, synek plus dwoje dziadków? Czy aby na
pewno o rodzinę pełną w tym sensie Katarzynie M. chodziło? Pamiętaj, z czym
masz do czynienia. Podświadomości trzeba jak facetowi: drukowanymi literami
mówić.
Proszę więc Katarzynę M. o precyzyjną odpowiedź w kwestii rodziny (i Ciebie
również), a ponieważ przy okazji wymarzonej pracy poznała zasady rządzące tą
grą, oto co otrzymałam:
Ja, Katarzyna M., mam szczęśliwą rodzinę.
M a m dobrego, kochającego i kochanego męża.
M a m kochane i kochające dzieci: syna i córkę.
Dzieci są zdrowe, mądre, piękne i dobre.
Mąż jest pracowity, mądry i uczciwy.
Cieszymy się dobrym zdrowiem.
Od razu rzuci Ci się w oczy użycie słowa „szczęśliwa".
Parę stron wcześniej pisałam przecież, że marzenie „Jestem szczęśliwa" przez
niniejszy poradnik nie jest obsługiwane, a tu taka niekonsekwencja. Pozwól, że
się z niej przed Tobą wytłumaczę. Istnieje różnica między pojęciem, jestem
szczęśliwa" a „mam szczęśliwą (w znaczeniu udaną) rodzinę".
Szczęśliwą się bywa, szczęście jest względne, gdy zapytam dziesięć osób, co to
znaczy być szczęśliwą, dostanę dziesięć różnych odpowiedzi.
Twoja podświadomość, gdy ją zaprogramujesz na bycie szczęśliwą, może Ci
wydać bilet w jedną stronę do Etiopii, byś tam zaznała szczęścia na tle
wszechobecnego ubóstwa —
człowiek od razu czuje się szczęśliwszy, widząc, że inni mają gorzej, no nie?
Natomiast określenie „szczęśliwa rodzina" natychmiast wywołuje jednoznaczne
skojarzenia. A więc? Gdy poproszę, byś sobie wyobraziła typową, wręcz
wzorcową szczęśliwą rodzinę, co widzisz oczyma wyobraźni?
Katarzyna M. się rozmarzyła. Wnęka kuchenna w nieco obskurnej kawalerce
nagle rozciągnęła się wzdłuż i wszerz, zyskała dwa okna wychodzące na las
(skąd las na Mokotowie?!), między którymi znalazło się dość miejsca na wielki,
stary dębowy stół. Nad nim wisiała lampa rzucająca na siedzących przy stole
ciepłe, łagodne światło.
Przy stole dokazywało dwoje uroczych dzieciaków: syn i córcia. Mąż Katarzyny
M. nie pozostawał w tyle. Patrząc na tę trójkę rozkochanymi oczami, nie mogła
się nadziwić, że po tylu latach bólu i lez, po latach poszukiwań i błądzeń, siedzi
oto — otoczona kochającymi ją i siebie nawzajem ludźmi, je kolację (no dobra,
usiłuje jeść kolację, ale jest tak śmiesznie, że co chwila pluje na obrus sałatką
grecką) w towarzystwie po pierwsze mężczyzny swego życia, który świata nie
widzi poza nią i dziećmi, po drugie syna, który wyrósł na wspaniałego chłopaka,
po trzecie córci, która topi serca samym spojrzeniem zielonych oczu.
Uwiełbiała siedzieć z nimi przy jednym stole — do zwyczaju rodzinnego weszły
współne kołacje, na które wszyscy się cieszyli (obiadów nie dało się zgrać
czasowo — syn na studiach, córcia w szkołę, mąż w pracy) cały dzień. Których
wszyscy czworo wyczekiwali: znów będą wśród śmiechów i przekomarzań
opowiadali sobie o całym dniu, a gdy trzeba, spoważnieją, by dzielić się
smutkami. Było im ze sobą dobrze.
Ufali sobie, czując nie tylko wzajemną miłość i sympatię, ale też
bezwarunkową... akceptację.
Nie marzyła nawet, że będzie kiedyś tak szczęśliwa...
Teraz kolej na Ciebie... Na jednej stronie czerwonego kajeciku opisz swoje
marzenie. Jeden dzień lub nawet jedną chwilę z Twoją wymarzoną rodziną.
Czy dobrze się domyślam, czy w Twoim marzeniu również wystąpił...
3. FACET?
Uwaga wewnętrzna: jeśli jesteś szczęśliwie zakochana, pomiń poniższe
rozważania. Gdy się odkochasz, wróć do nich.
Wiesz, w zasadzie można być szczęśliwą i spełniać się jako kobieta bez
osobnika płci odmiennej u boku. Znam wiele samotnych kobiet — a w chwili
gdy piszę tę książkę, sama jestem samotna... z wyboru, nie z musu — które nie
dość, że świetnie sobie radzą BEZ księcia z bajki, to wcale tak bardzo tego
księcia nie pragną.
Zastanawiam się jednak, czy aby nie jest to kamuflaż?
Pragnienie skrywane tak głęboko, by nie przyznawać się nawet przed samą sobą,
że rozpaczliwie chciałoby się Go mieć, ale... się boję. No wiesz czego: że książę
przejdzie odwrotną metamorfozę. Zmieni się w ropucha.
Z jednej strony jest głęboka wiara w istnienie tej drugiej połówki, która gdzieś
tam wśród dwu i pół miliarda ludzi istnieje (no, kurczę, chyba MUSI istnieć! Nie
musi?). Ten Jedyny, tylko Tobie przeznaczony, którego do tej pory nie spotkałaś
albo wydawało Ci się, że spotkałaś, ale okazał się ropuchem.
Jednakże z drugiej strony tak Cię Twój eksropuch poparzył
jadem (który normalne ropuchy mają w gruczołach na grzbiecie, ale on miał je
chyba wszędzie), że profilaktycznie od WSZYSTKICH facetów trzymasz się z
daleka. Jesteś wobec nich miła, owszem, tak ogólnie to nawet ich lubisz, lecz
gdy jakiś zbliży się na odległość mniejszą niż trzysta kilometrów, robisz coś albo
prowokujesz coś, co skłania go do odwrotu.
A jeśli jest odporny na Twój antyurok, to uciekasz Ty.
Tak nie musi być.
Nim jednak po przerobieniu części teoretycznej niniejszego poradnika (wybór
marzenia) przejdziesz do części praktycznej (spełnianie marzenia), musisz być
na sto procent pewna, że właśnie tego pragniesz: chcesz mieć faceta. Nie chcesz
być samotna.
Jak się upewnić? — zapytasz.
Na początek ćwiczenie. Nie, nie, bez obaw, nie każę Ci teraz wykonywać
dziesięciu pompek. Spoko. Taka wyrywna do ćwiczeń fizycznych to ja nie
jestem (choć nieco siły w tym ćwiczeniu musisz użyć: będziesz podrzucać
monetę, schylać się po nią i ją podnosić — na tyle wysportowana chyba jesteś).
No więc obiecane ćwiczenie:
1. Weź monetę
2. Podrzuć ją do
3. Pochyl się i sprawdź, co wypadło.
Interpretacja wyników:
Orzeł — P O K O N A Ć
Reszka — POLUBIĆ
Samotność oczywiście.
Zwariowała kobita! — zakrzykniesz być może. Jak można dokonywać
życiowych wyborów za pomocą rzutu monetą?! Jak można decydować się na
walkę z samotnością lub pogodzenie się z nią, zdając się na ślepy los?! Otóż
można, z kilku powodów: po pierwsze, na tym etapie życia, na którym się
znalazłaś, sama nie wiesz, czego chcesz. I chciałabyś, i boisz się. Możesz więc
spokojnie zdać się na los, który — wierz mi — wcale, ale to wcale nie jest taki
ślepy. Po drugie, jeśli Twój wybór okazałby się nietrafny (to znaczy, że
wybierając zamążpójście, trafiłabyś na Pana Dennego Bis), mogłabyś mieć
pretensję do samej siebie, a tak zawsze zwalisz winę na los. Po trzecie,
doprawdy nikt Ci nie każe ślepo wypełniać moich poleceń. Jesteś wolnym
człowiekiem, no nie? Przynajmniej potem mnie nie obwinisz za niepowodzenie
w miłości lub jej braku.
Okej, umówmy się, że ćwiczenie jednak wykonałaś, a moneta nie stanęła na
kancie, tylko wypadła reszka albo orzeł.
Te, które wylosowały „polubić", odsyłam do części dalszej, chyba że jesteście
ciekawe, jak się samotność pokonuje. Tym, które będą — dzięki ślepemu losowi
— z nią walczyły, szczerze współczuję. Będę Wam towarzyszyła na tej drodze
aż do końca. Do ślubnego kobierca.
Powyższe ćwiczenie miało za zadanie odwrócić uwagę od tytułu podrozdziału.
Powracamy do faceta.
Któregoś dnia budzisz się w swoim własnym łóżku i nagle czegoś Ci brak. No
dobra, nie będę aż taką feministyczną świnią: K O G O Ś Ci brak. Niby
wszystko jest okej: łóżko Twoje, lokum Twoje, na czynsz i bułkę z masłem
zarabiasz z palcem w bucie. Nieraz — spoglądając okiem zwyciężczyni po
trofeach wojennych — myślałaś: po cholerę mi facet?!
Zarabiam sama na siebie (jeśli nie zarabiasz, zajmiemy się tym w dalszej części,
zresztą do tej pory jakbyś nie zarabiała, tobyś nie żyła), dziecko wychowuję
sama i całkiem nieźle mi to wychodzi, kupiłam mieszkanie, mam samochód,
który potrafię zatankować, jestem samowystarczalna seksualnie, wymienię
przepaloną żarówkę et cetera. PO CHOLERĘ Ml FACET?!
Spieszę z odpowiedzią: choćby po to, by było się do kogo rannym świtem
przytulić! Do dziecka nie radzę, bo jeśli ukończyło naście lat, to Cię o
molestowanie oskarży.
Do tego dnia wszystko było proste: walczyłaś o rozwód z orzeczeniem o winie,
walczyłaś też o godne alimenty, prawo do połowy majątku. Potem być może
walczyłaś z depresją (może wciąż walczysz). I nagle wszystkie Twoje dokonania
tracą sens, bo druga połowa łóżka jest pusta. I dzięki Bogu! —
wykrzyknęłabyś jeszcze wczoraj, natomiast dziś przemy śliwasz,
jak by tu ją zapełnić.
Spokojnie, to tylko awaria układu wczesnego ostrzegania!
Nie, to nie awaria. Dopadła Cię SAMOTNOŚĆ.
Rozpoznanie wykonane. Wróg zidentyfikowany. Zająć pozycje.
Facet jaki jest, każda widzi. Znaleźć faceta to nic trudnego — bierzesz siatę na
zakupy, wychodzisz na ulicę i masz pięćdziesiąt procent szansy na to, że
pierwszy napotkany osobnik będzie płci męskiej. Może się zdarzyć, że męskiej
tylko na pozór, bo męskich mężczyzn dramatycznie ubywa.
Niewieścieją po prostu, ot co.
Ale powiedzmy, że natykasz się na faceta. Jest jednak problem, bo pierwszy
napotkany facet ma:
1. 3 lata
2. 103 lata
3. Obrączkę na palcu
4. Widoczną ciążę, wyłażącą spod brudnego podkoszulka 5. Wygląd
notorycznego mordercy
6. Nalaną alkoholem twarz
7. Inny defekt (i nie mówię tu o braku nogi — facet bez nogi byłby okej).
Jeżeli napotkany facet nie ma którejś z powyższych wad i nie ciągnie się za nim
tabun kobiet, jest: gejem.
No wiem, wiem, zamurowało Cię, ale przyznasz, iż przygotowywałam do ciosu
stopniowo, nie zwykłam tak od progu zwalać z nóg smutną prawdą, że w
naszym wieku nie ma wolnych fajnych i do wzięcia.
Facet w naszym wieku (mniemam, że jesteś gdzieś między dwudziestym piątym
a czterdziestym piątym rokiem życia) jest albo szczęśliwie żonaty (a do takiego
nie będziesz się przecież brała, nie po przejściach, jakie zgotowała Ci taka jedna
ździrowata, która odbija Dennych), albo nieszczęśliwie żonaty (jakoś dziwnie
się składa, że żonaty facet, który ma ochotę przelecieć inną kobietę, nagle się
staje nieszczęśliwie żonaty, niezrozumiany... a tak w ogóle to jesteśmy w
separacji.
Serio! Nie spotkałam ani jednego żonatego faceta, dającego mi do zrozumienia,
iż ma na mnie chęć, który byłby szczęśliwie żonaty, zrozumiany i nie w
separacji. Żłoby kłamliwe jeden w drugiego!). A więc proszę, błagam i
zaklinam: trzymaj się z daleka od żonatych (lub żyjących w konkubinatach)
facetów, co są taaacy bieeedni, i nie próbuj ich pocieszać.
Umawiamy się: na żonatych i konkubinatych NIE polujemy.
Wracajmy do faceta w naszym wieku (który to ma stać się ofiarą naszego
polowania—jak obserwuję, większość facetów to ofiary... losu): może być
kawalerem. I tu Cię zmartwię ponownie: rozwodnik w naszym wieku to już
prawie normalka (smutne czasy nastały, gdzie ta miłość po grobową deskę?), ale
kawaler — to już nienormalka. MUSI mieć jakiś defekt, skoro żadna go do tej
pory nie upolowała. Po prostu MUSI.
Jeżeli z kolei Ty musisz ten jego defekt wykryć i się z nim zmierzyć — wolna
wola. Pomogę Ci w tym. Jednakże na Twoim miejscu... Darowałabym sobie. Po
cholerę Ci jakiś psychiczny popapraniec, z którym żadna inna przed Tobą nie
wytrzymała? Okej, jeśli Ty masz dwadzieścia lat, a on jest przed trzydziestką i
chciał się wyszaleć, być może i jest normalny, ale kawalera po czterdziestce
omijałabym jeszcze szerszym łukiem niż żonatego. Tak... profilaktycznie. No,
chyba że jesteś bardzo wyposzczona, nie zależy Ci na trwałym związku, tylko na
romansie. Wtedy spoko, ale co będzie, jak się w popaprańcu zakochasz? Albo on
w Tobie i latami będzie Cię nawiedzał, nie chcąc zrozumieć, że gdy kobieta
mówi NIE, to mówi NIE i to NIE nie znaczy TAK (faceci podobno nie pojmują
subtelnej różnicy między przeczeniem a twierdzeniem, ale cóż, oni myślą
członkiem, nie mózgiem).
Facet w naszym wieku może być wdowcem. Z rzadka się to zdarza, ale zdarzyło
mi się spotkać dwóch. Hm... Hm...
Co ja bym o nich mogła? Niewiele. Z jednym spotkałam się raz i z drugim
spotkałam się raz. Ani jeden, ani drugi nie rzekł słowa o nieboszczce żonie, a ja
przecież nie wypytywałam. Aha, był korespondencyjnie jeszcze trzeci, ale chyba
miał za wysokie wymagania co do kandydatki na matkę jego dziecka, więc
dałam sobie spokój. Już wysokie wymagania co do bycia matką mojego
własnego dziecka wprawiają mnie w stan histeryczno-depresyjny...
I wreszcie. Tak, tak, na to czekałaś z zapartym tchem: rozwodnik. Rozwodników
podzieliłabym na trzy grupy, ot tak, żeby było łatwiej — winnych, niewinnych,
nijakich.
Winny to ten, który ma wyrok na karku (rozwód nastąpił
z jego winy). Oczywiście będzie Ci wciskał głodne kawałki, że eksżona
przekupiła sąd, miała lepszych adwokatów et cetera, ale nie wierz mu. Nie jest
łatwo uzyskać rozwód z orzeczeniem o winie i skoro już ktoś go ma, to ma.
Koniec kropka. Kupienie sądu można między bajki włożyć. Oczywiście
zauroczona fajnym facetem, wolnym, po rozwodzie, nie będziesz żądała
papierów rozwodowych i nie będziesz w te papiery zaglądała. Ja jednak zawsze
subtelnie podpytuję, z czyjej winy nastąpił rozwód. Kiedy mówi, że z obopólnej,
okej, kiedy że z jej, też w porządku, a jeżeli bąka, że z jego, ale miała „lepszych
adwokatów i kupiła sędziego..." — j e s t e m na tyle ostrożna, że wycofuję się
rakiem. Nie chcę powtórki z rozrywki. Przytoczę anegdotę z moich randko wy
ch do
świadczeń, żeby nudno nie było. Spotykałam się parę razy z takim jednym.
Nazwijmy go Samiec Beta (dziwne określenie przyszło mi do głowy, ale już
lepsze niż „różowe stringi", no nie?). Samiec Beta spełniał wszystkie moje
wymagania, jeśli chodzi o potencjalnego Pana Dennego Bis (już taka cyniczna
jestem, że w miłość nie wierzę), to znaczy: był wolny (a jak trzeba, to nawet
szybki), wysoki, szczupły, przystojny, wykształcony, lubił dzieci, czuły,
opiekuńczy, kupował mi kwiaty, słuchał tego, co mówię, z uwagą i trzymał mnie
za rękę wpatrzony w me oczy. No mówię Ci, Czytelniczko, ideał
zstąpił z niebios... Samiec Beta miał byłą żonę (poprawne stosunki), obecną, ale
już prawie byłą konkubinę (znalazła sobie innego) i troje dzieci: jedno swoje i
dwoje konkubiny.
No ale przecież nie biorę ślubu (tfu, tfu, jakiego ślubu?!
Nigdy więcej ślubów!!) z dziećmi, tylko z Samcem. Zapytałam go podczas
szczerej rozmowy — postanowiliśmy bowiem rozpocząć nasz związek od:
prawda, cała prawda i tylko prawda, tak mi dopomóż Bóg — dlaczego rozstał
się z żoną.
Żadna normalna kobieta nie wypuściłaby z rąk takiego samorodka (złotego).
Cóż. Zakochał się w miłości swego życia.
Mężatce. No bywa. Rozstali się więc z żoną. Potem on rozstał
się z miłością jego życia, mężatką, bo chora była, a teraz jest z rozsądku z
konkubiną, ale też się z nią rozstanie, gdyż ma innego, ale dopiero po
zakończeniu roku szkolnego, bo wtedy dla dzieciaków będzie mniejszy szok.
Wiesz, Czytelniczko Kochana, tak go słuchałam, słuchałam i zapalało mi się
coraz czerwieńsze światełko. W co Ty ze m n ą grasz, facet? —
zastanawiałam się. Po co ja ci jestem, że tak od razu i natychmiast się we mnie
zakochałeś? Masz dwie żony, troje dzieci i jedną miłość, po cholerę tobie ja?
Jako źródło zazdrości dla konkubiny, głupia Kasiu. Chciał jej pokazać, że on też
ma do kogo w konspiracji dzwonić i z kim na randkę się urywać.
A rok szkolny, dzieci i cała reszta były tylko mydleniem mi oczu. Przytaczam Ci
tę anegdotę ku przestrodze. Nim za-chłyśniesz się wybornym daniem podanym
na srebrnej tacy, sprawdź, czy to nie owca nadziewana siarką, bo skończysz jak
smok wawelski.
Facet, który ma czyste intencje, rzeczywiście jest wolny fizycznie i psychicznie i
ma samotności tak dosyć jak Ty, nie będzie niczego ukrywał. Odpowie na
wszystkie Twoje pytania, patrząc Ci prosto w oczy. Tak jak Ty — też
nietrzymająca żadnego trupa w szafie — odpowiesz jemu. Co z tego, że ma
dwoje dzieci, jedną nogę bardziej i debet na koncie, oprócz tego mieszka u
rodziców, bo przecież eksżona musiała się gdzieś z dziećmi podziać, skoro
lojalnie Cię o tym uprzedził?
Przecież Ty też krystalicznie czysta nie jesteś, no nie? Lubisz wylegiwać się do
południa w łóziu, nie cierpisz zmywania naczyń i gotowania chędożonych
obiadów, które pichcisz tylko wtedy, gdy dziecko je w domu, a nie w szkole. On
zniesie Twoją niechęć do zmywania, Ty jego jedną nogę bardziej. Na tym polega
umiejętność współżycia (seksualnego również).
Czy już wiesz, kogo namierzasz? I jesteś pewna, że chcesz zapolować? (Jeżeli
jeszcze nie jesteś, to odłóż ten punkt na parę miesięcy — kiedy samotność Cię
przyciśnie, wrócisz do niego).
Weź więc ponownie kajecik i długopis i wypisz, ze szczegółami, jaki facet Cię
interesuje. Jak zwykle spieszę z podpowiedziami.
1. Wiek
Nie wiem, jak dla Ciebie, ale dla mnie wiek jest ważny.
Gdy wrzucę w internetową wyszukiwarkę moje zapotrzebowanie, nie chcę
dostawać anonsów od napalonych dwudziestolatków, którzy z rozbrajającą
szczerością piszą, że lubią stare kobiety — kochani są, no nie? Nie szukam także
ojca bis, czy nawet dziadka bis (nie wiem, czemu faceci po pięćdziesiątce
uważają, że są interesującymi partnerami dla kobiet młodszych o dwadzieścia
lat. Może sprawdziło się to w przypadku pani Barbary Piaseckiej-Johnson, ale
— na bogów! — niekoniecznie w naszym!). Ojca mam, dziadka też, ich
substytutów na kochanków nie szukam.
Bądź stanowcza i rozsądna. Żadnych kompromisów. Jeśli może być młodszy,
niech będzie, ale o ile? O piętnaście lat?
Jak się uprzesz, to takiego znajdziesz. Na jakieś... sześć miesięcy. Potem
rozczarowany związkiem ze „starą" kobietą odejdzie do młodszej, a Ty —
rycząc w poduszkę, żeby sąsiedzi nie słyszeli — przyjmiesz to z niemałą ulgą,
bo jak długo można w łóżku pieprzyć o nowych „Heroes of Might and Magie"
(to taka gra komputerowa) i jak długo uganiać się z takim po najmodniejszych
klubach stolicy?
Nie chcę Ci niczego narzucać, masz własną wolę i własny rozum, określ więc
granice wiekowe kandydata.
2. Wzrost
Koń jaki jest, każdy widzi. Facet też. No właśnie, faceta powinno być zza
kobiety widać. Ponieważ wypełniamy tabelę życzeniową, nie żałuj sobie i wpisz
taki wzrost, jaki chciałabyś, by On miał. On, czyli ten wymarzony, wyśniony et
cetera.
Na białym koniu. Uwaga wewnętrzna: faceci — j a k ostatnio zauważyłam —
się kurczą. Nie, nie staruszkowie, którzy kurczą się z natury, ale tacy w sile
wieku. Są coraz niżsi.
Odejmij więc od dolnej granicy wzrostu ze dwa centymetry.
Jeżeli wzrost naprawdę nie robi Ci różnicy, Twoje szanse na znalezienie KNBK
(Księcia Na Białym Koniu) znacząco rosną. Najwyżej odpiłujesz obcasy i
nauczysz się chodzić z ugiętymi kolanami, by wydać się nieco niższą, ale czegóż
się nie robi dla miłości!
3. Miejsce zamieszkania
Szukać Tego Jedynego możesz w zasadzie w całej Galaktyce (byle czułki miał
zielone, a nie fioletowe, bo jak Ci się będzie z tapetą w sypialni komponował?).
Zwiększenie obszaru poszukiwania zwiększa szanse na znalezienie zwierzyny.
Musisz tylko podjąć decyzję, co Cię bardziej interesuje: facet-przylga, czyli taki
zupełnie na stałe, który już na trzeciej randce wtaszczy w progi Twego M - l
walizę z ciuchami, czy może facet na przychodne, a nawet na przyjezdne: wiesz,
spotkanie przy świecach raz na miesiąc i upojny seks do białego rana?
Jeżeli stawiasz na przylgę, bo takiego właśnie związku pragniesz, wpisz:
województwo mazowieckie, miasto stołeczne Warszawa, dzielnica Żoliborz,
ulica Słowackiego. Może namierzysz wymarzoną przylgę, tylko żeby potem nie
było na mnie!
Jeżeli szukasz tego ostatniego, wpisuj bez wahania: cała Polska plus kraje
ościenne, z USA włącznie. Jeżeli posuwasz się do tego, iż poszukujesz jedynie
Kena — Barbie, czyli faceta wirtualnego, bo uważasz, że związek na
ODLEGŁOŚĆ
jest bezpieczny (tu się mylisz, ale o tym kiedyś), to albo skocz do sex shopu,
albo szukaj w naszej Galaktyce. Wiesz, tego z czułkami. Tylko dopytaj o kolor.
4. Kolor oczu/włosów
Przyznam, że mi osobiście zwisa, czy K N B K jest brunetem w typie Banderasa,
czy Irlandczykiem z burzą ryżych włosów, oczywiście wolałabym, by był tym
pierwszym, bo kocham Banderasa, co nie znaczy, że natychmiast
wychodziłabym za niego za mąż. Melanie Griffith za bardzo się na nim uwiesiła,
a gdzie mi do niej! M a m mniejsze usta, wyglądam jak jej córka i ważę połowę
tego co ona. Jeżeli Banderas gustuje w Griffithach, to nie mam szans. Ale
odbiegłam od tematu.
Kolor oczu też jest mi obojętny. Jeżeli w ogóle ma oczy, może mieć nawet tylko
jedno, i jest dobrym człowiekiem, to biorę go.
Nie oburzaj się, że przywiązuję taką wagę do wyglądu zewnętrznego.
Jakąkolwiek wagę. To oczywiste — i jeśli twierdzisz inaczej, to jesteś
zakłamana — że wolałabyś mieć męża przystojnego, a nie kogoś, kto
przypomina wyliniałego szczura. Tak jak wolałabyś być zdrowa, piękna i bogata,
a nie chora, brzydka i uboga na dodatek. I nie bój się, że jeśli wymarzysz sobie
pięknego ukochanego, to zapłacisz za to podłym charakterem tegoż. Nie. Dalej
wypisujesz przecież cechy charakteru, na których Ci zależy.
To nie jest wybór między: „piękny, ale zły" a „brzydki, za to dobry". Myślę, że
na świecie poniewiera się w samotności wielu przystojnych i dobrych mężczyzn,
tyle że żadna z nas na takiego nie trafiła. Cóż... przecież dopiero zaczynamy
pracę nad tym marzeniem. Pamiętaj ponadto, że Twoja druga połówka jest
jednym z dwu i pół miliarda facetów i naprawdę trudno jest go wyłuskać z takiej
chmary (jeżeli jednak dodasz do opisu, że jest on rasy białej, będzie łatwiej;
właściwie Wietnamczycy też są przystojni, tylko nieco malutcy...).
Wracamy do KNBK.
5. Znak zodiaku
Wprawdzie w astrologię wierzę, ale już w podział ludzkości na dwanaście
jednakowych pod względem charakteru, przeznaczenia, szczęścia w miłości et
cetera grup już nie. Nikt mi nie wmówi, że wszystkie Panny to pedantki, bo
jestem Panną i daleko mi do pedantyzmu, a w moim domu panuje twórczy
nieład i dobrze mi z nim. 1 w tym punkcie już nic więcej nie napiszę.
Jeżeli Ty wierzysz, to wpisz, jakie znaki preferujesz, a jakich nie. Ja z Dennym
miałam tworzyć Zodiakalny Związek Idealny (ZZI), a wyszedł... bokiem.
6. Wykształcenie
O, to z kolei jest dla mnie ważne. Wprawdzie w pokoleniu Nic wykształcenie się
nieco zdewaluowało (czyli straciło na wartości, bo każdy może je sobie kupić),
to w moim jeszcze nie. A ponieważ jestem wykształconą kobietką, i to co
najmniej trzykrotnie, i wciąż się uczę, bo po prostu to lubię, przeto preferuję
wykształconych bardziej niż ja. Niech facio podskakuje ponad poprzeczką.
Posłuchaj mej rady i nie szukaj w kręgach stopień niższych niż Twoje. Owszem,
facet z podstawowym też może być fajny i równy gościu, ale wcześniej czy
później wyjdzie kompleks niższości, jeśli nie z jego strony, to z Twojej — Ty
będziesz się czuła winna, że jesteś za mądra, zaczniesz go subtelnie nakłaniać do
dokształcania albo będziesz deprecjonować własną osobę w jego oczach, a jemu
będą narastały kompleksy. Po co Ci to? Wpisuj wykształcenie równe Twojemu
lub wyższe i już. Facet nie jest w stanie znieść dwóch cech u partnerki: tego, że
jest mądrzejsza, i tego, że jest bogatsza. Te fakty urażają aż do bólu jego ego.
Musi być samcem alfa pod tymi dwoma względami i tyle. Mierzenie IQ
facetowi darujemy. Niech zna naszą wspaniałomyślność.
7. Wyznanie
Hm... Nie mam nic przeciwko wyznaniu mojżeszowemu czy muzułmanom, ale
pozwolisz, że wpiszę u siebie: chrześcijanin.
Lewo-, prawosławny, wszystko jedno, byleby miał tego samego Boga co ja nad
sobą. Ewentualnie ateista (chociaż człowiek, który w nikogo nie wierzy, jest
podejrzany, ale to jego problem, a nie mój, gdy za brak wiary pój dzie do piekła).
Ostatnio panuj e moda na ateizm, tak jak panuje moda na bycie gejem oraz na
popadanie w depresję. Co do ateizmu: jestem ciekawa, do kogo będzie się modlił
ateista w ostatniej chwili swego życia...
8. Nałogi
Ciekawa rubryczka... Zawsze twierdziłam, że człowiek bez nałogów jest nudny,
ale nie zniosłabym palacza i pijaka, że o narkomanie nie wspomnę. Mój
Wymarzony nie może mieć zwyczajnych, ludzkich nałogów. Ani sobie nie
popije, ani nie popali, ani nie poćpa. Ale ponetować może w pokoju obok.
I w pracy siedzieć 20/24, byłem w weekendy chociaż przez godzinę go widziała.
9. Cechy pożądane
Poczucie humoru.
Uwielbiam, po prostu uwielbiam ludzi, którzy patrzą na świat z przymrużeniem
oka i nie są śmiertelnie poważni.
I potrafią śmiać się sami z siebie. Niezwykła to i cenna cecha.
Szczególnie u mężczyzn, bo my, kobiety, to w ogóle niepoważne jesteśmy. Raz
jeden jedyny miałam przyjemność spotkać na drodze mego życia faceta, którego
cechowało niesamowite, błyskotliwe poczucie humoru. Do dziś wspominam go
z łezką w oku. Szkoda, że był gangsterem...
10. Cechy wykluczające
Menda.
Rany, jak ja nie lubię takich ciapków, co to chodzą za Tobą (to znaczy za mną) i
mendzą na każdy temat. A to im za gorąco w lecie, a to za zimno w zimie. A to
za dobrze, a to za źle. Ludzie! Życie i tak jest trudne i bez waszego narzekania!
Weźcie się w garść, włączcie przenośny grzejnik albo klimatyzator i kupcie
sobie kłódkę na buzię. Naprawdę jest o czym rozmawiać, nawet gdy skończą się
tematy pogodowe.
Nie wiem czemu, ale najwięcej przedstawicieli mend jest wśród taksówkarzy.
Miałam kiedyś adoratora z tego kręgu, zatem wiem. Razu pewnego spotykam się
z nim, a on zaczyna: rany, jaki ten ZUS jest parszywy, zdziera z niego siedemset
złotych. A skarbówka?! Co miesiąc odpala trzysta dwadzieścia.
Przy zarobkach sześć tysięcy miesięcznie cały tysiąc oddaje państwu. Tu
szlag mnie trafił, bo przy takich zarobkach ja musiałabym odpalić dwa tysiące
dwieście, a nie tysiąc...
Innym razem (słuchaj, to będzie dobre) odbierał mnie z zagranicznej podróży.
Nie powiem Ci, gdzie byłam, bobyś mi zazdrościła, albo powiem, bo to cały
smaczek tej przypowieści.
Ale na końcu. Odbiera mnie więc taxidriver z sali przylotów i zaczyna, zanim
przeszłam przez bramkę. O Boże, jaki miał
parszywy dzień/tydzień/miesiąc: musiał wymienić olej/ko
ło/płyn w chłodnicy; opłacić czynsz za mieszkanie i ratę za samochód; pogoda
do dupy; rząd do niczego et cetera... Tak nawija, nawija, już jesteśmy niemal w
centrum Warszawy, gdy zauważa, że ja milczę (po dwunastu godzinach podróży
byłam zmęczona drogą).
Pyta: A ty co taka cicha?
Ja: Bo nie dałeś mi dojść do słowa.
On: No to m ó w (łaskawca, w mordę jego nać).
Nie wytrzymałam i mówię: Facet, właśnie wróciłam z Te-neryfy, a ty zamiast
zapytać, jeśli nie z ciekawości, to z kurtuazji, J a k było", wylewasz mi na głowę
całe wiadro pomyj. Jak zwykle zresztą. Nie mógłbyś oszczędzić mi tego chociaż
dziś?
Oszczędził — thank God — na zawsze, odchodząc w siną dal.
Wypełniłaś swoją tabelkę? Opisałaś ze szczegółami KNBK?
Katarzyna M., do tej pory zaczytana, gdzie tam zaczytana: spijająca słowa
Praktycznego Poradnika Drimerki niczym pszczoła nektar, chwyciła tytanowy
długopis. No, spokojnie, obraz Tego Jedynego od zawsze nosiła w sercu. Był
wysoki, śniady i wspaniale zbudowany, bez grama zbędnego tłuszczu.
Miał półdługie czarne włosy, lśniące w promieniach słońca, gdy tak galopował
przez skrzącą się miliardem kaczeńców łąkę (sorry, że się wtrącam, ale chyba
mleczów — jeśli tam rosły kaczeńce, to podmokła była i zamiast galopować,
mógłby najwyżej po niej brodzić). Oczy, szare jakjezioro przed burzą, okolone
były gęstymi czarnymi rzęsami. W białej koszuli, rozpiętej na piersiach, i
czarnych bryczesach jako żywo przypominał Bohuna albo innego Banderasa
(sorry, że znów się wtranżalam, ale Bohun jest postacią fikcyjną, a ty, Kasiu,
masz opisać faceta, który istnieje w rzeczywistości, natomiast Banderas jest
zajęty przez niejaką Melanię, potworną zresztą).
(Do Autorki: jeśli będziesz się wtrącała do moich marzeń, przestanę być
króliczkiem doświadczalnym). (No tak... Przepraszam).
Andrzej — tak miał na imię — zeskoczył przy niej, nim wierzchowiec zatrzymał
się na dobre. Chwycił Katarzynę M.
w ramiona (uwielbiała, gdy zamykał ją w mocnym, męskim uścisku) i począł
całować tak namiętnie, że zabrakło jej tchu, a nogi ugięły się z wrażenia.
Był idealny pod każdym względem: czuły i kochający, pracowity, ale nie
pracoholik. Nie przepadał za alkoholem, nie palił, nie narkotyzował się (dzięki
Bogu, że o tym pamiętała...). Kochał swoją Kasieńkę, jej syna i ich córeczkę
ponad życie, tego była pewna. Miał niesamowite poczucie humoru —
nie jednostronne, tak jak większość facetów, co to potrafią drwić tylko z innych,
a broń Boże pośmiać się z niego —
błyskotliwość jego umysłu, erudycja i wykształcenie współgrały z tą cechą. Gdy
trzeba —pełen żaru, w innej sytuacji poważny
/ skupiony, empatyczny i zrównoważony... potrafił być oparciem dla swej rodziny
i przyjaciół.
Dobra. Stop, bo Katarzyna M. na temat swego księcia mogłaby tak długo. Wiem,
że i ja rozpisałam się na temat faceta nieadekwatnie do pozycji, którą ów
powinien zajmować w naszych rozważaniach (dlaczego K N B K ma być
ważniejszy od szczęśliwej rodziny?), ale tak się głupio składa, że na wszystkie
znane mi kobiety (a, kurczę, sporo ich znam) szczęśliwie zakochanych jest
(niech policzę — to zbyt istotne, bym pozwoliła sobie na dowolność) w sumie
półtorej — trzy mężatki, kochające jednostronnie dają jeden i pół, no nie?
Tu powinno być podsumowanie naszych rozważań, ale Katarzyna M., na której
przykładzie pracujemy, życzyła sobie męża (oraz wszystkiego najlepszego) przy
okazji rodziny.
Jeśli Ty nie życzysz sobie rodziny, a jedynie faceta, napisz o Nim coś ładnego. I
pamiętaj: zdania krótkie, zwięzłe i na temat. Twierdzące i w czasie
teraźniejszym.
4. ZDROWIE
Nie bój się, nie będziemy pracowały nad „zdrowia, szczęścia, pomyślności", bo
nie jestem kominiarzem i lubię konkrety.
Może się jednak zdarzyć, że Ty lub ktoś z Twych najbliższych jest chory, a
Jego/Twoje wyzdrowienie jest Twym największym marzeniem. Zapisz je więc.
Teraz.
JESTEM ZDROWA.
Banalne, stwierdzasz, i chcesz ominąć ten punkt, by jak najszybciej przejść do
pieniędzy lub innych marzeń. Banalne może dla tych, którzy są zdrowi. Dla
chorych będzie to marzeniem numer jeden. Pozwól nam więc nad nim
popracować.
Powiedzmy, że cierpię na astmę. Kurczę, myślę sobie, czytając: „Jestem
zdrowa", niby zdrowa jestem, tylko czasem mnie ta astma łapie i wtedy...
Tu się włącza moja podświadomość.
Jestem zdro... Co ty chrzanisz, przerywa mi, nie dając nawet dokończyć zdania.
Przecież masz astmę! O, zobacz, jaka jesteś chora... I nagle dostaję ataku
duszności, bo moja ulubiona panna Idzia zapragnęła udowodnić swoje racje.
Przypuśćmy, że nie mam astmy ani innych dolegliwości fizycznych, ale mam na
przykład depresję, której chciałabym się za pomocą tego poradnika pozbyć.
Piszę więc w dobrej wierze:
Jestem zdrowa psychicznie. No oczywiście, że jestem!
Skoro jestem, to po co to piszę? To się wydaje podejrzane.
A może jednak nie jestem? I w tym momencie podświadomość zaczyna badać
moje zdrowie psychiczne i mieć wątpliwości.
Ty również.
Co zatem czynić, by wywieść Idzie w pole i przeforsować naszą wolę?
Zmanipuluj ją słowami.
Ja, Katarzyna M., mam zdrowe ciało, duszę i umysł.
Koniec. Kropka. Nie pisz, broń Boże, że „nie cierpisz na astmę", bo znając
Twoją podświadomość, zrozumie, że „cierpisz na astmę", i naprawdę zaczniesz
cierpieć. Nie pisz „nie choruję na...", bo swoim zwyczajem Idzia pominie
słówko
„nie" i zaczną Cię niszczyć wszystkie wirusy i bakterie, nawet te zazwyczaj
niechorobotwórcze.
Wyjątkowo także nie radzę się rozpisywać na ten temat —
żadnych przydługich dekretów — bo jest drażliwy i dotyka bezpośrednio
podświadomości (to ona jest przecież lwią częścią duszy i umysłu — może
bronić swej domeny jak lwica młodych).
Niech będzie krótko i na temat: masz zdrowe ciało, duszę i umysł.
Jeżeli musisz, wyraź się precyzyjniej. Cierpisz na niedowład nóg? Napisz: „mam
nogi zdrowe, w pełni sprawne i dobrze umięśnione". Dokucza Ci reumatyzm?
„Moje ręce są zdrowe i sprawne" albo „praca fizyczna sprawia mi radość".
Tu dygresja. Umawiamy się: nie jestem Panem Bogiem.
Ty też nie. Jeżeli marzysz o czymś trudnym, popracujemy nad spełnieniem tego
marzenia. Nawet jeśli jest to wyleczenie raka. Rak jest uleczalny. To marzenie
niełatwo urzeczywistnić, ale nie jest niemożliwe.
Jeśli natomiast masz jedną nogę czy jedno oko (wybacz brutalność przykładu),
spełnienie marzenia: „Mam dwie zdrowe nogi" jest po prostu niemożliwe. Jest
cudem możliwym dla wypławka białego (to takie żyjątko, które potrafi
odtworzyć sobie postradaną głowę, choć czasami się pomyli i odtworzy odwłok
zamiast głowy — ma wtedy dwa końce i żadnego początku — paradny
zwierzak) oraz Siły Wyższej, ale nie dla nas. Sorry.
Chciałabym, byś poznała teraz
SIEDEM S P O S O B Ó W S A M O U D R Ę C Z E N I A 1. Niejedzenie. Nie
mam tu na myśli anoreksji lub bulimii, bo chociaż prowadzą do depresji, to nie o
nich ta książka.
M a m za to na myśli śniadanio-obiado-kolację w postaci batonika popitego
coca-colą. Mądrzy tego świata nazywają to nieracjonalnym odżywianiem się.
Nie jestem aż tak mądra, nazwałabym to jednak „nieracjonalnym
nieodżywianiem się".
Nie jesz, więc chudniesz. Rodzina/przyjaciele marudzą Ci przy lada okazji, że
wyglądasz jak śmierć na chorągwi, a Ty im na to: „mam stres!". Ha! To
doprawdy jedno z najdoskonalszych alibi na kiepskie odżywianie się. Polecam.
Słowa:
„wiesz, chudnę, bo m a m stres" (plus odpowiednio cierpiętnicza mina) brzmią
dużo lepiej niż „chudnę, bo nie chce mi się gotować"; w pierwszym wypadku
wzbudzasz współczucie, w drugim narażasz się na oburzenie rozmówcy i
etykietkę
„leniwa".
2. Przejadanie się, które z kolei prowadzi do różnorodnych dietek. A propos
dietek — zauważyłam dziwną rzecz, gdy mówię sobie: „od jutra przechodzę na
dietę »różowe stringi«"
(wszystko jedno, j a k ą ma nazwę — niektóre mają nazwy nie głupsze niż owe
„różowe stringi", a one właśnie przyszły mi do głowy, widać głodnemu chleb na
myśli), mojemu organizmowi włącza się czerwona lampka: „Uwaga, uwaga, do
wszystkich! Od jutra Kaśka wprowadza stan wyjątkowy!
Lodówka ulegnie opustoszeniu! Pokarm odstawieniu! Pora umierać!
JEDZMY!". I zaczynam JEŚĆ. I nie mogę przestać.
A już najbardziej pobudzająco na mój apetyt wpływa widok owej lodówki,
smętnie pustej lub — przeciwnie! — wypełnionej po brzegi różowymi stringami
(to oczywiście przenośnia
poetycka — raz może to być cała półka serków wiejskich Piątnica [główny
filar diety wysokobiałkowej, nazwanej dietą rajskich plaż czy jakoś tak], innym
razem jest to zupa z brukwi albo gotowana pszenica i gar wywaru z zielonej
pietruszki).
Przyznam, iż wolałabym w lodówce oglądać prawdziwe różowe stringi (co ja z
tymi stringami, przecież nie cierpię stringów!) niż zupę z brukwi. Oczywiście
porażka z dietą prowadzi do pogłębienia się depresji, jeśliby kto pytał, i poczucia
własnej wartości na poziomie zera absolutnego. Wracajmy do wyniszczania się.
3. Prochy. I nie mówię tu-od razu o narkotykach (dla mnie narkotyki to głupota,
a nie depresja), ale o garści tabletek, które łykasz, żeby (według Ciebie)
prawidłowo — lub w ogóle — funkcjonować: witaminki, leki nasenne, leki na
zaparcia lub biegunki, leki na pamięć lub brak pamięci, leki na porost włosów
lub przeciwnie — na ich ubytek. Wszystko jedno. Do prochów niezdrowych
zaliczmy, dla uproszczenia, prochy w płynie — litry kawy, piwa i mocniejszego
alkoholu — oraz prochy w dymie, zwane swojsko papierochami.
I jedno, i drugie, i trzecie (nawet niewinne tableteczki z chromem wspomagające
odchudzanie, które, jak się okazuje, są rakotwórcze) rozwala to, co napotka na
swej drodze: a to śluzówkę żołądka (witaj, wrzodzie!), a to jelitka (witaj,
nieżycie!), a to wątróbkę (witaj, marskość!), a to nereczki (witaj, kamico [faceci,
którzy rodzili kamień nerkowy, docenią ironię owego „witaj"]), płucka (witaj,
raku płucek!) lub...
mózg. Umówmy się: prochy przede wszystkim wyżerają mózg, czyniąc nas
swymi niewolnikami. O psychotropach stosowanych w leczeniu depresji napiszę
w innym miejscu —
wierz mi, będzie co czytać... Jedyne, czego prochy zdają się nie rozwalać, to
pęcherz moczowy. A dlaczego? Pozostaje to wielką tajemnicą. Przynajmniej dla
mnie.
4. Zdrowy tryb życia. He, he, he. To dziwne, ale zdrowy tryb życia jest również
(no, okej, M O Ż E B Y Ć RÓWNIEŻ) formą wyniszczenia lub samoudręczenia.
Gdy jesteś naprawdę wykończona tak, że najchętniej zaległabyś na wieki w
fotelu, to pójdziesz na aerobik, by ćwiczyć ciało (zauważ dwuznaczność słowa
„ćwiczyć ciało" — mi się to od razu skojarzyło z „oćwiczyć ciało") dotąd, aż
zemdlejesz z wysiłku. Jeżeli naprawdę bardzo siebie nie lubisz, zafundujesz
sobie w ramach odtruwania organizmu dwutygodniowe wczasy z kaszą jaglaną
(polegają one najedzeniu przez czternaście dni jedynie kaszy, niesolonej
oczywiście — jak odtruwanie, to odtruwanie —
popijanej jedynie wywarem z zielonej pietruszki; nie znam osób, które przeżyły
takie wczasy, ale wiem, bo czytałam w mądrej książce, że czynią cuda —jeśli
cudem można nazwać samo ich przeżycie, to się zgadzam; aha, dodam na
zakończenie, iż oprócz kaszy fundowane są codzienne wielokilometrowe
marszobiegi). A jeżeli nienawidzisz siebie bardziej niż swojego eks, to pójdziesz
na zabieg kolonoczegośtam—ta miło dla ucha brzmiąca nazwa skrywa mniej
miło brzmiące płukanie jelit.
Płukanie dołem i górą, dodam. P O D O B N O również czyni cuda.
PS Specjalnie dla potrzeb tego poradnika (kłamię jak Myszowaty, naprawdę
chciałam oczyścić organizm!) postanowiłam przejść czternastodniową dietę
„Kasza i Pietruszka" — niedawno miałam napad robienia się na bóstwo
(doskonale wiesz, że kobieta podczas takich napadów staje się nieobliczalna,
niebezpieczna dla samej siebie, powinno się ją zawinąć w becik zwany kaftanem
bezpieczeństwa i zamknąć w jakimś odosobnionym miejscu, aż jej przejdzie).
Kupiłam w sklepie ze zdrową żywnością dwa kilogramy kaszy jaglanej, pięć
litrów śmierdzącej zgniłym jajkiem wody oraz dwa pęczki pietruszki w małych
doniczkach... aby mi rosła.
Przejdę od razu do rezultatów diety, żeby nie zanudzać Cię szczegółami:
— pierwszego dnia diety pies przegryzł korek na butli z magiczną wodą;
wykładzinę zmieniłam, ale mieszkanie do dziś wonieje, jakby mi pękła rura
kloaczna.
— drugiego dnia popłakałam się nad kolejnym talerzem obleśnej niesolonej
glutowatej kaszy i wywaliłam ją do sedesu,
— zielona pietruszka dotąd stała na parapecie, aż zżółkła, a potem zbrązowiała.
Wracając do sposobów samoudręczenia...
5. Miłość. Zgłupiała baba! — zakrzykniesz w tym momencie. Jak miłość można
zaliczyć do wyniszczania się?! Ano można. Nic mnie bardziej w życiu nie
wyniszczyło niż (nieszczęśliwa oczywiście) miłość. O szczęśliwej nie mówię, bo
gdybyśmy były szczęśliwie zakochane, to Ty nie czytałabyś tej książki, a ja bym
jej nie pisała. Mnie osobiście miłość doprowadziła do: depresji, schudnięcia —
w ciągu kilku tygodni spadłam na wadze z pięćdziesięciu do czterdziestu trzech
kilogramów (wierz mi: NIE MA C Z E G O Z A D R O Ś -
CIĆ), utraty paru przyjaciół (i tak dziw, iż jakichś jeszcze mam), zyskania paru
wrogów, skompromitowania się tu i ówdzie, robienia różnych dziwnych rzeczy,
o których nie wspominam przez wrodzone poczucie przyzwoitości.
6. Nałogi. Nałogi oczywiście wyniszczają. Gdyby nie wyniszczały, nie
nazywałyby się nałogami, ale zdrowym trybem życia. Uważam, iż człowiek
musi mieć jakiś nałóg, bo bez tego jest nudny, ale — na Boga! — niech to
będzie raczej robienie na drutach niż prucie żył (czytaj: wypruwanie sobie żył w
pracy, czyli pracoholizm). Że inne holizmy są niezdrowe, to nawet mój kot wie.
Jeżeli więc nie chcesz być nudna, to musisz mieć nałóg. A jeżeli musisz mieć
nałóg, to znajdź sobie pożyteczny (odpowiedni holizm może dawać profity,
miast czyścić zdrowie i portfel — znam cashoholika, czyli faceta uzależnionego
od robienia forsy, i... szczerze mu zazdroszczę takiego nałogu; NAPRAWDĘ jest
bogaty). Jak szczerze, to szczerze: ja miałam nałóg internetowy. Podkreślam:
MIAŁAM. Teraz, żeby nie wydać się nudna, moim nałogiem jest powieść, którą
piszę od paru ładnych lat. Nie mogę bez niej żyć. I to jest powód, dla którego
nigdy jej nie skończę i nie wydam w cholerę...
7. Praca. Właściwie praca powinna być na pierwszym miejscu jako doskonały
sposób na samozagładę. Umieściłabym ją na podium nawet przed działką hery
(czy heroinę mierzy się na działki?) czy paczką papierochów. Praca szkodzi.
Bardzo. Szkodzi psychicznie. Nie wspominam o pracy szkodzącej fizycznie, bo
skoro czytasz tę książkę, to śmiem przypuszczać, że nie pracujesz w
kamieniołomach —
byłabyś zdrowa i nie miała depresji; sprzątaczka pracująca w mojej firmie
depresji nie ma, a ja — pani prezes owej firmy — mam. Zresztą co Ci będę
truła. Sama wiesz, jak wykończyć potrafią Cię w pracy.
Ktoś kiedyś ładnie powiedział, że szczęście jest w nas. Ja dodam, że zdrowie też
jest w nas. Dokładniej w naszym umyśle. Zdrowy umysł poradzi sobie z każdą
chorobą. Chory umysł nie poradzi sobie z żadną. I nie mówię o chorobie
umysłowej, ale... o naszym sposobie na życie.
Któregoś dnia siadłam z dwudziestodwuletnią dziewczyną nad kubkiem herbaty.
Dziewczyna owa, nazwijmy ją Gloria, była ładna, inteligentna, zdrowa (nic
fizycznie jej nie brakowało), miała pełną, normalną rodzinę (bez odchyleń i
patologii), dach nad głową i wyżywienie „u mamusi". Studiowała zaocznie.
Na pierwszy rzut oka Gloria powinna być szczęśliwa —
niewiele znanych mi osób ma tak komfortowe warunki egzystencji. Jednakże...
Gloria szczęśliwa nie była. Więcej: była nieszczęśliwa. Bo oto po chorobie
skóry, przez którą musiała odejść z pracy, lekarz wykrył u niej początki
wrodzonej ślepoty. Jak wrodzona ślepota może mieć swoje początki w wieku
dojrzałym — nie pytaj, nie wiem. Wiem, że Gloria znalazła następny powód do
zmartwień. I powód, by nie pracować. Przecież jest chora!
Poprosiłam Glorię, która zwróciła się do mnie po pomoc —
„Co robić?! Ona już tak nie może!" — by wypisała pięć korzyści, jakie odnosi
ze swojej choroby (którą była zwykła hipochondria). Gloria obraziła się na mnie
śmiertelnie i pożegnawszy się chłodno, odeszła z mego życia, więc pozwolę
sobie wypełnić to zadanie za nią.
Ty również — nie ma lekko — zdobądź się na bardzo trudną szczerość i napisz,
do czego Twoja choroba się przydaje.
Oto lista Glorii:
1. Nie muszę pracować
2. Mogę żyć na koszt rodziców
3. Nie muszę brać odpowiedzialności za swoje życie 4. Nie muszę dorosnąć
5. Nie muszę wstawać rano/mogę do świtu siedzieć w necie.
Znam wiele osób, które chorobę wykorzystują jako wymówkę. Może nie tak
drastycznie jak wspomniana Gloria, ale choroba jest jedyną czasem drogą
ucieczki przed troskami codziennego życia.
Nie możemy powiedzieć sobie i innym głośno i wyraźnie: Jestem zmęczona!
M a m wszystkiego dość!
M a m ciebie dość!
Chcę być sama!
Chcę przynajmniej w weekend spać do południa!
Nienawidzę tej pracy!
Nienawidzę twojej matki, która mieszka właściwie u nas!
Chcę odejść!
Chcę zwinąć się pod kołdrą i trwać tak w nieskończoność!
Chcę godzinami gapić się w sufit, aż odzyskam siły i chęci do życia.
Mówi to za nas nasza choroba. Bo przecież człowiek z zapaleniem płuc i
czterdziestostopniową gorączką ma prawo: Być zmęczony.
Mieć wszystkiego dość.
Mieć ich dość!
Nie chodzić do tej cholernej pracy.
Leżeć pod kołdrą, spać całymi dniami lub dla odmiany gapić się w sufit.
Wyrzucić jego matkę za drzwi i ogólnie kazać wszystkim spadać.
Musi umierać na płuca, aby świat zezwolił mu łaskawie na te wszystkie drobne
bądź co bądź pragnienia. Musi mieć pieczątkę ze szpitala, by samemu sobie
pozwolić na słabość.
Na przyznanie się do takich potrzeb. Na przyznanie sobie prawa do odpoczynku.
Smutne, prawda? Nie! Bo jesteśmy drimerkami!
Teraz poprosimy siłę s p r a w c z ą — naszą podświadomość —
o pomoc. Przemówi jej głosem...
— Pati, zerknij na powyższą listę i wymyśl, co ty zrobiłabyś na miejscu
śmiertelnie zmęczonej matki, żony i kochanki, która balansując na skraju
depresji, lada moment popełni coś strasznego.
Patrycja czyta uważnie, marszcząc brwi.
— Ma kesz?
— Co ty z tym keszem?!
— Tak pytam, czy mam radzić z gestem, czy oszczędnie.
— Aha. To poradź i tak, i tak.
— Wersja dla oszczędnych: zrób sobie wakacje od życia.
Nie wiem, czy znasz starą prawdę —- może przykrą nawet — nikt nie jest
niezastąpiony. Nawet ty. Jeżeli myślisz, że po twoim zniknięciu świat się zawali,
mylisz się. Może drgnie w posadach — i to nie cały — ale po jakimś czasie
dojdzie do równowagi i może nawet o Tobie zapomni! Nie piszę tego, by Cię
dołować, przeciwnie — by Cię uwolnić.
Jeżeli bowiem zdasz sobie z tego sprawę... będziesz mogła bez wyrzutów
sumienia zniknąć.
Wyjedź do rodziców.
Wyjedź do przyjaciółki.
Wyjedź gdziekolwiek. Tam gdzie będziesz sama ze sobą albo z kimś, kto się
Tobą zaopiekuje, nie narzucając jednak swojego towarzystwa — jak wakacje, to
wakacje. Wyjedź
tam, gdzie będziesz mogła płakać, krzyczeć, czytać, pisać, nic nie robić, a nawet
(!) spać do południa. Wyjedź nawet na długo, jeżeli jest Ci to p o t r z e b n e —
w e ź zwolnienie od lekarza, jeśli jesteś w stanie przedagonalnym, a jesteś, skoro
się na wakacje od życia/choroby zdecydowałaś, z pieczątką specjalisty będziesz
usprawiedliwiona i w pracy, i w domu, i we własnych oczach. Uwaga: nie
dotyczy hipochondryków. Oni nie potrzebująpieczątek. A wakacje od życia
mająna co dzień.
Po powrocie:
Powiedz jasno i wyraźnie, co Cię gryzie.
Powiedz jemu/im, że masz go/ich dość i jeśli czegoś z tym nie zrobicie,
odejdziesz na forever.
Powiedz, że już nie możesz mieszkać z jego matką, siostrą, kochanką, sąsiadką,
kimkolwiek i jeśli on czegoś z tym nie zrobi, to... jak wyżej. Jeśli nie zrobi, ty to
zrób: odejdź.
Daj sobie prawo do odpoczynku. I do słabości. Jesteś tylko człowiekiem.
Kobietą. Masz prawo być zmęczona, smutna, rozgoryczona. Odpocznij, a potem
zawalcz o siebie i swoje marzenia. Pamiętasz je jeszcze?
Daj sobie prawo do przytulenia. Przytulaj się do drogich Ci osób, czerp z nich
siłę. Ty przytulaj tych, których kochasz — oni też tego potrzebują! I też mają do
tego prawo!
Może na początku wyda Ci się to dziwne — Ty nie okazujesz uczuć! Musisz być
silna, a nie miętka! — ale z czasem spodoba Ci się to mocne objęcie
kochających czy chociaż przyjaznych ramion. Pozwól sobie na tę odrobinę
ciepła i poczucia bezpieczeństwa! Proś o to: „czy możesz mnie mocno
przytulić?" — to łatwe! (Po jakimś czasie łatwe...).
Zmień tę cholerną pracę, która Cię wykańcza! (Patrz podrozdział: PRACA).
Na koniec: jeśli po powrocie stwierdzisz, że lepiej było Ci TAM niż TU —
zdobądź się na odwagę i odejdź.
Pamiętaj o jednym: żyjesz w społeczeństwie, owszem, masz rodzinę i
zobowiązania, owszem, ale społeczeństwo i rodzina nie będą miały żadnej
korzyści z Ciebie chorej. A już w ogóle żadnej z Ciebie martwej. Lepiej odejść i
wrócić, niż odejść i nie wrócić. Prawda?
Uwaga: czasem ucieczka wcale nie musi być fizyczna. Nie musisz odchodzić,
trzaskając drzwiami i paląc mosty. Równie skuteczna bywa... ucieczka mentalna,
duchowa.
Imaginuj sobie, że masz wkurzającego szefa, który doprowadził Cię nie raz, nie
dwa do załamania nerwowego.
Teraz jesteś na skraju depresji: nie możesz spać, nie możesz jeść, masz sygnały
płynące ze wszystkich narządów, że za chwilę nastąpi wielki krach.
Przysiądź na chwilę w ciszy i spokoju i powiedz mi: czym Ty się przejmujesz?
Czy Twój szef Cię bije? (Jeśli tak, to sorry, ale jesteś niere formo walna...).
Czy nie możesz bez niego żyć?
Czy jesteś od niego uzależniona w inny sposób niż finansowo?
Co Cię przy nim trzyma?
Czy jest ważniejszy niż Twoje zdrowie, Twoja rodzina, niż w końcu TY?
I wcale nie namawiam Cię do rzucenia pracy! Możesz się zdystansować.
Spojrzeć na szefa psychopatę jak na dokuczliwy element krajobrazu i...
zignorować go. Jak ludzie, którzy mieszkają przy autostradzie, nie zauważają po
jakimś czasie wiecznego huku i ryku samochodów, tak Ty możesz przestać
zwracać uwagę na krzyki, humory, awantury, debilne polecenia i szykany
swojego bossa. Bo dlaczegóż by nie? Czy to, że zaczniesz taką rzeczywistość
olewać, zamiast się nią wykańczać, coś zmieni? Zmieni. Na lepsze. Ty będziesz
zdrowsza, a Twój szef— aktor jednego widza — straciwszy widownię, może dać
Ci spokój.
Nie możesz zmienić świata. Niestety. Za to możesz zmienić swój ogląd tegoż.
Jeszcze jedno: nie ma gorszej kary dla aktorów jednego widza niż obojętność.
Zrobią wszystko, by przyciągnąć jego uwagę. A jeśli widz na pokrzykiwania nie
będzie reagował...
może zareaguje na klepanie po ramieniu? Podwyżkę? Zmianę repertuaru?
Spróbuj. Powtarzam: to lepsze niż one way tickeł na tamtą stronę.
— Pati, podasz przepis na wakacje dla naszej Czytelniczki, wiesz, w wersji
deluxe?
— Z przyjemnością! Na początek wyjazd do ciepłych krajów, na Fuerteventurę,
do hoteliku czterogwiazdkowego, z wy
żywieniem all inclusive (koniecznie!), czyli pełen luksus dostępny niemal dla
każdego. Bo trzy tysiące złotych za dwa tygodnie w raju zamiast dwóch miesięcy
w szpitalu, to niewygórowana cena. Uwaga: wyjazd w pojedynkę! Bez dzieci,
małżonków, psów, kotów i przyjaciół. Tam, w ciepłych krajach, nim oddasz się
rozpasaniu (także erotycznemu, czemu nie?), poleź w łóziu, rozgrzej zmarzniętą
duszę, śpij do południa —
masz wakacje, kurde! Więc nie zrywaj się o ósmej na śniadanie!
W ramach all inclusive coś tam zawsze podjesz. Popatrz w sufit. Pochodź na
długie, samotne spacery białą plażą.
Rozgrzej się w słońcu. Kąp w ciepłym morzu albo w basenie, ale dopiero wtedy,
gdy znajdziesz w sobie siłę i chęci. NIE
ZMUSZAJ SIĘ DO NICZEGO! Nawet jeśli całe dwa tygodnie miałabyś
przeleżeć w łóżku, zamiast biegać po ruinach i zwiedzać — masz do tego prawo!
Przypominam, że to TY jesteś ruiną i to dookoła Ciebie trzeba biegać
(niekoniecznie z przewodnikiem i aparatem fotograficznym). Na koniec, jeśli
tylko masz ochotę, znajdź sobie wakacyjnego kochanka. Nie polecam go na
początek, bo to nie sekswakacje, a wakacje od życia i ludzi. Tylko nie wyłączaj
rozumu na tę chwilę, bardzo Cię proszę. Po powrocie do domu —jeden dzień w
tygodniu dla Ciebie. Dzieci do babci, mąż na siłownię lub gdziekolwiek, a Ty w
pustym mieszkaniu, z wyłączoną komórką, telewizorem i pralką, oddajesz się...
nie, nie lenistwu, chyba że masz na nie ochotę, oddajesz się dopieszczaniu siebie.
Kąpiel w pachnącej pianie, przy świecach, małe domowe spa, dobra książka,
nicnierobienie, odsypianie całego tygodnia, chodzenie po mieszkaniu nago,
oglądanie głupich filmów, które uwielbiasz, ale wstydzisz się przed swoim ąę
małżonkiem do tego przyznać.
W ramach jednego dnia dla Ciebie: spa gdzieś w Polsce albo w najbliższym
mieście; za sto dwadzieścia złotych możesz mieć masaż czekoladowy lub
miodowy, po prostu palce lizać!
Przyciszona muzyka, piękny zapach, delikatne dłonie i ciepła czekolada...
Rozmarzyłam się. Jeśli nie masaż, to basen, ale bez bagażu w postaciach męża i
dzieci, Ty sama! Ten jeden dzień jest dla Ciebie, bo tego potrzebujesz! Jeśli nie
basen, to może... kino? Trzy seanse, które chciałaś obejrzeć, ale nie miałaś
czasu/nie miałaś z kim/nie miałaś odwagi? Zrób to!
Dla siebie. Po prostu masz do tego prawo. Do odpoczynku.
I do drobnych przyjemności.
Dziękujemy drogiej Patrycji, która odpoczynek i satysfakcję znajdowała
zarówno w domu, jak i w pracy.
Weź swój czerwony kajecik i wypisz, co Ci sprawia przyjemność.
Jak chciałabyś siebie dopieścić.
Co musiałabyś zrobić, by czas i pieniądze na to wygospodarować.
Co musiałabyś zmienić w sobie i w innych, by sobie na to pozwolić.
Opisz jeden cudowny, tylko dla Ciebie, dzień swego życia.
Zaplanuj taki dzień.
Reszta w części praktycznej.
5. URODA
(Uwaga wstępna: te z Was, które nie mają żadnego kompleksu, mogą przejść do
następnego podrozdziału).
Jesteś niepewną siebie, mniej lub bardziej zakompleksioną kobietką (gdybyś
taką nie była, nie kupiłabyś tej książki, bo po co ci ona). Musisz wiedzieć, że
kompleksy, brak poczucia własnej wartości tkwią T Y L K O w Twoim umyśle.
To TY tak o sobie sądzisz. Otoczenie jedynie nazywa po imieniu Twoją
autoocenę. Jeżeli uważasz się za brzydką, zauważ proszę: uważasz się za
brzydką — Ty tak o sobie myślisz — to jesteś brzydka. Mówisz: J e s t e m
brzydka..." i wypatrujesz z nadzieją kogokolwiek płci odmiennej, kto stanowczo
temu zaprzeczy.
Niestety, Twój umysł jest siłą sprawczą. Jeżeli uważasz, że jesteś brzydka, to
będziesz brzydka, bo umysł dąży do spójności Twego wnętrza z twoim
zewnętrzem. On wierzy Tobie i nakazuje Twemu ciału być takim, jakim chcesz
je widzieć.
Jestem brzydka, więc muszę być brzydka. Rozumiesz? Przyrzekam Ci, wiem, o
czym mówię, bo też przez kilka (dokładnie trzy) dziesięcioleci byłam —
uważałam, że jestem — brzydka.
Miałam sto wyimaginowanych problemów i kompleksów...
Nie potrafiłam wymienić choć jednej pozytywnej cechy mej powierzchowności
bez negatywnego komentarza.
Kiedyś — na warsztatach terapeutycznych — dostałam zadanie. Proste z pozoru.
Stanąć przed lustrem i — poczynając od głowy — powiedzieć, co widzę w sobie
ładnego. Droga Czytelniczko... To było straszne. Stałam przed tym lustrem i nie
mogłam na siebie patrzeć.
Skręcało mnie w środku. Patrzyłam na włosy i były nie takie.
Patrzyłam na oczy, niby ładne: duże, zielone, ale... Czepiałam się każdego
szczegółu mojej „urody" — piszę w cudzysłowie, bo tak wtedy o swojej urodzie
mówiłam. Cholera jasna! Mówię sobie teraz: Kto wyrokuje o tym, że oczy,
włosy, sylwetka są nie takie jak trzeba, i co to znaczy: jak trzeba? Jak trzeba do
czego? Do rodzenia dzieci? Do paradowania na wybiegu? Do wyścigu o Puchar
Prezydenta Warszawy? W porównaniu z kim? I kto pozwolił mi porównywać się
z kimkolwiek?
Grupa patrzyła na mnie w milczeniu i słuchała, jak zarzucam sobie nie takie
włosy i nie taki nos. Nie wytrzymała przy ustach. Usta mam właściwie ładne,
ale... krzywe. Tak! Wymyśliłam sobie, żeby nie przyznać się, że cokolwiek m a
m ładnego — krzywe usta. A musisz wiedzieć, Czytelniczko, że daleko mi do
Bolka Krzywoustego.
Teraz Ty stań przed lustrem i powiedz sobie — j a k kochająca przyjaciółka —
co jest w Tobie pięknego, no dobrze: ładnego. Jeżeli będzie Ci łatwiej
zaprzeczać samej sobie, podziel kartkę na pół i pisz:
M a m ładne oczy Ale za bardzo wyłupiaste...
Ale kolor tęczówek jest byle jaki...
Ale za okularami ich nie widać...
Ale za małe...
Ale mam zeza...
Ale wolałabym mieć niebieskie
(zielone, czarne, fioletowe, brązowe
et cetera)...
Ale tylko oczy, cała reszta jest do
kitu...
M a m ładne włosy Ale ich kolor jest byle jaki (mysi)...
Ale za słabe...
Ale za cienkie...
Ale za rzadkie...
Ale mi się przetłuszczają/są za suche...
Ale są... (wstaw barwę obecną),
a nie... (wstaw barwę pożądaną)...
Ale wypadają w ilościach
niepokojących...
Ale są za krótkie/za długie...
Ale rozdwajają się na końcach...
Ale mogłabym mieć ładniejsze...
M a m ładny nos
Ale za cienki...
Ale za duży...
Ale za mały...
Ale za krzywy...
Ale garbaty...
Ale zadarty...
Ale wygląda jak kartofel...
Ale mógłby być ładniejszy...
M a m ładne usta
Ale za pełne (wyglądają jak
silikonowe)...
Ale za wąskie (wyglądają, jakbym
zawsze była wściekła)...
Ale za blade (w ogóle ich nie widać)...
Ale są krzywe... (wyobrażacie sobie,
powiedzieć o swoich ustach, że są
krzywe, nie o nogach, tylko
o ustach?!)...
Ale mogłyby być ładniejsze...
M a m ładną szyję
Ale za cienką...
Ale za długą...
Ale za krótką...
Ale za grubą (na szczęście na szyję
nie da się więcej ponarzekać)...
M a m ładne piersi
Ale za małe (jak pieprzyki, a nie
(nooo, teraz sobie
piersi)...
poużywamy,
Ale za duże (muszę się garbić, by
co, kobiety?)
ukryć ich kosmiczne rozmiary)..
Ale obwisłe i sflaczałe...
Ale mogłyby być mniejsze/większe...
Ale niesymetryczne...
Ale mogłyby być ładniejsze
(zazdroszczę Ci, jeśli podkreśliłaś
ten punkt)...
M a m ładne nogi Ale za krótkie...
Ale krzywe...
Ale za grube...
Ale za proste...
Ale mogłyby być dłuższe
i zgrabniejsze...
M a m ładne ciało Ale jestem za gruba...
Ale jestem za chuda...
Ale nie jestem zgrabna...
Ale nie m a m mięśni i jestem sflaczała
i w ogóle wyglądam jak półtora
nieszczęścia i ostatnie dziecko
Baby-Jagi, idę się upić...
Ale modelką to ja nie jestem (i całe
szczęście)...
Ale jestem za niska...
Ale jestem za wysoka...
Na koniec powinnam dopisać: więcej grzechów nie pamiętam.
Zauważyłam pewną prawidłowość: to, co jest moim kompleksem, boli, gdy się
dotknie, a ludzie mają ten cudowny dar, że uderzają właśnie w najczulsze
miejsce. Dziwne, że gdy chciano mnie zranić, zawsze trafiano w kolor moich
włosów, a nigdy w za wielki nos. Dziwne, że zalewałam się łzami, słysząc „ty
okularnico", a nigdy „ty chudzielcu", co przecież również mogło być obelgą, bo
byłam bardzo szczupła.
Gdy ta prawidłowość mi się objawiła — rozumiesz: tak jak szczęście jest w nas,
należy je tylko zauważyć, tak i kompleksy są w nas, należy się ich tylko pozbyć
— zdziwiłam się, jak wiele w walce z nimi zależy od nas samych.
Jak wiele możemy zmienić małym — lub żadnym — nakładem kosztów. Jak
wiele wad (lub rzekomych wad) możemy zatuszować.
I jak (uwaga!) mało ważne są nasze wady dla otoczenia lub zakochanego
mężczyzny. Naprawdę. Facet kocha cię całościowo i do głowy mu nie przyjdzie,
że masz krzywe usta! Te —
staną się chyba przysłowiowe — usta są krzywe tylko w Twojej (to jest mojej, to
były moje krzywe usta) świadomości.
Zaraz, zaraz — obrusza się moja Idzia — ale ja przecież WIDZĘ, stwierdzam
fakt, że są one takie, a nie inne! Komu jak komu, ale sobie samej chyba mogę
wierzyć. Zmysłowi wzroku najbardziej. Otóż nie mogę. I Ty też nie możesz. Bo
jesteś nieobiektywna, Droga Czytelniczko.
Wierzysz w to, co:
1. Wmawiano Ci od lat
2. Ty sobie wmawiałaś od lat
3. Jest Ci wygodnie wierzyć.
Widzę już, jak się obruszyłaś: „Jak to, jest mi wygodnie?!
Jest mi wygodnie z tym, że dupsko nie mieści mi się w dżin-sach z czasów
bliźniaczej ciąży?! Wygodnie mi z tym, że jestem już nie »słodko zaokrąglona«,
ale za gruba?!".
Owszem.
Skoro jesteś za gruba, to szybko się męczysz i nie możesz ciężko pracować.
Wiadomo: tusza osłabia serce. Gdybyś nieopatrznie schudła, straciłabyś niezłą w
y m ó w k ę dla swego lenistwa, no nie?
Skoro jesteś za gruba, to nikt Cię nie pokocha. A skoro nie masz szans na
czyjąkolwiek miłość, to po co się starać?
Po co ćwiczyć? Po co... chudnąć?
Straciłabyś również świetny powód do narzekań, no nie?
Bo nad czym byś ubolewała, wkładając spodnie rurki w rozmiarze 36?
W związku z powyższym jesteś wciąż za gruba i zamęczasz swoim kompleksem
otoczenie, sama z powodu kompleksu cierpiąc niemiłosiernie.
I teraz chwila refleksji (a właściwie wkurzenia): dlaczego jesteśmy swoimi
najgorszymi wrogami? Jak możemy same sobie to robić?!
Gdyby moja przyjaciółka stanęła przede mną, jak ja stałam przed tym cholernym
lustrem, i zaczęła siebie opisywać w tak negatywny sposób, chybabym ją pobiła.
Przecież wszyscy moi przyjaciele, wszyscy ci, których kocham, są piękni! Nie,
nie przesadzam i nie egzaltuję się! Nie widzę zakrzywionego nosa Gabrysi i
blizny Pauliny! Obydwie są dla mnie piękne, takie jakie są.
A więc dlaczego nie mogę mieć przyjaciółki w samej sobie i patrzeć na siebie z
taką miłością, z jaką patrzę na tych, których kocham, a dzięki temu akceptuję?
Dlaczego nie mogę pokochać siebie?
Bo to egoizm, głupia Kasiu — syczy coś wewnątrz. Oczywiście wiemy co:
podświadomość, której wmawiano przez lata, że nie wolno myśleć o sobie
(pozytywnie), bo to grzech.
To źle. To egoizm.
Zapytuję: i co z tego? Co złego jest w zdrowym, niekrzyw-dzącym nikogo
egoizmie? Czy lepsza jest żona/matka/córka/siostra/kochanka wiecznie z siebie
niezadowolona (tu za dużo — tam za mało, a w ogóle to jestem do dupy), czy ta
sama żona/matka/córka/siostra/kochanka, która idzie przez życie z uśmiechem,
świadoma swej wartości? Dlaczego być dobrą to źle, a być złą to dobrze? To
jakiś absurd!
Myślę, że mamy to — jako przedstawicielki narodu malkontentów —
wdrukowane. Po prostu MUSIMY narzekać, bo nienarzekanie jest nienaturalne.
Pocieszę Cię, Droga Czytelniczko, to też możemy zmienić — i Ty, i ja. Obie
możemy stać się przyjaciółkami samych siebie, zamiast być wroginiami. I
zastanawiam się coraz intensywniej, czy nie od tego powinnyśmy zacząć:
zamiast kreować willę, lexusa i księcia, zacząć od pokochania siebie.
Co Ci po willi, w której będziesz widziała tylko odpadający tynk, co Ci po
lexusie, którego nie lubisz prowadzić, co Ci po księciu, którego stracisz po
dwóch miesiącach narzekania na niedostatki swej urody na rzecz bezmózgiej
lalki Barbie, nienarzekającej tylko dlatego, że usta ma stale wyściubione do
malowania. Albo zajęta jest skubaniem brwi.
Wracajmy do urody, bo niechcący zboczyłam ku psychoanalizie...
Mam dla Ciebie dobrą wiadomość:
Nie jesteś skazana na kompleksy. Możesz się z nich raz na zawsze wyleczyć. N i
m powiem jak, zapisz swój dekret, a nasza bohaterka zapisze swój.
Ja, Katarzyna M., mam piękne, zdrowe ciało.
Lubię siebie.
Podobam się sobie.
Jestem swoją przyjaciółką.
A skoro zrobiło się tak miło, przejdźmy do czegoś jeszcze milszego... Stań przed
tym samym lustrem, przed którym jeszcze niedawno poddawałaś surowej ocenie
swój wygląd, i popatrz na siebie nie okiem surowego cenzora, ale
zaprzyjaźnionego obserwatora (Dlaczego nie przyjaciółki? —
zdziwisz się. Bo byłabyś nieobiektywna, a teraz potrzebujemy obiektywnej
oceny, a nie zachwytów nad Twą niewątpliwą urodą), i... pomyśl. A potem pisz.
Punkt po punkcie notuj to, co uznajesz za rzeczywistą wadę urody, a co za
wyimaginowaną. I bez względu na to, czy to rzeczywistość, czy urojenie, pisz,
co sprawiłoby, by kompleks znikł raz na zawsze.
M a m ładne oczy, ale nie widać ich za spodkami okularów? — Korekta wzroku
lub soczewki.
M a m nieciekawą cerę? — Leki, pielęgnacja, zabiegi, solarium, makijaż.
Jestem za gruba? — Dieta i ruch.
M a m małe piersi? — Stanik push up, operacja lub polubić je (albo znaleźć
takiego, co lubi kobiety o małych piersiach).
Naoglądałam się programu „Ekstremalne metamorfozy"
(już chyba wspominałam, że każdy powinien mieć jakiś nałóg, bo bez tego jest
nudny — j a po prostu uwielbiam te programy, i wzrok tracę na oglądaniu ich!) i
powiem Ci jedno: z każdej ludzkiej istoty, choćby nie wiem jak szpetnej, można
zrobić supermodelkę. To po pierwsze.
Po drugie: supermodelki na okładkach gazet robi się za pomocą programu do
obróbki zdjęć, a te na wybiegach i w filmach za pomocą makijażu.
Po trzecie: Ty też możesz wyglądać jak gwiazda filmowa.
Tylko po cholerę Ci to? •
Ta książka ma odpowiadać na pytania, a nie je zadawać, więc odpowiem za
Ciebie: by choć raz poczuć się piękną.
Nie, nawet nie piękną, ale... normalną. Żeby choć raz zniknąć w tłumie
normalnych ludzi. To, że oni również uważają, iż są w jakiejś tam kwestii
nienormalni, to do Ciebie nie trafia, prawda?
Katarzyna M. się zamyśliła. Od urodzenia miała kompleksy: z powodu rudych
włosów, piegów i okularów. Włosy z czasem zaakceptowała, bo nabrały pięknej
głębokiej barwy, jaką na próżno wyczarowywać w salonie fryzjerskim, piegi
przestały jej przeszkadzać — kompłeks znikł samoistnie, pozostały te parszywe
okulary. Musiała, niestety, je nosić, bo soczewek nie mogła. Pech. A musisz
wiedzieć, że niewątpliwym atutem urody Katarzyny M. są piękne oczy. Mogła je
podziwiać codziennie, przed snem, gdy wsadziła nos w lusterko —
z dalszej odległości nie widziała bowiem własnej twarzy ani tym bardziej
żadnych oczu. Jakoś żyła z tym kompleksem —
nie było już dzieciaków ze szkoły, które by się z niej naśmiewafy,
więc specjalnie nie cierpiała (dorośli są bardziej tolerancyjni niż
dzieci) — ale... no właśnie: jakoś.
Któregoś dnia nastąpił cud.
Dzięki mojemu poradnikowi Katarzyna M. postanowiła COŚ
ZROBIĆ. Rano była jeszcze w swojej zapyziałej kawalerce, a po południu już w
gabinecie okulistycznym katowickiej kliniki (no dobra, nie stało się to tak prosto
i szybko, ale szkoda czasu na szczegóły).
A potem... Potem była po operacji oczu.
Owszem, bolało. I bała się — bądź co bądź to oczy, ale...
warto było. Przekonała się jak bardzo, gdy tydzień po operacji —jeszcze widząc
podwójnie, w porywach nawet potrójnie, a czasem w ogóle nie widząc — udała
się na zakupy do Gałerii Mokotów, po raz pierwszy bez okularów, ubrana
całkiem ładnie, a nawet uczesana przez fryzjera (bo poprzedniego dnia była na
koncercie — wprawdzie nie widziała tego Rubika, ale słyszała), i ją olśniło!
Pasowała! Pasowała do mijających ją ludzi! Była w swoich oczach normalna!
Ba! Wyróżniała się pozytywnie! Była ładna!
I olśniło ją powtórnie: tu wcale nie chodziło o uwielbienie faceta, o
przypodobanie się płci przeciwnej i upolowanie na ładne oczy jakiegoś samca.
Nie. Katarzyna M. zrobiła to tylko i wyłącznie dla siebie. Z czystego — nie, nie
egoizmu —
z czystej, najgłębszej, gorącej potrzeby samoakceptacji. Z potrzeby poczucia się
normalną. Wyleczoną.
Zrób to i Ty. Tak po prostu.
Sprzedaj samochód, by zafundować sobie operację znienawidzonych piersi albo
nosa. Znienawidź najbliższe pół
roku, by ćwiczeniami (to nie „ćwiczenia", to sześć miesięcy ciężkich robót!)
oraz dietą MŻ (rozwinięcie skrótu: mniej żreć) wyrzeźbić ciało i z rozmiaru 42
zejść do 34 (sama sprawdziłam: da się, to akurat jest kwestia tylko i wyłącznie
silnej woli, silnej motywacji i totalnego wkurzenia się na siebie i swoje ciało,
coraz bardziej przypominające małego bladego wieloryba, szczególnie podczas
kąpieli).
Wiem, że to trudne, bo pozbawia Cię kolejnych wymówek oraz komfortu, ale...
to poczucie przynależności, jakie przez chwilę miała Katarzyna M. w Galerii
Mokotów, jest warte tego wysiłku i wyrzeczenia.
Więcej: to poczucie pozostaje na zawsze.
Na koniec podrozdziału o urodzie krótka opowiastka z życia wzięta.
Mam przyjaciółkę w rozmiarze XXXL, która z tego powodu ma oczywiście
kompleksy. Gdy o nich na chwilę zapomina, jest superkobietką — uśmiechniętą,
uroczą i fajną. Jednym z jej marzeń (mówię serio!) jest... kupić sobie kiedyś
duże lody i zjeść je na ulicy.
— To czemu tego, na Boga, nie zrobisz?! — wykrzyknęłam, gdy przyznała mi
się do tego marzenia.
— Bo wiesz... ludzie patrzą na mnie z odrazą, gdy j e m te lody. Że taka gruba, a
jeszcze lodami się obżera.
— Serio?! Nie wierzę! Muszę to zobaczyć!!
Nie wiem, jak udało mi się ją namówić, ale poszłyśmy na (duże) lody. I
konsumowałyśmy je w ruchliwym miejscu publicznym (ulica Marszałkowska
pod Domami Centrum, bardziej ruchliwego wymyślić nie mogłam). I wiesz co,
Droga Czytelniczko? Nikt, dosłownie NIKT, pies z kulawą nogą się za nami nie
obejrzał, nie obejrzał się ani z pogardą, ani z odrazą... w ogóle. Gdy ktoś omiatał
nas wzrokiem, to tylko po to, by wyminąć w tłumie. I miał w oczach doskonałą
obojętność.
Za to moja kochana przyjaciółka szeptała za każdym razem:
—- Widziałaś? Widziałaś, jak na mnie patrzył?
Nie, nie widziałam, bo nijak nie patrzył, ale my — zakompleksione — jesteśmy
przeczulone i wychwytujemy każde spojrzenie, każdy gest, który może nic,
absolutnie nic nie znaczyć.
Jak z tym walczyć? Otóż bardzo przyjemnie. Kupuj te przysłowiowe lody za
każdym razem, gdy masz na nie chęć.
Aby nie mieć zbyt dużych wyrzutów sumienia, kupuj sorbety i... pałaszuj je w
miejscach publicznych. Często! Przywykniesz, wierz mi. I może wyda Ci się to
nawet przykre, że dla tłumu tak naprawdę jesteś niewidoczna. Mimo XXXL.
6. PIENIĄDZE
Jeśli jesteś normalna, a zakładam, że jesteś (nawet jeśli nie jesteś, to i tak Cię
lubię), chciałabyś być bogata. Mieć dużo forsy.
Słuchaj, co jest dla Ciebie wyznacznikiem posiadania dużych pieniędzy? Co dla
Ciebie znaczy zdanie: „Mam dużo pieniędzy"?
Dużo to dużo, odpowiesz. Milion złotych, to jest dużo.
Zależy dla kogo, zripostuję. Może dla nas milion złotych to dużo. Dla mojego
szefa to... kropla w morzu potrzeb, a ma spore potrzeby (myślę, że w związku z
tym ma większy problem niż ja — łatwiej mi zdobyć tysiąc złotych na moje
potrzeby niż j e m u milion na jego potrzeby, ale mogę się mylić).
Jak oczywiście pamiętasz, marzenia, nawet zapisywane ogólnie, muszą być
konkretne. Marzenia LUBIĄ być konkretne. Dostosujmy się do ich oczekiwań.
M A M WYSTARCZAJĄCO D U Ż O PIENIĘDZY.
E tam, skrzywiłaś się z lekka nieusatysfakcjonowana, ja tam wolę konkretny
milion złotych. Prosisz, masz. Napisz:
„Mam milion złotych". Aha: dodaj koniecznie, iż ten milion masz na swoim
koncie bankowym, żeby się nie okazało, że faktycznie — po czasie, jaki dałaś
sobie na spełnienie tego marzenia — masz milion złotych. Długu.
Pamiętaj jeszcze o czymś. Marzenia zobowiązują. Nie, nie!
Nie do zapłaty za ich spełnienie, bo zapłacisz pracą nad owym, ale do
odpowiedzialności za to, co sobie wykreujesz.
Zatem pamiętaj o odpowiedzialności, o tym, co spowoduje w Twoim życiu
spełnienie marzenia, którym jest posiadanie miliona złotych później. Na razie
jeszcze raz przemyśl, czego pragniesz, jeśli chodzi o pieniądze, a jeśli nie jesteś
już tego taka pewna jak przed chwilą, posłuż się moim marzeniem.
Musisz bowiem pamiętać, że już teraz, zapisując krok po kroku swoje marzenia,
uruchamiasz łańcuch zdarzeń, który ma doprowadzić do ich spełnienia.
M a m więc wystarczającą ilość pieniędzy. (Ty z kolei masz dużo pieniędzy).
Czym jest owa wystarczająca ilość i na co ma wystarczać? — zapyta
natychmiast podświadomość i... nie dostanie odpowiedzi. Niech będzie to naszą
słodką tajemnicą — Idzia ma się wziąć do roboty i na tę wystarczającą ilość
zapracować.
Ma nam wystarczać. Na wszystko, na co ma wystarczać.
I koniec.
Powiem Ci jeszcze, dlaczego zrezygnowałam ze zdania
„Mam dużo pieniędzy". Określenie „dużo pieniędzy" kojarzy się wszystkim
(więc Idzi też) z „dużo pracy". Bez pracy nie ma kołaczy — Jezu, ile razy to
słyszałam.
Ucieszę Cię.
Twoje marzenie „Mam dużo pieniędzy" (wiem, że nie masz, bo dopiero chcesz
mieć; umawiałyśmy się jednak: pierwsza osoba, czas teraźniejszy), wcale nie
musi oznaczać: „Zaharo-wuję się na śmierć, by pod koniec życia mieć dużo
pieniędzy".
Pieniądze nie zawsze biorą się z pracy.
Zaskoczona?
Przecież można je mieć z innych źródeł, takich jak:
— bogaty mąż/kochanek/przyjaciel/ojciec
— wygrana
— spadek po babci
— darowizna (zakrzykniesz: skąd!? Nie znam nikogo, kto chciałby obdarować
mnie forsą! Kochana... Uruchamiamy M S M . Jeżeli będziesz pracowała nad
tym marzeniem, dostaniesz forsę z najmniej spodziewanych źródeł)
— hobby (to dziwne, ale chodzą po tym świecie ludzie, którzy robią to, co lubią,
i jeszcze im za to płacą!)
— wynajem mieszkania (lub męża)
— inne (można mieć przecież pieniądze ze źródeł ekhm...
nielegalnych).
Pamiętaj, że marzenia M U S Z Ą mieć dla podświadomości wydźwięk
pozytywny. Ona MUSI chcieć je spełnić. Jeżeli jej nie przekonasz do Twego
marzenia, zacznie je sabotować: albo zrobi wszystko, by Cię zniechęcić do jego
urzeczywistnienia, rzucając kłody pod nogi, albo je spełni, ale w jakiś
przewrotny sposób (tu przypomina mi się pewien przykład, nie pamiętam już z
jakiej książki: kobieta marzyła o czerwonym porsche w swym garażu, pracowała
usilnie nad tym marzeniem, aż w końcu się spełniło — w jej garaż wjechał
niechcący czerwony porszak. Przyznam, iż przykład ten wydaje mi się aż za
kiczowaty i za amerykański — znasz jakiś garaż, do którego mógłby wjechać
przypadkiem obcy samochód? Ale przykład sam w sobie, na potwierdzenie
przewrotności panny R, jest dobry).
Na koniec zbuntowana przeciw marzeniu podświadomość przekona Cię, że
dobrze jest, jak jest, i W C A L E NIE CHCESZ
mieć tego, czego wydawało Ci się, że pragniesz. Czerwone porsche? A po co,
skoro tak lubisz jeździć metrem? Książkę możesz sobie poczytać... Języka
chińskiego się pouczyć...
I przecież nie masz prawa jazdy.
— No faktycznie, po co mi czerwone porsche? — pytasz siebie świadomie.
— Bo zawsze o nim marzyłam! — popiskuje gdzieś tam, na dnie duszy, Twoje
ja.
— A czy wiesz, jakie zapłacisz za tego grata ubezpieczenie?! — grzmi
podświadomość.
— Stać mnie będzie — popiskujesz coraz ciszej i mniej pewnie.
— Możesz się zabić na śmierć, bo jesteś cztery litery, nie kierowca, i dzieci
osierocisz (choć ich jeszcze nie masz)!
Wobec tak przekonywających argumentów poddajesz się, wykreślasz marzenie z
listy, a przy okazji skreślasz też to o pieniądzach i na wszelki wypadek o pracy
(żeby Cię nie kusiło), oraz w akcie desperacji ciskasz tę książkę do pojemnika na
śmieci. Takiego osiedlowego, by szybciej zniknęła z Twych oczu.
Oto poznałaś (choć teoretycznie) siłę antysugestii. Siłę zbuntowanej przeciw
marzeniu, sabotującej to marzenie pod
świadomości. Jest ogromna. NIEMAL tak wielka, jak moc spełniania marzeń.
Powtarzam: NIEMAL. Mamy nad nią jednak przewagę. Gdyby nie ta przewaga,
chyba w dalszym ciągu tkwilibyśmy w epoce kamienia łupanego: jesteśmy
świadome jej istnienia, a poznać wroga swego to pierwszy krok do zwycięstwa.
Przyznam, że nawet dla mnie perspektywa gromadzenia pieniędzy bez pracy jest
kusząca. Nawet zastanawiałam się, czy nie porzucić marzenia o dobrej pracy dla
marzenia 0 dużych pieniądzach, i wiesz co? Stwierdziłam, że włącza mi się
antysugestia.
Walcząca o święty spokój i zachowanie status quo leniwa podświadomość
sugeruje porzucenie jednego z marzeń, z nadzieją, że w końcu zrezygnujesz z
reszty. Odpuścisz wymarzoną pracę, a skończysz na beznadziejnym życiu, jakie
wiedziesz do tej pory. Życiu „mogę sobie tylko pomarzyć".
Ja WIEM, m a m tego dowody i mogę przedstawić je na piśmie, iż marzenia są
po to, by je spełniać. Jeżeli naprawdę czegoś pragniesz, jeżeli jest to w zgodzie z
Twoim sumieniem 1 nie krzywdzi innych, cały świat pochyli się nad Tobą, by Ci
to dać. Gdzie tam świat, wszechświat! Ale o tym później.
Kończąc podrozdział, nasza dobra znajoma pozostała przy swoim:
Ja, Katarzyna M., mam wystarczająco dużo pieniędzy.
W tym zdaniu jest i wystarczająco, i dużo, i są pieniądze.
A podświadomość już świerzbią rączki, by zabrać się do organizowania tych
pieniędzy...
7. MARZENIA MATERIALNE
W tym podrozdziale nie będzie żadnych ograniczeń. Ani dygresji. Ani uwag
wewnętrznych. Nic. Szalej do woli.
Łap kajecik w dłoń, tytanowy ogryzek długopisu w drugą i... marz.
Katarzyna M. ochoczo zabrała się do dzieła. Natychmiast spod jej pracowitych
dłoni spłynęły na karty zeszytu: DOM, NISSAN PATROL i KOŃ FRYZYJSKI.
I skończyła się w tym momencie jej wena twórcza, bo to było wszystko, o czym
śmiała marzyć, a co mogła kupić za pieniądze. Jakoś mało mam tych marzeń
materialnych...
pomyślała ze smutkiem, ale zaraz jej buzia rozpromieniła się na widok wyrosłego
u progu kawalerki domku z czerwoną dachóweczką i pięknym ogrodem,
wiśniowego nissana, świeżo zakupionego w salonie, oraz galopującego przez
ogród konika czarnego jak noc, z rozwianą grzywą i ogonem... Mało się o płot
biedak nie zabił, bo to był ogród, a nie łąka... (Proszę skorygować to marzenie).
Teraz Ty.
(Czytelniczka pisze...
I pisze...
I pisze...).
Słuchaj, mamy jeszcze parę rzeczy do przepracowania, a Tobie niedługo zeszyt
się skończy!
Nie żebym się gdzieś spieszyła, ale...
Wiem, mówiłam, że będziesz mogła pohulać, po namyśle poproszę Cię jednak o
wstrzemięźliwość. Przynajmniej na razie.
Dlaczego? — jękniesz. Obiecujesz, a potem zabierasz!
Skądże znowu, prosiłam o tymczasowe ograniczenie ilości marzeń materialnych,
bo teraz będzie krótki (lub długi, nie wiem, jaki mi wyjdzie) wykład.
Jak wiesz, stopniujemy nasze marzenia. Dajemy im noty pożądania i ponaglenia.
Jeśli któreś z marzeń materialnych albo nawet wszystkie są dla Ciebie
priorytetowe — podkreśl je.
Wyobraźmy sobie, że najważniejszym marzeniem Katarzyny M. jest szczęśliwa
rodzina z punktu drugiego oraz dom, nissan i fryz. I za chińskiego pana nie
zrezygnuje z żadnego z tych marzeń.
Może ją lumbago połamać (pal licho ,jestem zdrowa"), może być biedna jak
mysz kościelna (choć myszy to za jedno, czy jest biedna, czy bogata), może nie
pracować jako dekorator (Katarzyna M., nie mysz), byleby miała rodzinę, dom,
nissana i konia rasy fryzyjskiej (po co jej ten koń, nie m a m pojęcia, ale zaparła
się kobieta, widać lubi rano wstawać i krowy doić... eee... konie doić?).
Zaczyna usilnie pracować nad tymi właśnie marzeniami i po kilku miesiącach...
Alleluja! Moc Spełniania Marzeń zostaje uruchomiona.
Katarzyna M. zapada na grypę żołądkową. Trafia do szpitala, a tam na łóżku
obok cierpi na tę samą grypę urocza pani pod pięćdziesiątkę. Zaprzyjaźniają się.
Po niezwykle szybkim ozdrowieniu obu kobiet (pamiętaj, że podświadomość
Katarzyny M. pracuje na pełnych obrotach i ma przed sobą tylko jeden cel:
rodzinadomnissanfryz) starsza pani zaprasza Katarzynę M. do siebie na
uroczystą kolację. Przy stole zasiadają we dwie plus syn tej pani: niejaki książę z
bajki, zupełnie
„przypadkowo" (choć dla Idzi będącej w szale twórczym nic się nie dzieje
przypadkiem) będący właścicielem chałupy na zapadłej mazurskiej wsi,
hodujący hobbystycznie czarne jak sadza konie fryzyjskie i poruszający się
pełnoletnim nissanem patrolem. Katarzyna M. (a właściwie jej podświadomość)
zakochuje się w księciu oraz rozkochuje księcia w sobie, by zdobyć cel:
rodzinędomnissanafryza.
Kochana, brzmi niewiarygodnie? Jak bajka? Moim zdaniem przypomina
samospełniającą się przepowiednię, tyle że świadomie wypracowaną.
Słuchaj (i ciesz się): w pracy nad marzeniami nie chodzi 0 to, by pisać
scenariusze ich spełniania, a potem te scenariusze urzeczywistniać. Przeciwnie:
masz określić marzenie, przekonać do niego Idzie i pozostawić jej wolną rękę w
osiąganiu celu.
Pamiętaj o jednym (tych „pamiętaj o j e d n y m " już się trochę uzbierało, pod
koniec spiszę wszystkie reguły, niczym dziesięcioro przykazań, byś faktycznie je
pamiętała): jeśli Twoje marzenie jest sprzeczne z Twoim sumieniem czy
moralnością, kogoś krzywdzi lub stoi w sprzeczności z czyimś marzeniem — tak
iż po spełnieniu nie będziesz mogła się nim cieszyć, bo zwyczajnie nie spojrzysz
sobie w oczy — NIE
PRÓBUJ N A W E T pracować świadomie, z wyrachowaniem 1 premedytacją
nad jego urzeczywistnieniem. Skutki mogą być tragiczne i totalnie nie do
przewidzenia.
Oczywiście żądasz przykładu, bo a nuż uda Ci się przemycić w którymś
dekrecie: „niech szlag trafi teściową".
Powiedzmy, że Ci się uda i szlag trafi teściową, ale że zło, tak jak i dobro, wraca
po trzykroć, Ty się ciężko rozchorujesz.
Twoja mama, która przyjechałaby, żeby Ci pomóc, złamie nogę, a Twój
małżonek akurat zakocha się w innej. Jest po trzykroć? Jest. Co zrobisz,
Kochana, sama samiutka, leżąc jak kłoda w pustym domu (małżonek postanowił
wyjechać z n o w ą miłością na Karaiby), gdy nie będzie nawet znienawidzonej
teściowej, która podałaby Ci przysłowiową szklankę wody (nie mówiąc o
ugotowaniu czegoś gorącego czy zrobieniu zakupów)? Podałam przykład zbyt
drastyczny? To się nie zdarza, żeby na człowieka spadło naraz tyle nieszczęść?
Mylisz się, Kochana. Nieszczęścia są towarzyskie. Chodzą nie tylko parami, ale
czasem całymi stadami.
I nie wierz tym, którzy mówią, że zemsta jest słodka i masz do niej prawo, gdy
ktoś Cię skrzywdzi. Masz prawo się bronić, ale nienawiść wyzwala zbyt dużą
energię. Złą energię.
Nigdy nie wiadomo, w jakim kierunku pomknie i w kogo uderzy...
Jeszcze jedno: nigdy nie manipuluj za pomocą narzędzi, które już niedługo, w
następnym rozdziale, dostaniesz do ręki — ludźmi. Nawet w najlepszej wierze.
Co innego J e s t e m żoną księcia z bajki" czy „mam kochanego i kochającego
męża", a co innego konkretnie: J e s t e m żoną Jana Nowaka".
Może TY będziesz szczęśliwa, gdy zostaniesz żoną owego Jana (nic prostszego:
zaciągnąć faceta do łóżka i wrobić go w dziecko, nawet wyimaginowane), ale
Jan Nowak niekoniecznie będzie równie szczęśliwy, zostając Twoim
(zmanipulowanym za pomocą niniejszego poradnika) mężem.
Przestrzegam raz jeszcze przed narzucaniem swej woli nieświadomej tego
istocie ludzkiej. Wierz mi: jest to możliwe i jest to powodem wstydu, a nie
dumy. Nie przynosi też tego, czego oczekujesz, bo wyrządzasz takim
postępowaniem krzywdę temu komuś. Choćby w najlepszych intencjach
uszczęśliwienia go swoją osobą. Możesz pracować nad szczęściem, pieniędzmi i
pracą, ale daj innym wolną wolę, wybór, czy chcą Ci dać te marzenia, czy też
nie.
Powracamy do marzeń materialnych.
Katarzyna M., przeczytawszy moje dobre rady, postanowiła się do nich
zastosować, zrezygnowała chwilowo z nissana i konika, za to wzmocniła
znaczenie domu, nadając mu przy tym notę 10/10, czyli 10 punktów ważności i
10 pilności (widać zdesperowana jest biedaczka).
Ja, Katarzyna M., mam własny, wymarzony dom.
Domek stoi na uboczu, w pięknym, spokojnym otoczeniu, pod lasem i nad
rzeczką.
Jest czysty, przytulny i wygodny.
Sąsiedzi są sympatyczni i dobrzy, lubią mnie i moją rodzinę.
Przyjrzyjmy się temu dekretowi. Czego w nim za dużo, a czego za mało? Widać,
że Katarzyna M. zaczyna nabierać wprawy w wypełnianiu ankiet życzeniowych,
bo dekret jest niemal doskonały.
Oczywiście możemy się przyczepić do słowa „wymarzony", bo wiadomo, że
skoro Katarzyna M. pracuje nad tym właśnie domkiem, to siłą rzeczy jest on
wymarzony. Opis otoczenia i sąsiadów, a także stanu technicznego domu wydaje
się zbyt szczegółowy, ale widać ma to dla naszej bohaterki duże znaczenie,
skoro takim go przemyciła.
Zwróć uwagę na jeden drobny szczegół. W drugim zdaniu jest słowo „domek".
Dlaczego nie dom? Wyjaśniam: gdy pracujesz nad jakimś marzeniem, nie wiesz,
z której strony przyjdzie jego spełnienie.
Dom możesz kupić — i wtedy masz wpływ na to, jaki będzie, ale dom możesz
również odziedziczyć lub dostać razem z mężem. Kasia M. wie o tym, a że
obecnie jest posiadaczką siedmiopokojowego domiszcza (a korzysta może z
jednej trzeciej), tym razem marzy o domku dopasowanym do jej potrzeb i
możliwości. Poznała również umiejętności sąsiadów (w uprzykrzaniu życia) i
wie, jak ważni są w codziennej egzystencji — stąd sympatyczni, dobrzy i
lubiący ją sąsiedzi.
Mam prośbę. W wypadku marzeń priorytetowych spróbuj przyjrzeć się im
bardzo dokładnie, zwróć uwagę na wszystkie szczegóły i zapisz je sobie w
zeszycie. Przyda się to w dalszej pracy. Jeżeli pragniesz ponad wszystko psa
albo samochodu (nawiązuję teraz do marzeń materialnych), opisz, jaki to ma być
pies (bo niekoniecznie marzy Ci się jakikolwiek, nawet z kulawą nogą) lub jaki
samochód.
Myślę również, że dla Katarzyny M. ważne byłoby, by ukochany nissan patrol
nie okazał się kradziony lub nie rozkraczał się co skrzyżowanie. Tudzież by
tłumik tkwił na swoim miejscu, a niekoniecznie odpadał po każdym metrze bitej
drogi (bądź co bądź patrol to samochód terenowy).
Najlepiej — o czym nasza bohaterka chyba ze skromności nie wspomniała — by
był nowy fabrycznie i kupiony w salonie Nissana.
Pamiętaj: jak już o czymś marzysz, to sięgaj na najwyższą półkę. Niech się
potem martwi Twoja podświadomość, jak na tę półkę sięgnąć. Dekret gotowy?
Bo chcę przejść do następnego podpunktu.
8. UMIEJĘTNOŚCI
Tu też możesz poszaleć. Pomarzyć. Zapisz wszystko, czego byś pragnęła,
gdybyś nie miała żadnych ograniczeń czasoprzestrzennych. No dobrze,
przesadziłam: czasowych, pieniężnych lub rodzinnych.
Katarzyna M. zamyśliła się teatralnie (nie miała już czego obgryzać — długopis
zjadła na wysokości konika fryzyjskiego, obecnie pisała cienkopisem i obawiała
się fioletowych plam po tuszu na ustach, nosie, policzkach i gdzie indziej...), po
czym wzięła rozpęd...
Jestem projektantką ogrodów i wnętrz, specjalistką leczenia padaczki oraz
anestezjologiem weterynaryjnym, jestem ratownikiem medycznym, umiem jeździć
konno, jestem dobrym kierowcą i lubię prowadzić samochód, piszę bestsellerowe
książki, scenariusze filmowe, nagrywam teledyski i piosenki, dobrze gotuję.
No, tym razem faktycznie zaszalała...
Gdyby taki dekret usiłowała wcisnąć swej podświadomości, ta zastrajkowałaby
prawdopodobnie na wysokości anestezjologa. Groziłoby to następującymi
konsekwencjami:
— Katarzyna M. wprawdzie byłaby projektantką ogrodów i wnętrz, ale
— miałaby padaczkę
— zmuszona byłaby iść na medycynę, by kształcić się w zawodzie anestezjologa
ludzkiego (przechlapane: gdzieś tak osiem lat ciężkich robót), bo
podświadomość nie doczekała do sprecyzowania „weterynaryjny".
Pytanie do publiczności (werble potęgujące narastającą grozę):
Czy Katarzyna M. naprawdę chce iść na studia i mieć padaczkę?
Weźmy pod lupę jej marzenia. Projektanta i anestezjologa umieściła w marzeniu
numer 1 (dotyczącym wyśnionej pracy), po co się więc powtarza? Chce być
podwójnym projektantem czy co?
Jeżeli do szczęścia jest jej potrzebny ratownik medyczny, to niech nim zostanie.
Skoro będzie pracowała nad posiadaniem konia rasy fryzyjskiej, to
podświadomość może słusznie domniemywać, iż Katarzyna M. UMIE jeździć
konno. A jeśli jeszcze nie umie, to będzie umiała.
To samo można byłoby powiedzieć o byciu dobrym kierowcą, ale nasza
bohaterka nie cierpi prowadzić samochodu. Stąd nacisk na polubienie tego
zajęcia. Pytanie tylko (tym razem do Katarzyny M.): czy naprawdę poświęci
cenny czas i MSM, by zmuszać się do tego, do czego zmuszać się nie musi?
Do bestsellera wy ch książek nie będziemy się przyczepiać — jest pisarką, więc
pragnie pisać poczytne dzieła.
Byłoby dziwne, gdyby pragnęła tworzyć grafomanię, która nadaje się tylko na
wykorzystanie jako surowiec wtórny.
Skoro marzy o scenariuszach, teledyskach i piosenkach —
proszę bardzo. Nie wiem wprawdzie, jak znajdzie na to czas, pracując w trzech
zawodach, mając dom na końcu świata, męża i dwójkę dzieci (oraz konia), ale
„prosisz-masz".
„Dobrze gotuję...". Katarzyna M. dobrze gotuje, ale nie cierpi gotowania niemal
tak, jak prowadzenia samochodu.
Może zmienić dekret na „Gotuję z przyjemnością". Albo...
„W domu mogę dobrze zjeść". Przecież niekoniecznie ona musi stać przy
garach. Może K N B K lubi i umie gotować?
A może przyszywana babcia sąsiadka uprze się, żeby karmić jej rodzinę?
Pozwólmy działać M S M (Mocy Spełniania Marzeń), zadajmy jej temat i niech
pokaże swoje możliwości, w najlepszy dla nas sposób kreując naszą przyszłość.
Zamiast naginać siebie do wykonywania zajęć, których nie lubisz i wiesz, że nie
polubisz, spróbuj zastąpić je substytutami.
Prowadzić Twój samochód może kierowca, a sprzątać i gotować opłacona
gospodyni. Zarabiając WYSTARCZAJĄCO
D U Ż O PIENIĘDZY, będziesz mogła sobie na te „ekstrawagancje" pozwolić.
Po zapoznaniu się z powyższymi uwagami nasza bohaterka pozostała przy:
Ja, Katarzyna M., piszę bestsellerowe książki.
Jednocześnie przy księciu z bajki dodała, że musi on umieć i lubić gotować.
„Trzeba sobie radzić, powiedział baca, wiążąc buty dżdżownicą". Ze scenariuszy
teledysków i piosenek rozsądnie zrezygnowała. Chociaż nie na zawsze.
9. MARZENIA INNE
Czyli przechodzimy do marzeń pozostałych, które nie mieszczą się w żadnej z
powyższych kategorii. Prawdopodobnie należą do marzeń związanych z
emocjami, może z ambicjami? Z naprawą relacji z ludźmi? Rodziną?
Katarzyna M., nie zastanawiając się długo, walnęła: JESTEM SŁAWNA!
Kochanie, odpowiedziałam, nic prostszego. Zrób sobie dziecko, najlepiej nie
wiedząc z kim, i oskarż o ojcostwo byle jakiego polityka. Natychmiast staniesz
się sławna na cały kraj. Tylko czy na pewno o TAKĄ sławę ci chodzi?
Nie, nie, ja pragnę uznania! — zakrzyknie w odpowiedzi Katarzyna M., nieco
skonfundowana wyobrażeniem siebie w ciąży z byle jakim politykiem.
Aha. Uznania. A czyjego?
— Wszystkich! — zakrzyknie radośnie.
— Nie da się. Proszę konkretniej.
— No dobra: rodziny i czytelników.
— Czym się objawia uznanie rodziny?
— Szacunkiem, sympatią.
— A czytelników?
— Liczbą sprzedanych książek.
— Więc...?
— „Piszę bestsellerowe książki" i „Mam szczęśliwą rodzinę"? — zapyta
nieśmiało Katarzyna M.
Właśnie. Czy wyobrażasz sobie, by kochająca się rodzina nie szanowała matki?
By kochany i kochający mąż nie darzył
uznaniem utalentowanej żony? A czy jest możliwe, żeby książki ze szczytu listy
empiku nie dały ich autorce sławy i pieniędzy?
Spróbuj przyjrzeć się w ten sposób Twoim marzeniom.
Może powtarzają się w innej formie wcześniej? Może już je zawarłaś w którymś
z poprzednich dekretów?
Nie masz tak wielkich mocy przerobowych (Twoja pod
świadomość również nie), by pracować nad wieloma marzeniami naraz. Za
chwilę będziesz wybierała jedynie trzy z całej przydługiej już listy, więc spróbuj
przemycić w tych trzech jak najwięcej pozostałych. Pisząc „przemycić", nie
mam na myśli dopisywania paru zdań więcej do już gotowych dekretów —- na
to się podświadomość nie nabierze i zacznie się
„wyłączać" w połowie pracy, co może skutkować, jak wykazałam w punkcie
którymś tam, „padaczką" oraz „studiami medycznymi".
Podam inny ciekawy przykład z życia wzięty. Moja młoda koleżanka po fachu
ma jedno Wielkie Marzenie: być dobrym lekarzem weterynarii.
— Znasz dobrze pięciu lekarzy pracujących w naszej klinice. Który z nich jest
obiektywnie dobry? — zapytałam.
Zamyśliła się.
— Doktor J.? Jest najlepszym lekarzem swojej specjalności w Polsce. Musisz
przyznać, że obiektywnie jest DOBRY.
— No tak, ale nikt go nie lubi, ani klienci, ani pracownicy.
I on sam nie lubi swojej pracy. Nie chciałabym być takim lekarzem.
— Okej, wiemy już, czego byś nie chciała. Co więc znaczy dla Ciebie być
dobrą? Dobrą dla kogo?
— Dla pacjentów.
— To oznacza, że będziesz czasem „niedobra" dla ich właścicieli. Pogodzisz się
z tym? Wiesz, jaka jest cena bycia
„dobrą"? Zapłacisz tę cenę? Dobry lekarz wypala się w ciągu kilku lat i albo
musi odpocząć, albo staje się przeciętny.
Zdajesz sobie z tego sprawę? Mimo to chcesz pracować nad takim właśnie
marzeniem?
Odpowiedziało mi milczenie. Moja koleżanka musiała sobie wszystko
przemyśleć.
Jak Ty sformułowałabyś jej marzenie, by ominąć wszystkie rafy i pułapki
czyhające na dobrego lekarza?
„Jestem kompetentną i lubianą lekarką. Pracuję z radością"?
Może. Ciekawe, do jakich wniosków dojdzie bohaterka powyższego przykładu.
Bez względu na te wnioski i tak ją lubię...
Wielkimi krokami nadeszło podsumowanie, a wraz z nim trudny wybór trzech
(słownie: trzech) marzeń, nad którymi będziemy pracować. Nie, nie, nie
odbieram Ci całej reszty!
Gdy tylko skończysz pracę nad tymi trzema, będziesz mogła podłubać przy
następnych, a za dwa lata, po przerobieniu wszystkich, będziesz najszczęśliwszą
kobietką w naszej Galaktyce. Teraz jednak skupimy się na trzech NAJ.
Najważniejszych, najpilniejszych, najbardziej wymarzonych. Okej? Nie musisz
odpowiadać.
Oto czego do tej pory życzyła sobie nasza bohaterka: Ja, Katarzyna M., m a m
dobrą pracę.
Jestem dekoratorką domu i ogrodu, anestezjologiem weterynaryjnym oraz
pisarką bestsellerów.
Pracuję w domu lub w gabinecie blisko domu.
Pracuję spokojnie, z radością i chęcią, twórczo. Lubię swoją pracę.
Pracuję cztery godziny dziennie. Wtedy kiedy chcę, mam wolne.
Zarabiam ponad dziesięć tysięcy miesięcznie.
Jestem ceniona, szanowana i lubiana.
Ja, Katarzyna ML, mam szczęśliwą rodzinę.
M a m dobrego, kochającego i kochanego męża.
M a m kochane i kochające dzieci: syna i córkę.
Dzieci są zdrowe, mądre, piękne i dobre.
Mąż jest pracowity, mądry i uczciwy.
Cieszymy się dobrym zdrowiem.
Ja, Katarzyna M., mam zdrowe ciało, duszę i umysł.
Ja, Katarzyna M., mam piękne, zdrowe ciało.
Lubię siebie.
Podobam się sobie.
Jestem swoją przyjaciółką.
Ja, Katarzyna M., mam wystarczająco dużo pieniędzy.
Ja, Katarzyna M., mam własny wymarzony dom.
Domek stoi na uboczu, w pięknym, spokojnym otoczeniu, pod lasem i nad
rzeczką.
Jest czysty, przytulny i wygodny.
Sąsiedzi są sympatyczni i dobrzy, lubią mnie i moją rodzinę.
Ja, Katarzyna M., piszę bestsellerowe książki.
Ja, Katarzyna M., mam uznanie.
Teraz, droga Kasiu, poprosimy trzy, tylko trzy.
Katarzyna M. zmuszona do ponownej weryfikacji Wielkich Marzeń powoli i z
namaszczeniem zaczęła czytać swoje wcześniejsze wypociny, by z ośmiu
dekretów odrzucić piąć, a wybrać magiczną trójką.
Absolutnie najważniejsza wydala się jej rodzina. Szczęśliwa, ciepła, kochająca
się rodzina, taka jaką widziała oczyma wyobraźni. To marzenie nie podlegało
dyskusjom.
Praca — wydawałoby się, że równie ważna jak rodzina —
nieodmiennie kojarzyła się z pieniędzmi, a skoro piszą, że forsę można mieć
niekoniecznie z pracy, to... ? Jednakże czy Katarzyna M. potrafiłaby żyć bez
pracy? Bycie bogatą bezrobotną jest fajne, owszem, ale jakieś takie... Dziwne.
Mieszkać w wymarzonym domku z wymarzonym facetem i... nic nie robić? Nie
leczyć? Nie pisać? Nie projektować ku radości innych?
Pasożytować na dawcy pieniędzy? Do dupy takie życie!
Wybór między domkiem, zdrowiem a uznaniem był trudniejszy. Domku łaknęła
jak kania dżdżu (choć na oczy nie widziałam kani, chyba że grzyba o tej nazwie,
ale to nie o tę kanię chodzi), zdrowie by się przydało, a uznanie... cóż.
Również. Nagle olśniło ją: w dekrecie „ rodzinnym " zawarła warunek, że
wszyscy cieszą się dobrym zdrowiem, więc osobne życzenie tyczące się zdrowia
nie było konieczne. Uf/f... Więc co? Uznanie czy domek? Ponieważ nie mogła się
zdecydować, rzuciła monetę. Wypadł domek
I już wiedziała, czego pragnie: szczęśliwej rodziny, fajnej pracki i domku na
zadupiu...
Gdy przeczytała swoje Trzy Wielkie, Naprawdę Wielkie Marzenia, poczuła nagłą
ulgę i radość w sercu. Tak. Z nadzieją, wiarą i miłością jest gotowa poświęcić się
ich urzeczywistnieniu. Od zaraz.
Stój, Katarzyno, koronę carów sen taki jak ten może ci z głowy zdjąć! (to refren
bardzo dobrej piosenki Kaczmarskiego).
Nie od zaraz.
Nim oddasz się spełnianiu trzech WuEmów, nim uruchomisz drzemiące w tobie
pokłady Mocy, przeczytaj następny rozdział. Jest ciekawy. I trochę
kontrowersyjny.
R O Z D Z I A Ł I V
KOREKTA, SABOTAŻ I KLAWISZ DELETE
Słuchaj, Kochana, dlaczego Ty właściwie siedzisz i marzysz, zamiast już być
szczęśliwą właścicielką willi i lexusa i mieć księcia przy boku (niekoniecznie w
takiej kolejności)?
Katarzyna M. się zamyśliła... Kurczę, dlaczego właściwie nie? Za głupia jestem,
żeby ten psychopata szef mnie awansował? Bo jakby mnie awansował, to
kupiłabym sobie...
albo nie, wzięłabym kredyt i wtedy bym sobie... Ale jakby mnie awansował na
stanowisko głównej księgowej, to do końca życia tkwiłabym w zawodzie, którego
nie cierpię, w firmie, której szef mnie wkurza, i pod koniec życia z willą, lexusem
i podstarzałym księciem żałowałabym, że kupiłam jakąś głupią książkę o
spełnianiu marzeń i zamiast wycieczki na Karaiby, wpisałam „awans". Dlaczego
więc nie rzucę tej cholernej pracy, nie zatrudnię się jako przewodnik wycieczek
po Karaibach? Eee... Tego... Bo się boję. No bo rozumiesz: tutaj praca jest, jaka
jest, ale jest, a te Karaiby to wiesz... Tam są pewnie węże i jadowite pająki, i
kanibale!
Tam na pewno żyją kanibale!! A poza tym nigdy nie lubiłam wysp na literę K...
Od zawsze zastanawiał mnie fenomen sabotowania samej siebie. Jestem
skądinąd lekarzem, więc raczej dociekam przyczyn, zamiast iść na łatwiznę i
leczyć objawy, ale przyznaję, że przyczyn tej choroby, j a k ą jest podstawianie
sobie nogi, nie dociekłam do dziś.
Dlaczego nie podążamy za marzeniem?
BO SIĘ BOIMY.
Człowiek jest z natury istotą bojaźliwą (no dobra: mężczyzna jest z natury
tchórzem, czemu usiłuje zaprzeczyć, rozpętując coraz to nowe wojny, kobieta
jest bojaźliwą).
Marzenie o wyjeździe do afrykańskiego buszu, by ratować ginący gatunek pod
nazwą nosorożec biały, siłą rzeczy przeraża, i to nie tylko tę, która chce ratować
te nosorożce, ale każdego, kto o tym pomyśle usłyszy. Pomysł ratowania jest
szczytny, ale rzucić dobrą robotę, sprzedać kawalerkę po babci i wyjechać w
busz, by obcinać rogi...?! Come on!
Najgorsze jest to, że nie musisz wysłuchiwać takich komentarzy od rodziny i
przyjaciół, by dojść do kulminacyjnego
„come on!", TY SAMA komentujesz właśnie tak swoje marzenia, by, broń Boże,
nie dopuścić do ich realizacji.
Jeśli pomysł z nosorożcami wydał Ci się zbyt kosmiczny, spieszę z bardziej
przyziemnym.
Niejaka Bożena Z. (imię i nazwisko znane redakcji i oczywiście zmienione)
pracuje w małej firmie, zajmując się nie wiem czym, bo właściwie nigdy się nie
dowiedziałam. Jakieś papiery chyba przerzuca. Pracuje na cały etat (wiesz:
przerzuca te papiery osiem godzin dziennie) za sześćset parę złotych
miesięcznie. Nienawidzi tej roboty, bo od zawsze marzyła 0 pracy w stajni, z
końmi. Notabene skończyła technikum hodowli koni i ma kwalifikacje trenera.
Co więc robi w tym biurze? Nie wiem... Kontynuuję. Nie ma forsy na nic, całe
szczęście, że mieszka z mamą, która ją utrzymuje, bo Bożena Z. nie mogłaby
sobie kupić nawet wymarzonego iPoda (iPod jest tutaj bardzo ważny, przeto go
podkreślam).
Któregoś wieczoru siedzimy na schodkach mojego domku 1 toczymy rozmowę.
— O Boże, jak ja bym chciała pracować z końmi...
— No to pracuj.
Rozmarzyła się.
— Wiesz, mój znajomy ma znajomego w Irlandii i tamten znajomy wysłał moje
CV do paru stajni.
— Fantastycznie! — krzyczę, bo uwielbiam, jak ludzie zamiast siedzieć i
mendzie, że im źle, coś robią, by to źle zmienić.
— No nie bardzo...
Milczę, mając w oczach znaki zapytania.
— Dostałam odpowiedź od jednego z właścicieli.
— No i...? — zaczynam być ostrożna.
— Rozmawialiśmy wczoraj przez telefon, chciał sprawdzić mój angielski, i był
zadowolony. Chce mnie zatrudnić. —
Jestem coraz bardziej ostrożna, bo Bożena Z. zamiast skakać z radości pod sufit,
zbierając głową pajęczyny z mojego ganku, nie miałabym nic przeciwko, siedzi
skrzywiona.
— Chyba o tym właśnie marzyłaś...?
— No tak, ale muszę jechać na interview.
Unoszę brwi skonsternowana. Przecież to zrozumiałe, że nim pracodawca rzuci
się pracownikowi na szyję ze szlochem
„mój ci on!", to najpierw zechce go zobaczyć.
— Podróż kosztuje pięćset złotych. A ja zarabiam sześćset pięćdziesiąt.
No nie, rozumiem oczywiście, że pięćset złotych to kupa forsy dla kogoś, kto ma
miesięczną pensję niewiele wyższą, ale tu chodzi o pracę jej życia!!!
— Pożyczę ci — mówię.
— Nie, nie. — Kręci głową. — Musiałabym ci oddać. —
No, prawdę mówiąc, ja też wolałabym, żeby oddała. — A ja swój iPod
spłacałam cały rok... Kosztował okrągłe pięćset! —
Tu zaczęła gładzić miłośnie przedmiot, owszem, kształtu fallicznego, ale nieco
maluśki.
— O, to masz wyjście! Sprzedaj iPod! — zakrzyknęłam nieopatrznie.
Ludzie... Nie chcielibyście widzieć jej reakcji. Zaczęła od tego, że iPod jest dla
niej droższy niż życie, bo ma w nim wszystkie ulubione piosenki (gotowa byłam
pomyśleć, że własnoręcznie skomponowane, ale nie), a skończyła na tym, bym
jej nie robiła psychoanalizy.
Teraz pytanie, Moja Kochana: Dlaczego Bożena Z. nie chciała spełnić swojego
marzenia? Bo przecież nie ze względu na samopoczucie iPoda, który był (głupią
zresztą) wymówką.
Gdyby mi oferowano wydanie na antypodach mojej książki w nakładzie miliona
egzemplarzy (marzenie mojego życia), to na kolanach bym... eee... przepłynęła?
No dobra, sprzedałabym iPoda, by tam dolecieć! Nawet ukochany laptop,
bliższy mi niż własny syn, bym sprzedała (syna bym nie sprzedała tylko dlatego,
że brzydzę się handlem ludzkim towarem.
Żartuję. Z tym sprzedawaniem syna, nie, że się brzydzę).
Przyjrzyjmy się, co by się stało, gdyby Bożena Z. poświęciła jednak iPod (w
domyśle: dostała pracę w Irlandii).
Po pierwsze: być może pierwszy raz w życiu wzięłaby odpowiedzialność za
siebie i swoją decyzję. O, czuję, że dotarłam do sedna.
Nie lubimy tego, prawda? Nie lubimy dokonywać kontrowersyjnych wyborów i
ponosić za nie odpowiedzialności.
Lepiej, żeby zrobił to za nas iPod. A jak nie mamy pod ręką iPoda, to rodzice
albo mąż, albo ktokolwiek. Byle nie my.
Bożena Z. musiałaby szybko dorosnąć — skończyłoby się życie na garnuszku
mamusi, zaczęłoby się PRAWDZIWE
życie, a Bożena Z. mimo trzydziestki na karku wciąż jest dzieckiem.
Dorastanie niesie ze sobą słodycz i gorycz: nareszcie możemy o sobie
decydować (to słodycz) i — kurczę! —
musimy o sobie decydować (to gorycz)! A gdy już zadecydujemy, to nie ma
przeproś, nie da się zwalić na mamę, tatę, babcię czy psa odpowiedzialności za
dorosłą decyzję.
Więcej! Nie dość, że w razie porażki Bożena Z. musiałaby przyznać: to moja —
tylko i wyłącznie M O J A wina, ale musiałaby także ponieść konsekwencje
decyzji. Co innego uderzyć się w piersi, jeśli decyzja nikogo nie skrzywdziła,
pozbawiła tylko Ciebie robótki za sześćset pięćdziesiąt, a co innego, gdy decyzja
spowodowała znaczące zmiany w otoczeniu — opuszczona matka trafiła... nie,
nie na psychiatrię, z głęboką depresją, przeciwnie: trafiła na faceta młodszego od
siebie i Bożeny Z. (od tej drugiej o jakąś dekadę) i właśnie
— o zgrozo! — zaoszczędziwszy na nieobecności Bożeny Z., wyleguje się z
tym cholernym, napalonym, przystojnym żigolakiem na Karaibach! A ja —
Bożena Z.!? Przecież do końca życia nie daruję sobie, że wyjechałam do tej
Irlandii...
jeszcze mnie na jego rzecz wydziedziczy!!
Zagalopowałam się.
Boimy się odpowiedzialności.
Po drugie: tu — w Polsce — Bożena Z. pracuje z diabłem znanym. No to co, że
za żałosne sześćset pięćdziesiąt złotych!
Wie, czego się spodziewać po szefie, po współtowarzyszach niedoli, zna układy,
może wyskakiwać co piętnaście minut na papieroska, a na koniec miesiąca wie,
ile dostanie do ręki.
Tam zaś... Tam musiałaby zaczynać od nowa. Oswajać szefa, wchodzić w
środowisko pracowników, pomachać widłami i poprzerzucać gnój zamiast
papierów (naprawdę jest to marzenie twojego życia, Bożeno Z.?), oswajać się z
językiem, nowym krajem, no wiesz: wszystko nowe. Nic to, że jest młoda i
powinna — z entuzjazmem właściwym ludziom młodym — dać się porwać
przygodzie, wyjść jej naprzeciw.
Przecież nie zostawia rocznego dziecka z mężem dwulewo-ręcznym. Gdyby
bowiem wróciła na tarczy (nigdy nie mogłam pojąć, o co chodzi z tymi tarczami,
kojarzą mi się z naszywką na rękawie fartuszka szkolnego), mogłaby — o
zgrozo! —
usłyszeć: „a nie mówiłam!?". I to od kogo? Od PORZUCONEJ
matki! (To, że matka chętnie zostałaby porzucona, byle tylko Bożena Z.
wreszcie zeszła z jej pleców i jej skromnej renty, to tak na marginesie, ale
ewentualnie matczyne „a nie mówiłam!?", jest doskonałym alibi, by NIE jechać
do Irlandii).
Boimy się nieznanego.
Po trzecie: jest wygodna. Ma komfort. No nie, chyba ma dyskomfort! —
zakrzykniesz. — Zarabia grosze, ma szefa sadystę i zboczeńca (Kto tak
powiedział? Ja tak powiedzia
łam?!), pracownicy ją dręczą...
Oczywiście, że nie! — sprostuję: Bożena Z. ma komfort psychiczny. A dla
komfortu psychicznego jesteśmy w stanie poświęcić każde marzenie. Nawet to o
obcinaniu rogów białym nosorożcom.
Dla komfortu wymyślisz każde usprawiedliwienie, by w Twym życiu nie było
zmian, byś nie musiała przenosić się z zaplutej kawalerki do domku pod lasem
(węże, pająki i kanibale!).
Człowiek jest tak dziwnie zbudowany (umysłowo), że dla świętego spokoju
poświęci wszystko: rodzinę, dom i pieniądze (oprócz samochodu). Gdy dziecko
jest chore, człowiek odchodzi w siną dal, bo nie może unieść ciężaru trosk
(uwaga wewnętrzna: pisząc „człowiek", mam na myśli faceta ofkors).
Gdy żona leży pół roku z zagrożoną ciążą, człowiek pocieszy się w ramionach
sąsiadki spod siódemki. Gdy dom wymaga remontu dachu, człowiek pośle po
drabinę małżonkę i może nawet — MOŻE! — tę drabinę jej potrzyma, coby z
tego dachu nie sp...adła. Przecież przyda mu się jeszcze (małżonka, nie dach) do
zrobienia obiadu...
Gdy więc człowiek usłyszy, że jego żona marzy o domku pod lasem, zrobi
wszystko, by jej ten domek obrzydzić. By jej wmówić, że zawsze to ona,
owszem, marzyła, ale o zaplutej kawalerce w podłej dzielnicy Radomia (jeżeli
Radom ma podłe dzielnice). Kobieta miętką z kolei jest, jeśli chodzi 0 dobro
człowieka, i pozwoli to sobie do tego stopnia wmówić, że sama dobrowolnie
eksmituje się z własnego domu do owej kawalerki, gdy tylko człowiek zażąda
większej przestrzeni życiowej dla siebie i swojej nowej pani.
Nie, żebym miała coś przeciwko facetom...!
Przyznaj teraz sama przed sobą — ile bitew (wygranych w cuglach) przegrałaś
walkowerem dla świętego spokoju? Ile razy się poddałaś? Bez walki? Ile razy,
mimo że się poddałaś 1 nie chciałaś walczyć, zaszczuwano cię dalej?
Ja się przyznaję bez bicia.
Raz.
Żartuję. Niestety.
Boimy się walki.
Po czwarte: pomyśl, Moja Droga, na co narzekałaby Bożena Z., gdyby dostała
Pracę Życia za więcej niż przyzwoite pieniądze? Gdyby nagle Bożenę Z.
uszczęśliwiono, straciłaby prawo do narzekania (sześćset pięćdziesiąt złotych,
wredny szef, nudna robota, ciągle pada...) i użalania się nad sobą (,ja to m a m
parszywe życie, nie dość, że muszę z matką mieszkać, bo nie stać mnie na
usamodzielnienie się, to jeszcze żyję z iPodem zamiast z mężczyzną mego
życia" — przyrzekam Ci, nie wiem, co ma do tego ten cholerny iPod!). Teraz
wszystkie życiowe niepowodzenia może zrzucić na rozgoryczenie pracą, a jak
tego alibi zabraknie? Wiem, że jeśli chcesz narzekać, powód zawsze się
znajdzie, ale... narzekanie na przykład na brak faceta jest już cokolwiek
podejrzane dla otoczenia („może z N I Ą coś jest nie tak?"), narzekanie na
matkę, która Cię utrzymuje, tym bardziej, a narzekanie na pogodę czy nasz rząd
nie wzbudza już chyba żadnych emocji, a na pewno nie tych, których złakniona
jest Bożena Z. Ona nie chce, by poużalać się nad rolnikami, którzy znów mają
suszę/powódź. Ona chce, by popłakać nad JEJ losem. I dlatego nie zmieni w
swym życiu nic.
Boimy się być szczęśliwi.
Nie wiem, czy jest to wada narodowa, ale nam, Polakom, nie wolno być
szczęśliwym. Amerykanin na formułkę J a k się masz?" odpowiada niezmiennie
„wporzo!" (to, że ktoś Cię pyta, J a k się masz?", wcale nie oznacza, iż
faktycznie interesuje go to, jak się masz, może dlatego Amerykanin odpowiada
tak samo zdawkowo, jak został zapytany — to uwaga dla wyjeżdżających za
chlebem do Irlandii czy gdzie indziej). Polak na przywitanie „co słychać"
nabiera tchu, by streścić ostatni tydzień samych niepowodzeń. Gwarantuję, że
gdybyś mu pozwoliła się wygadać (w odpowiedzi na Twoje uprzejme i
niezobowiązujące „co słychać?"), zacząłby od żylaków babci, przeszedł przez
kłucie w krzyżu jamnika sąsiadki, ponarzekał po drodze na polityków, a
skończył...
doprawdy Bóg jeden wie, czy nie skończyłby na zwierzaniu się przyciszonym i
zbolałym głosem z własnych hemoroidów.
Ludzie!! Polacy! Pojmijcie jedną rzecz: to, czy czujecie się dobrze, czy źle, jest
tylko i wyłącznie waszym myśleniem!
Przykład ze szklanką do połowy pełną czy od połowy pustą jest tak oklepany, że
nawet go tu nie przytaczam.
Przytoczę natomiast inny przykład, który zmienił moje postrzeganie świata. M a
m zaszczyt (i nie jest to ironiczne stwierdzenie) przyjaźnić się z kobietą, która
jest dla mnie absolutnym wzorem Kobiety Dzielnej. Gdy Ją poznałam, była
samotną matką trojga dzieci (córka już dorosła, dwóch chłopców — bliźniaków
— w wieku licealnym), przy czym jedno z bliźniąt miało porażenie mózgowe.
Mąż Kobiety Dzielnej nie wytrzymał napięcia związanego z wychowywaniem
dziecka niepełnosprawnego (to w tym wypadku totalny eufemizm) i odszedł od
niej, gdy maluchy miały bodajże cztery latka. Od tego czasu ona walczy z
życiem samotnie, otrzymując od Pana Dennego trzysta złotych alimentów
(nawet nie na jedno, ale na dwoje dzieci — wiesz, czterdziesto-paroletni facet
jest już zmęczony życiem i przeszedł na zasiłek dla bezrobotnych...). Moja droga
Kobieta Dzielna natomiast potrafiła dojeżdżać co drugi dzień trzysta kilometrów,
by utrzymać siebie i chłopców. Gdy ją poznałam i wyraziłam uznanie dla jej
dzielności, rzekła:
— Kasiu, ja to jeszcze nic...
— Jak to nic?! Wychowujesz sama dwóch chłopców, w tym jednego ciężko
chorego (ja ze swoim jednym ledwo daję sobie radę!). Zaiwaniasz po trzysta
kilosów w j e d n ą stronę, użerasz się cały dzień z dłużnikami, po czym
zaiwaniasz powtórne trzysta kilometrów, by położyć syna spać! Ten skurczybyk,
Pan Denny, nawet się nie pofatyguje, by przewinąć ci to dziecko
(siedemnastoletnie) choć raz dziennie, a ty mi mówisz...
— Pamiętam, co powiedziałam — przerwała mi z uśmiechem (Kobieta Dzielna
ma przy okazji śliczny uśmiech i jest z natury bardzo pogodna). — Słuchaj, gdy
byłam z Mate-uszkiem na neurochirurgii, pamiętasz, to było wtedy, gdy dostał
obrzęku mózgu i sama wiozłam go z Opola do Katowic, bo pogotowie
odmówiło przyjazdu do „umierającego warzyw-ka". — Czytelniczko, to nie jest
głupi dowcip! Matce, która przybiegła na pogotowie z umierającym dzieckiem
na rękach, odmówiono użyczenia karetki... od dalszych komentarzy się
powstrzymam. — Więc gdy byliśmy na neurochirurgii, w pokoju obok leżał pod
respiratorem mały chłopiec, w śpiączce i w gipsie, którego odwiedzały tylko
babcie. Te babcie nie odzywały się do siebie. Okazało się, że ojciec tego chłopca
pojechał odwieźć robotników, remontowali dom, długo nie wracał, więc żona, z
tym chłopcem i drugim synkiem na ręku, wyszli mu naprzeciw. I ten facet
wjechał w nich samochodem.
Małe dziecko zabił na miejscu, żona umierała na intensywnej terapii, drugi
synek walczył o życie, a facet, gdy się o tym dowiedział, powiesił się w celi. Z
całej rodziny pozostały jedynie dwie babcie. To jest dopiero tragedia! W
porównaniu z nimi mogę się uważać za szczęściarę.
I wiesz co, Moja Droga? To nie były li tylko czcze słowa.
Ona naprawdę uważała się za osobę szczęśliwą. Owszem, miała wzloty i upadki,
ale przyjmowała je z uśmiechem (czasem przez łzy) na twarzy.
Nie życzę ani sobie, ani Tobie, ani nawet Panu Dennemu, by los dowiódł, jakimi
to jesteśmy szczęściarzami — nie w ten sposób. Postrzeganie szczęścia czy
nieszczęścia zależy wyłącznie od nas. Gdy przypominam sobie Kobietę Dzielną,
wstydzę się swoich łez i słabości, bo obiektywnie rzecz biorąc, jestem osobą
superszczęśliwą. I — co już zupełnie kosmiczne — nie wolno mi się do tego
przyznawać, bo jest to źle odbierane w kraju malkontentów.
Zauważyłaś, że my — kobiety — gdy osiągamy sukces, natychmiast go
bagatelizujemy? Czy jest to wygrana w konkursie na najzgrabniejszy pieróg
dzielnicy Zacisze, czy jest to powieść wydana w milionowym nakładzie (tak
będzie zapewne ze mną), na czyjeś zachwyty odpowiadamy lekceważącym
machnięciem ręki i słowami „to nic takiego...".
Kurde, co nic takiego!? Wychowywanie trójki dzieci?! Utrzymywanie z pracy
własnych i jedynych rąk zmęczonego życiem małżonka, dzieci, wnuków oraz
rozlicznych krewnych!?
Dlaczego wstydzimy się sukcesu? Dlaczego gdy powodzi się nam coraz lepiej,
gdy zaczynamy się realizować, gdy spełniamy swoje marzenia i powinnyśmy
czuć się z tego powodu coraz szczęśliwsze, czujemy się coraz bardziej
nieswojo?
Bo sukces jest „niekobiecy". Dlatego.
Boimy się wygranej.
A czego Ty się boisz? Jakie NEGATYWNE konsekwencje czy zmiany niosłoby
spełnienie każdego z Twoich marzeń?
Na jaki dyskomfort by Cię naraziło?
Katarzyna M. zapatrzyła się przed siebie (tytanowy długopis już dawno zjadła).
Co ZŁEGO by się stało, gdyby została właścicielką Wymarzonego Domku?
Cholera, miałaby ciut daleko do pracy... No tak, ale drugim marzeniem jest
dobra praca, a tam stoi jak wół, że ma pracować w domu (tu dygresja: gdy
będziesz rozumować w tym ćwiczeniu jak nasza bohaterka, nie odrobisz go,
opisuj wady marzeń po kołei.
Marzenie po marzeniu, okej?). Okej. Miałaby więc dwie godziny do pracy. W
korkach. Musiałaby kupić jakiś samochód i co gorsza, jeździć nim, bo do takiego
zadupia, jakie sobie wymarzyła, nie dojeżdża NIC. Nawet dyliżans. Byłoby
daleko do supermarketów (to ma jak w banku), do lekarza, do położnej, do
dentysty, do dermatologa... W tym miejscu Katarzynie M. przypomniał się
ulubiony kawał: za siedmioma górami, za siedmioma morzami, siedmioma
lasami i siedmioma rzekami żyła była sobie piękna królewna. Któregoś ranka
wstała, wyszła na balkon swej wieży, rozejrzała się dookoła i rzekła: „Kurwa,
jak ja mam wszędzie daleko!".
Zapisałaś, co stałoby się strasznego, gdybyś spełniła swoje marzenia? Dobrze.
Jesteś świadoma konsekwencji oraz ceny, j a k ą będziesz musiała (jeżeli
zechcesz, przecież nikt Cię do spełniania własnych marzeń nie zmusza) zapłacić.
Co do ceny... Jesteś gotowa na nią przystać? Jak bardzo pragniesz spełnienia
marzeń? Które z nich mogłabyś sobie odpuścić, a które są warunkiem Twojej
szczęśliwości? Dodam na marginesie, że z żadnego z trzech głównych marzeń,
które wybrałaś na początku tej drogi, NIE CHCESZ zrezygnować i NIE
ZREZYGNUJESZ.
Jeśli skłaniasz się ku rezygnacji, oddaj tę książkę bardziej potrzebującej. Szkoda
Twoich oczu.
Ceną za ratowanie nosorożców w afrykańskim buszu może być opuszczenie na
dwa miesiące rodziny. Zostaniesz wyklęta — „dla KAPRYSU (!) opuściła na C
A Ł E DWA MIESIĄCE
męża i M A Ł E (zaledwie siedemnastoletnie) dziecko!" —
przez teściową, znienawidzona przez dziecko, które musiało nauczyć się parzyć
herbatę („torebką do dołu!!"), nie przypalając czajnika, i na dodatek obraził się
mąż. Może nawet miał alibi, by zamienić Cię na nowszy model.
Wysoka cena za te nosorożce...
Za wysoka?
Pamiętaj o trzech prawdach:
1. Dla teściowej zawsze będziesz gorszą matką od niej 2. Jeśli mąż ma Cię
wymienić na nowszy model, to Cię wymieni
3. Dziecko nigdy nie będzie szczęśliwe, mając nieszczęśliwą matkę.
M a m jeszcze czas (na ratowanie nosorożców, naukę surfowania w weekend,
kupno wymarzonego domku, znalezienie księcia z bajki czy nicnierobienie),
powiesz. Dziecko podrośnie, trochę się dorobimy, mąż się ustatkuje, teściowa
umrze...
Kochana, skoro uzależniasz spełnienie swoich najgorętszych marzeń od śmierci
teściowej, to ja Ci w tym nie pomogę. To już domena Czarnej Magii, a takiej tu
nie uprawiamy (słuchaj, tylko ciiicho, tam na dole strony masz przepis na
laleczkę voodoo). Pojmij raz na zawsze: TERAZ jest TWÓJ czas.
Teraz jest czas spełniania marzeń. Nie wiesz, jakie niespodzianki szykuje dla
Ciebie los (a bywa wredny i parszywy).
Możesz nigdy nie doczekać właściwej chwili i przez całe życie żałować, że nie
poszłaś za głosem serca i nie wyjechałaś do tej Afryki. Pamiętaj, że Twoje
wahanie mogło przyczynić się do śmierci co najmniej jednego nosorożca! A
rezygnacja z marzenia — co najmniej dwóch! Nie szkoda Ci biednych
nosorożców? Spójrz, jak smutno patrzą... Niemal tak smutno jak Twój nastoletni
syn, gdy chce mu się jeść i czeka, aż mu przyniesiesz kanapki, żeby nie musiał
wstawać od telewizora.
Jesteś podatna na manipulację psychiczną i szantaż emocjonalny tudzież
wampiryzm. Ha, ale Cię wystraszyłam!
Teraz otwórz zeszyt i wypisz wszystkie swoje słabe strony, wady, ułomności,
słabości, wszystko, co się Tobie i innym nie podoba. Bądź uczciwa względem
siebie i surowa. Nie pisz:, j e s t e m za gruba", dodając zaraz „ale tylko o
trzydzieści kilo!". Nie usprawiedliwiaj się, bo nie o to w tej zabawie chodzi.
Przecież nikt tego oprócz Ciebie nie przeczyta, a kogo jak kogo, ale siebie nie
oszukasz. Potem ta uczciwość do bólu się opłaci. Poznając swoje słabe strony,
będziesz mogła nad nimi pracować. Poznając siebie — nazywając po imieniu to,
do czego do tej pory się przed samą sobą nie przyznawa
łaś — będziesz wiedziała, z jakimi demonami przyjdzie się zmierzyć.
Sabotaż przejawia się syndromem „takale". Znasz go doskonale, bo nieraz dawał
Ci się we znaki.
Parę objawów:
— Chcesz rzucić palenie?
— Tak, ale nie teraz, bo mam stres w pracy.
— Chcesz mieć faceta?
— Tak, ale kiedy indziej, bo właśnie wyjeżdżam do mamy.
— Chcesz mieć swój dach nad głową?
— Tak, ale później, bo z pieniędzmi krucho.
— Chcesz mieć dziecko?
— Tak, ale może nie teraz, bo czasy takie niepewne.
— Chcesz być zdrowa?
— Tak, ale właśnie zapisałam się do lekarza, bo coś mnie boli tu i tu.
— Chcesz być piękna?
— Tak, ale nie aż tak piękna, żeby faceci się o mnie zabijali.
— Chcesz mieć pieniądze?
— Tak, ale... eee... pieniądze szczęścia nie dają!
Należę do osób, którym ludzie ufają i którym się zwierzają, często prosząc o
radę. Gdy widzę, że mój rozmówca może sobie pomóc, może zmienić swoje
życie RADYKALNIE, może być szczęśliwy, natychmiast czuję przypływ
energii (moc spełniania marzeń) i wskazuję mu ścieżkę — gdzie tam jedną! —
parę, którymi jeśli zechce, dojdzie do swego szczęścia.
Nie uwierzyłabyś, Droga Czytelniczko, jakie usprawiedliwienia ludzie
wymyślają, by pozostać w miejscu, by broń Boże na drogę zmiany nie wstąpić,
by nie być zmuszonym do działania. Wolą tkwić w patologicznych związkach,
pracować z psychopatami, mieszkać kątem u teściowej/mamusi albo nie
pracować w ogóle (ciekawe, jak długo będą na czyimś garnuszku), żeby tylko
nie zmienić NIC. Słuchając ich wymówek, ich „takale", zastanawiam się, w
jakim stopniu jest to lenistwo, zwykłe pospolite lenistwo — bo po co mi jakaś
praca, skoro mama nakarmi, opierze, ubierze — w jakim stopniu strach przed
nieznanym — a nuż widelec praca mi się spodoba i... co wtedy? — a w jakim
stopniu marazm, totalne zobojętnienie wobec własnego losu. Przypominam, że
mówię o ludziach nieszczęśliwych.
Rozumiem, że można przyzwyczaić się do osobnika zwanego mężem, z którym
męczę się od lat, rozumiem, że można pokochać teściową i kąt, którym u niej
mieszkam, rozumiem, że skoro nie muszę pracować, to po co pracować (no
dobra, nic z tego nie rozumiem, ale niech będzie, że Ty możesz to rozumieć i się
z tym godzić, nie każdy jest wojownikiem o szczęście), nie rozumiem natomiast,
jak można pokochać chorobę!
Prowadziłam ostatnio korespondencję e-mailową z facetem
trzydziestoparoletnim, od lat cierpiącym na ból idiopatyczny (czyli
niewiadomego pochodzenia). Rozumiesz, Moja Droga?
Człowieka boli. Boli bardzo. Bierze leki, bo bez nich by zwariował. Nie ma już
wątroby, mózg mu wyżarło i wciąż go boli. Lekarze rozkładają ręce, a człowiek
cierpi... Ponieważ swego czasu przechodziłam przez podobne piekło, mówię
facetowi: znam lekarza, który mi pomógł. Wyleczył mnie radykalnie. Chcesz
jego namiary?
I czekam na entuzjastyczne: naprawdę ci pomógł!? Wyleczył cię!? No pewnie,
że chcę!! Ku mojemu zdziwieniu słyszę znajome: „Tak, ale nie wiem, czy mi
pomoże. Daj telefon, może kiedyś do niego zadzwonię". Ludzie kochani!
Przewróciłam się i w pozycji horyzontalnej patrzyłam z niedowierzaniem na
ekran komputera. Rozmowę szybko zakończyłam. Nie chciałam wiedzieć, jakie
korzyści facet może czerpać z przewlekłego bólu, że nie chciał się go pozbyć.
Może cierpiał jeszcze niewystarczająco? Może zdrowie było dlań bardziej
bolesne niż choroba? Nie wiem i nie rozumiem.
Wiem, że jeśli człowiek sam nie zdecyduje stanowczo, iż MA D O S Y Ć ! —
nikt mu nie pomoże.
Usiądź teraz ze swoim kajecikiem. Przyjrzyj się wypisanym marzeniom i dopisz
przy każdym: co się zmieni, gdy marzenie spełnisz — na lepsze i na gorsze
(czyli czego się boisz). Spisz też wszystkie „takale", którymi się bronisz przed
spełnieniem marzeń. Pracuj szczerze i sumiennie, wypisz nawet najbardziej
absurdalne wymówki, którymi do tej pory się karmiłaś, tkwiąc tam, gdzie jesteś.
Przyjrzyj się im.
I wybacz samej sobie, że to — to! — powstrzymywało Cię przed zmianą.
A potem zaniknij kajecik i zapomnij: i o strachu, i o wymówkach. Czytasz tę
książkę po to, by jednak zebrać się na odwagę i nie sabotować własnego
szczęścia.
KOREKTA
Korekta marzeń nie ma nic wspólnego z sabotażem. Owszem, będziemy
wypisywały przy każdym marzeniu jego słabe strony, to, dlaczego nie chcemy,
żeby się spełniło, ale tylko po to, by się przekonać (a w rezultacie, by przekonać
Idzie) że NAPRAWDĘ chcemy tego i tylko tego, by się spełniło. Proste i
logiczne, no nie?
Niech to będzie ratowanie białych nosorożców. Marzenie wielkie i szlachetne.
Nosorożcowanie to nie tylko romantyczna walka o życie tych (wspaniałych —
chyba — mi tam się nigdy specjalnie nie podobały) zwierząt. Zagrożone
nosorożce żyją... no gdzież by indziej... w Afryce. A Afryka to: upał nie z tej
ziemi, kłusownicy zdolni Cię zabić z bliskiej odległości strzałem w łeb, muchy,
węże, lwy, nieprzychylni tubylcy, prymitywne warunki życia (sorry, ale
nosorożce nie mieszkają tam, gdzie byś chciała, czyli w nadmorskich kurortach).
Czy jesteś na sto procent pewna, że chcesz wyjechać do Afryki?
Jeśli nie jesteś, najprościej się o tym przekonać. Wyjedź.
Jednakże nie na całe życie, jak marzyłaś i nad czym zamierzałaś pracować, ale
na... tydzień, dwa. Tu pewnie zachłyśniesz się pitą akurat herbatą: przecież taki
wyjazd kosztuje majątek i nie będziesz go trwoniła tylko po to, bym dowiodła,
że Twoje marzenie jest do czterech liter. Słuchaj: po pierwsze: w zeszłym roku
do Kenii można było wyjechać za tysiąc pięćset złotych (ze wszystkim: pobytem
w hotelu, przelotem i wyżywieniem — wiem, bo na taką wycieczkę last minutę
sama o mało tam nie pojechałam), po drugie: warto. Warto sprawdzić PRZED
spełnieniem marzenia, niż się cholernie rozczarować PO jego spełnieniu.
Jeżeli chcesz być żoną Jana Nowaka, nie zważając na moje przestrogi, żeby nie
manipulować konkretnymi ludźmi, lecz czekać, kogo nam Idzia zorganizuje,
pobądź z Janem Nowakiem jakiś czas. Zafunduj sobie i jemu, kurde, wczasy na
Teneryfie. Albo lepiej w miejscu, gdzie będziecie skazani sami na siebie na
nieco dłużej niż jedną noc — dwa tygodnie pod namiotem na Mazurach,
najlepiej na przełomie października i listopada, powinny wystarczyć. Jeżeli po
dwóch tygodniach życia kubek w kubek i szczoteczka w szczoteczkę na zapadłej
wsi, tylko w swoim towarzystwie, nadal będziecie chcieli być razem, nie
zabijając się, to znaczy, że jesteście sobie przeznaczeni i wytrzymacie ze sobą...
nieco dłużej.
Jeżeli marzysz o pracy w jakimś specjalnym zawodzie, w tym i tylko tym
miejscu: popracuj. Zgłoś się jako prak-tykantka, za friko (rzadko który szef
odmówi takiej napalonej nawiedzonej pracownicy, która odda się — pracy —
cała i za darmo), i sprawdź na własnej skórze, czy to jest to, o czym marzyłaś.
Po prostu szkoda czasu na marzenia, które okażą się mrzonkami.
Jeśli marzysz o domu na odludziu, wynajmij taki i spędź
tam dwa tygodnie. Tylko Ty i ten dom. Bez internetu, bez książek i telewizji (w
zimie może się okazać, że Cię zawieje i drogi są absolutnie nieprzejezdne, i
pozostaną takie do wiosny, która przybędzie z opóźnieniem dwumiesięcznym,
więc spędzisz w wymarzonym domku pół roku, a jeszcze po szczególnie
upierdliwej śnieżycy padnie elektryczność i będziesz musiała siedzieć przy
lampie naftowej, paląc w piecu ulubionym psem oraz kotem, bo wierząc w
cywilizację, nie przygotowałaś opału... et cetera. Zajarzyłaś, o co mi chodzi). Z
kolei gdy mieszkasz na wsi i zawsze marzy
łaś o blokowisku — zrób to. Nim kupisz mieszkanie na dziesiątym piętrze
obleśnego drapacza chmur, wynajmij takie samo i pomieszkaj z kłócącymi się co
noc sąsiadami z góry (którzy mają dziwny zwyczaj rzucania w siebie meblami o
godzinie 3:30), z ujadającym cały boży dzień psem sąsiadki, z sąsiadem, który
będzie walił w ścianę, gdy tylko twoje dziecko zeskoczy z krzesła lub, co gorsza,
przebiegnie przez pokój, z kotem tego spod trzydziestkiósemki,
sikającym na twoją wycieraczkę. I tak dalej. PO
SMAKUJ takiego życia.
Jeśli marzysz, Katarzyno M., o panu Krzysztofie Z., bo się w nim kochasz
potajemnie, nim wpiszesz go na swoją listę marzeń i za pomocą M S M
ściągniesz go ku sobie, sprawdź, czy ów nieborak nie jest czasem szczęśliwy ze
swą żoną, bo przyciągając go do siebie, będziesz musiała zniszczyć jego
małżeństwo, co może niekoniecznie pozytywnie wpłynąć na twoją zdolność
patrzenia w lustro.
Jeżeli marzysz, by nic nie robić i mieć pieniądze od kogoś kto Cię będzie
utrzymywać, wejdź na czat „seks", wpisz sobie w nick, „ona37wawaszukasponsora",
załatw sobie jakiegoś (gwarantuję na sto procent, że takiego
znajdziesz) i... pożyj na jego koszt. Sprawdź, czy aby na pewno jesteś stworzona
do bycia utrzymanką — owszem, wiążą się z tym pewne korzyści, ale trzeba też
płacić niebagatelną cenę. Od bycia na każde skinienie i służenia za dywanik
pana i władcy po niekoniecznie najwyższe mniemanie o samej sobie.
Pamiętaj, że nauka kosztuje, lepiej jednak opłacić naukę, niż ponieść koszty
niedouczenia. Lepiej wiedzieć PRZED, niż żałować PO.
N i m jednak chwycisz listę dekretów, żeby skreślać z niej co bardziej
kontrowersyjne marzenia (klawisz delete), pamiętaj, że być może uruchamiasz
antysugestię. Możliwe, że nie jest to obiektywna ocena mocy swych pragnień i
potrzeb ich spełnienia, ale siła antysugestii, pospolity sabotaż.
Nim je poskreślasz, dowiedz się, używając wyobraźni, jak bardzo będziesz
nieszczęśliwa, rezygnując z nich raz na zawsze.
Czy będziesz mogła nazwać się kobietą spełnioną, kobietą szczęśliwą, nie
uratowawszy ani jednego nosorożca (one tak smutno patrzą...)?
Czy będziesz szczęśliwa na wsi, pragnąc mieszkać w bloku, i na odwrót:
mieszkać w bloku, marząc całe życie o domku?
Czy pozbawisz się frajdy wykonywania zawodu, o jakim zawsze marzyłaś, tylko
dlatego, że musisz poświęcić (nieudane zresztą) małżeństwo?
Czy zrezygnujesz z miłości tylko dlatego, że po przejściach z Panem Dennym
BOISZ SIĘ facetów i powtórki z rozrywki?
Czy na pewno wolisz być zdrowa, ale nieszczęśliwa, nie paląc, czy niezdrowa,
ale szczęśliwa, odpalając jednego papierosa od drugiego? To, że W S Z Y S C Y
uważają, iż powinnaś rzucić (i ja tak uważam, coby nie było nieporozumień), nie
znaczy, że TY tak uważasz i że TY tego pragniesz.
To siebie masz uszczęśliwić za pomocą tego poradnika (nie szkodząc innym,
zaznaczam), a nie psa Pluto, wujka Zenka czy sąsiada z naprzeciwka.
Jeżeli twoim marzeniem jest zwalczenie nałogu, a mieszkasz sama i właściwie
nic nikomu do tego, co palisz i ile palisz (no, oprócz psa, ale on ma nos tak
przeżarty dymem z twoich papierosów, że mu za jedno, czy rzucisz, czy nie), to
doprawdy nie widzę powodu, byś miała się tym marzeniem katować.
Spełnianie marzeń ma przynosić radość, a nie wkurzać!
Pomyśl i rozważ, punkt po punkcie, z czego możesz i chcesz zrezygnować, z
czego nie zrezygnujesz nigdy. Następnie użyj klawisza DELETE w stosunku do
marzeń, które wydawało Ci się, że chcesz spełnić, ale tylko tak Ci się wydawało.
A może to były marzenia nie twoje, lecz matki, ojca, dziadka, syna, męża, żony
czy sąsiadki?
Bez bagażu niechcianych marzeń, bez strachu przed (...) i z radością, a nie
irytacją wejdź w gościnne progi następnego rozdziału. Tego właściwego.
Oczekiwanego od pierwszej strony poradnika.
R O Z D Z I A Ł V
SPEŁNIANIE MARZEŃ W PRAKTYCE,
CZYLI TO, NA CO CZEKAŁAŚ
NARZĘDZIA
Naszymi narzędziami (żeby nie trzymać Cię dłużej w oczekiwaniu, bo czuję, że
nie możesz się doczekać na start) będą: 1. Afirmacje
2. Wizualizacje
3. Gryplan
4. Działanie bezpośrednie
1. AFIRMACJE
Są to jednozdaniowe dekrety, które powtarza się określoną liczbę razy na piśmie
i nieokreśloną w myślach. Zauważ, iż wypracowałyśmy już takie
jednozdaniówki w pierwszej i drugiej części.
Z przydługiej początkowo listy otrzymałyśmy coś takiego: Ja, Katarzyna M.,
mam świetną pracę.
Ja, Katarzyna M., mam szczęśliwą rodzinę.
Ja, Katarzyna M., mam wymarzony domek.
Wydają się bardzo ogólnikowe (przecież każdy marzy o dobrej pracy i
szczęśliwej rodzinie!), ale nasza podświadomość dobrze wie, co mamy na myśli,
mówiąc „mam dobrą pracę". Wie, iż nie jest to świetnie płatne zmywanie garów
na platformach wiertniczych, lecz pisanie bestsellerowych książek, bycie
uznanym dekoratorem i jeszcze coś tam —
wprawdzie Katarzyna M. już nie bardzo pamięta, jak brzmiał
cały dekret, ale jej podświadomość, owszem.
Trzy złote zasady pracy z afirmacjami:
1. Afirmacje piszemy w czasie teraźniejszym, jako marzenia już spełnione.
Już dokonane. Pamiętaj, że pracujemy z dzieckiem, dla którego pojęcie czasu
jest niezgłębioną tajemnicą. Dla podświadomości „będę miała dobrą pracę"
może oznaczać, iż będziesz ją miała za miesiąc, lecz równie dobrze za dziesięć
lat. Pracę z afirmacjami zaczynamy od przepisania całego dekretu, byśmy za
każdym rzutem oka na początek strony mogły się upewnić (to znaczy nie siebie,
bo my jesteśmy pewne, ale Idzie), nad czym pracujemy. Co dla nas oznacza
„mam dobrą pracę". Może się okazać, iż dekret ulega przeobrażeniu, zmieniają
się określenia, zmieniają oczekiwania, czas, obszar działania et cetera. To
dobrze.
Musimy dopieścić go tak, by współbrzmiał z naszą duszą.
Byśmy z nadzieją i radością kreowały opisaną przezeń rzeczywistość. Nasza
bohaterka na samym początku pracy nad pracą zmodyfikowała (sam się
zmodyfikował!) swój dekret w sposób następujący:
Ja, Katarzyna M., mam dobrą pracę.
Jestem dekoratorką domu i ogrodu, anestezjologiem weterynaryjnym oraz
pisarką bestsellerów.
Pracuję w domu lub w gabinecie blisko domu.
Pracuję spokojnie, z radością i chęcią, twórczo. Lubię swoją pracę.
Pracuję cztery godziny dziennie. Wtedy kiedy chcę, mam wolne.
Zarabiam ponad dziesięć tysięcy miesięcznie.
Jestem ceniona, szanowana i lubiana.
Wyrzuciła opis wykonywanych czynności — dekoratorkę, anestezjologię i
pisarkę — stwierdziwszy, że zda się na mądrość losu; że być może jej wyśniona,
wymarzona, świetna praca wcale nie będzie związana ani z dekoratorstwem, ani
z weterynarią, ani z pisarstwem, ale może będzie. Postanowiła pozwolić się
wykazać podświadomości, pozwolić rozwinąć jej skrzydła i powieść drogą,
którą kierowana przez Idzie nadświadomość postanowi podążyć. Zaufaj sobie.
Twój umysł — ten myślący racjonalnie (kudy ci tam, kundlu, do pracy reporterki
telewizyjnej!), jak i ten głęboko skryty —
NAPRAWDĘ potrafi wszystko, jeżeli tylko zaprzęgniesz go do pracy dla siebie i
własnej satysfakcji, a nie satysfakcji Twoich rodziców czy życzącego Ci źle
Pana Dennego. Oczywiście możesz postąpić tak, jak uczyniłyśmy to w części
pierwszej: precyzyjnie określiłyśmy już przecież, co chcemy robić w tym życiu,
i będziesz się tego trzymała — też dobrze.
Jak wspominałam, marzenia podczas pracy nad nimi będą ewoluować — naszej
bohaterce ewoluowały już na starcie, bo TAK WŁAŚNIE POCZUŁA — słuchaj
i Ty swej intuicji, nie pozwól się jednak zwieść na manowce. Pamiętaj, że ona
dąży do zachowania status quo i to, co uważałaś za intuicję, może być
podstępnym antydziałaniem podświadomości —
zwykłym sabotażem Twoich pragnień. Pamiętaj, że Idzia się boi! Boi się zmian i
całej reszty tego, czego zwykle obawiają się Idzie postawione przed
wyzwaniem.
Wracajmy do ad remu.
Katarzynie M. „wyrzuciły się" także długość pracy oraz ograniczenie finansowe,
jakie sama sobie wyznaczyła. Być może stwierdziła, że pracując tylko cztery
godziny dziennie, resztę czasu się zanudzi. Być może stwierdziła, że dziesięć
tysięcy jest jednak niewystarczające (nie precyzując, na co mogłoby nie
wystarczyć, może sobie jednak dopowiedzieć: czasem wynagrodzenie określa
się w stosunku rocznym, wtedy dziesięć tysięcy euro byłoby NAPRAWDĘ
niewystarczające — może superego naszej bohaterki wiedziało o tym i uchroniło
Katarzynę M. przed kardynalnym błędem popełnionym już na samym
początku?); uznała też, że niekoniecznie musi zarabiać duże pieniądze — może
je po prostu mieć, stąd
„zarabiam" zamieniła na „mam".
Pamiętaj: zarówno jednozdaniowa afirmacja, jak i cały dekret muszą współgrać
z Tobą.
Jeżeli, tak jak nasz królik doświadczalny, dojdziesz do wniosku, że jakieś słowo
zgrzyta, nie obawiaj się go zmienić — może zamiast „dobra praca" wolałabyś
„świetna"?
I jeszcze raz: Twojej Idzi wszystko zgrzyta, co prowadzi do zmian — nie daj się
jej podpuścić i nie zmieniaj „mam świetną pracę" na „właściwie mam już pracę".
Katarzynie M. wyszło coś takiego:
Ja, Katarzyna, mam świetną pracę.
Pracuję w domu lub blisko domu.
Pracuję spokojnie, twórczo i z radością.
M a m wystarczająco dużo pieniędzy.
Jestem ceniona, szanowana i lubiana.
2. Afirmacje piszemy w trzech osobach, wstawiając w odpowiednim miejscu
swoje imię, a jeśli musisz, to i nazwisko (by Twoja dobra praca nie trafiła do
Katarzyny M.
Może Ty pragniesz być szefową kuchni w Marriotcie, ale ona niekoniecznie...).
Ja, Katarzyna, mam świetną pracę.
Ty, Katarzyna, masz świetną pracę.
Ona, Katarzyna, ma świetną pracę.
W ten sposób przekonujemy siebie i każdego, kto pragnie o tym wiedzieć, a
także jesteśmy przekonywane przez cały wszechświat, iż naprawdę M A M Y D
O B R Ą PRACĘ. Słyszysz ten szept w swoim umyśle ze wszystkich stron: „ona
ma dobrą pracę, mam dobrą pracę, ty naprawdę masz dobrą pracę". Nie bój się,
to nie są początki schizofrenii, to zaczyna działać M S M . Wiem, że fajniej — a
przede wszystkim krócej! — brzmi powtarzane jak mantra: „mam świetną pracę,
mam świetną pracę", z mojego doświadczenia wynika jednak, że w którymś
momencie pracy nad tak monotonną mantrą wyłączamy się. Ręka niby pisze to,
czego sobie życzymy, ale nasz umysł szybuje, a to nad kolacją dla dziecka, a to
nad zeszłorocznym piknikiem nad Bugiem, który doprawdy nie miał nic
wspólnego ani z dekoratorstwem, ani z anestezjologią — no, może o tyle miał,
że za jego pomocą Idzia chce Cię odstręczyć od pracy nad spełnieniem marzeń.
Spryciara jedna. Nie zważaj więc na brak melodyjności czy rytmu w Twoich
jednozdaniówkach — nie pozwolą na wpadnięcie w automatyzm. Umysł cały
czas będzie się skupiał na tym, czego od niego oczekujesz.
Bardzo pomocna w skupianiu uwagi jest zapalona świeca — nadaje też odrobinę
magii i pewien klimat dość nużącemu i mało romantycznemu powtarzaniu, co to
Ty masz czy kim to Ty jesteś. Dla bardziej wymagających opiszę pod koniec
cały magiczny rytuał spełniania marzeń — nie chciałabym, by ten podręcznik
został zakwalifikowany do książek z dziedziny ezoteryki i umieszczony w
szufladce z tą etykietą.
Nie dlatego, że m a m coś przeciwko magii czy ezoteryce (bo nie mam). Chcę po
prostu, żeby dotarł pod przysłowiowe strzechy (kurczę, może tego akurat nie
chcę? Gdzie ja dom ze strzechą w dzisiejszych czasach znajdę?), do wszystkich
potrzebujących, a nie tylko do garstki (wstydzących się swojej przypadłości)
wybranych (którzy przemykają do regału z książkami ezoterycznymi, by
następnie z dziełem „Nauka magii w weekend" pod pachą przemknąć do kasy,
tam udać, że książka, którą chcą kupić, nie wiedzieć jak wpadła w ich ręce, ale
skoro już ją trzymają... nawet fajna okładka... no dobrze, niech będzie — kurde,
ile razy sama tak przemykałam...).
3. Afirmacje piszemy do skutku, przy czym (tu Cię ucieszę) skutkiem nie jest
spełnienie marzenia, bo, sorry, na niektóre potrzeba nieco więcej czasu niż na
zapisanie afirmacjami zeszytu. Pożądanym skutkiem jest wewnętrzne
przekonanie (a więc przekonanie wątpiącej i sprzeciwiającej się nam Idzi) do
pracy nad marzeniem.
Nie istnieją dokładne wytyczne, ile razy dana afirmacja ma być przepisana.
Czytałam o dwudziestu jeden dniach po dwadzieścia jeden razy. O stu dniach po
sto razy. Moja rada jest taka: przepisuj ją codziennie, dwie strony zeszytu w
kratkę linijka pod linijką (co najmniej), aż Ci się skończy zeszyt.
Wierz mi: zrobi to na Tobie niesamowite wrażenie, gdy po iluś tam dniach
zobaczysz zapisany Twoim marzeniem cały zeszyt.
Co parę stron — gdy uznasz to za potrzebne — zapisz cały dekret, by
przypomnieć sobie i podświadomości, nad czym w ogóle i w szczególe
pracujesz.
Piszesz dotąd, aż będziesz przekonana, iż marzenie jest w trakcie spełniania. Ta
wskazówka może się wydać dziwna, bo jeśli wymarzyłaś sobie czerwone
porsche, a jak na razie nie starcza Ci od pierwszego do pierwszego, to pewności,
że marzenie jest w trakcie realizacji, trudno nabrać, wierz mi jednak: w którymś
momencie jej nabierzesz i spokojnie zamkniesz zeszyt z afirmacjami lub
przystąpisz do pracy nad kolejną.
Jeśli stracisz to przekonanie, ogarnie Cię zwątpienie lub przeciwnie —
nieodparta chęć — nic nie stoi na przeszkodzie, byś znów wróciła do pisania:
„mam świetną pracę".
Gdy zaczniesz pracę z afirmacja, możesz mieć (i pewnie będziesz miała)
mieszane uczucia. Twoje wewnętrzne dziecko będzie się buntowało jak każde
dziecko, któremu zadano dużo pracy domowej. Będzie pokrzykiwało:
— Taa, masz dobrą pracę. Siedzisz w biurze do północy i płacą Ci jak
sprzątaczce.
A ty mu na to:
— Doczytaj do końca, sieroto: jestem dekoratorką, anestezjologiem i pisarką,
pracuję w domu po kilka godzin dziennie, zarabiam kupę forsy i jestem
szczęśliwa!
— Aha, ty i kupa forsy?! Na razie na czynsz ci nie starcza.
—- I nie musi, bo przecież mam własny wymarzony domek, pamiętasz marzenie
numer dwa?
Nie pozwól, aby podświadomość zwiodła Cię na manowce.
Nie przerywaj pracy. Po pierwsze: Twoje marzenie jest naprawdę Wielkie, warto
zawalczyć o jego spełnienie, po drugie: rzeczywiście nie będzie takie łatwe do
zrealizowania. Gdyby było łatwe, nie uciekałabyś się do kupienia tego
poradnika, nie doczytałabyś do tego momentu i nie pisałabyś setki razy tego
samego zdania.
Jeszcze jedno: w niektórych podręcznikach radzą zapisywać owe przychodzące
do głowy antymyśli. Ja nigdy tak nie robiłam — nie po to pozytywnie się
dopinguję, pisząc jak nawiedzona setkę razy, że mam tę świetną pracę, by na
marginesie notować coś wręcz przeciwnego. Na marginesie to mogę jedynie
zanotować, co sobie kupię za pierwsze zarobione w tej świetnej pracy pieniądze,
no nie?
Na koniec podrozdziału o afirmacjach uwaga: one działają.
To najskuteczniejsze narzędzie MSM.
Zadanie bojowe: rozpocząć (z ufnością i zapałem) pracę nad pierwszą afirmacja;
wskazane kupno zeszytu innego niż czerwony kajecik — on jest do zadań
specjalnych.
2. WIZUALIZACJE
Wizualizacja to coś podobnego do afirmacji (no nie! —
tu jęk protestu), ale przyjemniejsze i właściwie nie trzeba nic robić, a na pewno
nie trzeba będzie pracować fizycznie (jeżeli pisanie odręczne uznajemy-za pracę
fizyczną).
Trzy złote metody wizualizacji:
1. Wizualizacja wizualna, czyli zdjęcie Twego Wielkiego Marzenia.
Do celów wizualizacyjnych może być przydatny komputer z programem
graficznym, na którym zrobisz sobie śliczny kolaż z różnych zdjęć, ale może być
to po prostu wycinanka z kolorowych czasopism — byle mieściła się na jednej
stronie A4, ładnie oraz ponętnie wyglądała i byś nie wstydziła się powiesić
swego dzieła w centralnym punkcie mieszkania.
Łatwiejsze do wizualizowania (czyli urealnienia) są marzenia materialne: jeśli
pragniesz czerwonego porsche (co ja się tak zaparłam na to porsche, nie lubię
ani tej marki, ani tego koloru), to wklej piękne zdjęcie owego samochodu i
siebie opierającą się władczym gestem o lśniący czerwienią dach.
I nie jęcz, proszę, że to za trudne. Nie wymagam perfekcji zawodowego grafika
3D (trójwymiar, jak się domyślam), ale czegoś, co codziennie, niemal
namacalnie, będzie Ci przypominało, że masz czerwone porsche. Właściwie
najbardziej namacalnie by Ci o tym przypominało owo czerwone porsche w
Twoim garażu (tu konsternacja...).
Katarzyna M. nakleiła na arkusz A4 swoje zdjęcie ukazujące ją za biurkiem,
okładkę swojej książki (której jeszcze nie napisała, ale jest na niej jej imię i
nazwisko, a książka ta znalazła się za sprawą magii i programu graficznego na
Uście empiku, na miejscu pierwszym oczywiście — nie ma to jak pozytywna
nieskromność), piękny ogród przez siebie zaprojektowany, zdjęcie sali
operacyjnej (anestezjolog), banknot o nominale 1 miliona dolarów (do kupienia
na Allegro —
niestety, nieoryginalny) i wymarzony domek — skoro ma w nim pracować —
otoczony pięknym, zaprojektowanym przez siebie ogrodem. Tu nasza bohaterka
zauważyła, że zupełnie niechcący i nieświadomie umieściła w kolażu do
marzenia numer 1 marzenie numer 3. To się nazywa siła podświadomości! Skoro
tak dobrze jej poszło (i zostało jeszcze nieco miejsca), postanowiła dołączyć
dwójkę roześmianych dzieciaków oraz faceta marzeń (szczęśliwa rodzina), a
gdzieś z tylu przemyciła nissana patrola (nówkę, prosto z salonu) i konika
fryzyjskiego.
Wierz mi: kolaż robi niesamowite wrażenie. Patrząc nań, wierzysz święcie, że
Katarzyna M. wydaje świetne książki, ma piękny dom w ślicznym ogrodzie,
zarabia krocie (skoro stać ją na zamrożenie miliona dolarów) i ma cudowną,
udaną rodzinę.
I to właśnie jest WIZUALIZACJA.
Swoją pracę powieś w miejscu, gdzie często pada Twój wzrok. Wiem, że Twój
wzrok najczęściej pada na drzwi kibelka, szczególnie gdy siedzisz na tronie, ale
nie o takie miejsce mi chodziło. Musi być szczególne dla szczególnego dzieła.
Dla Twojego Wielkiego Marzenia. Musi to być miejsce najważniejsze i
najszczególniejsze. Bądź co bądź w kibelku nie powiesiłabyś wymarzonej
rodziny, no nie?
Podpisz dzieło Twoją afirmacja: „Ja, Katarzyna M., mam dobrą pracę,
wymarzony domek i szczęśliwą rodzinę (tak na marginesie: mam też nissana
patrola i konia fryzyjskiego)".
M a m nadzieję, że w miejsce Katarzyny M. wpisałaś swoje imię i nazwisko, a w
miejsce konia fryzyjskiego Twoje marzenie. Nie żebym uważała Cię za
niegramotną — nie jesteś przecież mężczyzną, któremu każdą instrukcję trzeba
przekazywać dosłownie i wielkimi literami — tak się tylko upewniam...
Gdy Twoje marzenie istnieje już w dwóch wymiarach, trzeba nadać mu wymiar
przestrzenny. Musisz je widzieć na jawie. No, niemal na jawie: na pograniczu
jawy i snu. Drugim narzędziem wizualizacyjnym jest autohipnoza.
2. Autohipnoza wydawała mi się zawsze czymś arcytrud-nym, osiągalnym
tylko dla fakirów i w ogóle nie z tej ziemi.
Po kursie okazała się łatwizną — „po co ja wydawałam forsę na kurs". Powiem
więcej: stosujemy ją — i Ty, i ja —
codziennie. Być może nawet w tej chwili, jeśli czytasz tę książkę z zapartym
tchem, całkowicie nią pochłonięta, otoczenie nie może się doprosić o Twoją
uwagę, bo przecież nie ma Ciebie tam — na Ziemi — jesteś tutaj, między
kartami książki! Jeżeli jesteś kierowcą, na pewno zetknęłaś się z tym
zjawiskiem: ile razy wracałaś do domu jak koń z klapkami na oczach, a pod
blokiem stwierdziłaś, że nie pamiętasz, jak się tu znalazłaś? Zaprogramowałaś
się — wielokrotnym powtarzaniem tych samych czynności — na powrót do
domu i oto jesteś. Zauważ, że podświadomie wrócić samochodem do domu, nie
rozjeżdżając nikogo po drodze i nie lądując na Księżycu, to jest dopiero coś! W
porównaniu z takim wyczynem prosta wizualizacja marzeń to pikuś. No dobra,
nie przynudzam dalej, tylko podaję przepis.
Przed snem albo kiedy Ci się zechce, kładziesz się wygodnie, otulasz kołderką,
tak by było Ci ciepło, zamykasz oczy i... to właściwie wszystko. Gdy zamykamy
oczy, mózg z fal beta (fal świadomości) przełącza się na fale alfa (fale pod
świadomości), a jak wiesz, chodzi nam właśnie o to, by do spełniania marzeń
zaprząc podświadomość, i oto mamy ją —
już po zamknięciu oczu — podaną na talerzu, zaciekawioną, skłonną do
współpracy, gotową na karmienie marzeniami.
Przepis na prosty i skuteczny trans autohipnotyczny: 1. Rozluźnić ciało
2. Odliczyć od 1 do 5
3. Wizualizować marzenie
4. Odliczyć od 5 do 1
5. Otworzyć oczy.
Rozwinięcie: leżysz w cieple i ciszy, jest Ci dobrze i wygodnie. Jeśli nie jest,
zrób wszystko, by było, w przeciwnym razie miast o wymarzonej pracy będziesz
myślała o wbijającej się w krzyż sprężynie lub ryczącym telewizorze.
Powiedzmy, że warunki zostały spełnione (sprężynę wyrwałaś i cisnęłaś przez
okno, małżonka razem z telewizorem również).
Rozluźnianie
Zaczynasz mówić do siebie (raczej w myśli):
„Oddycham powoli i spokojnie. Wdech i wydech. Powoli, głęboko i spokojnie.
Rozluźniam prawą rękę, moja prawa ręka jest rozluźniona. Rozluźniam lewą
rękę, moja lewa ręka staje się..." (taka jak prawa), nie będę się powtarzała — to
dopisek mój, autorki — Ty kontynuujesz na wzorze prawej ręki rozluźnianie
lewej ręki, potem klatki piersiowej, brzucha i podbrzusza, pośladków, prawej
nogi, lewej nogi, szyi, głowy, mięśni twarzy, na koniec mówisz:
„Rozluźniam wszystkie pozostałe mięśnie. Całe moje ciało jest rozluźnione, jest
mi dobrze, jestem spokojna i rozluźniona". Tu wchodzi Twój małżonek,
wściekły i poobijany, targając pod pachą zwłoki telewizora, i cały trans diabli
wzięli...
Uwaga wewnętrzna: nie ucz się powyższej instrukcji na pamięć, bo zamiast
bujać w marzeniach, będziesz się pilnowała, by nie pomylić kolejności czy
formułki. Słowa, kolejność członków (to jest ich rozluźniania), to, czy
wymienisz wszystkie, czy o którymś zapomnisz, nie ma znaczenia.
Ważne jest jedynie, by na koniec „rozluźnić wszystkie pozostałe mięśnie" — w
ten sposób jeśli zapomnisz o głowie lub nodze, rozluźni się razem ze wszystkim
— i pamiętać o „oddycham powoli i spokojnie". Jeszcze raz „rozluźniam
wszystkie pozostałe mięśnie" oraz „oddycham powoli i spokojnie".
Przyznam Ci się bez bicia, że nie chce mi się już przechodzić przez ręce, nogi i
klatkę piersiową. Kładę się w łóżku, zamykam oczęta, zaczynam oddychać
głęboko i powoli, rozkoszując się każdym spokojnym wdechem i wydechem,
jednocześnie rozluźniam ciało i... czuję, jak zanurzam się spokojnie i powoli we
własną jaźń. Gdy będziesz zaawansowaną autohipnotyzerką, też zapewne
zrezygnujesz z rąk, nóg i mięśni czoła.
Na razie nie jesteś. Pora na...
Odliczanie
„Teraz, gdy odliczę od jednego do pięciu, mój relaks pogłębi się, a moja
podświadomość będzie gotowa do spełniania marzeń.
Jeden — oddycham powoli i spokojnie.
Dwa — jestem całkowicie rozluźniona i zrelaksowana.
Trzy — schodzę coraz niżej, w głąb mojej podświadomości.
Cztery — j e s t e m spokojna i bezpieczna, wszystko, co robię, jest dla mego i
innych dobra.
Pięć — jestem w transie hipnotycznym, gotowa do spełniania marzeń".
Uwaga wewnętrzna: nie bój się wyciszenia i wejścia w trans, nie zdarzyło mi się
z transu nie wyjść; jeżeli się boisz, że nie wrócisz, równie dobrze, zasypiając,
możesz się bać, że się nie obudzisz. Trans jest (prawie) snem, jedyna różnica, iż
jest snem na pograniczu jawy i można narzucić sobie, o czym śnisz.
Wizualizacja marzenia
Okej, nie boisz się o siebie, jest ci ciepło i dobrze, jesteś w transie. Pamiętasz
kolaż, który wisi na honorowym miejscu?
„Wejdź w niego". Obejrzyj swoje marzenie, które teraz, w tej chwili, jest
całkowicie realne. Możesz go dotknąć, poczuć, nacieszyć się nim.
Jeżeli marzeniem jest zdrowe ciało, poczuj j e , poczuj Twoje zdrowe, piękne,
zadbane ciało. Biegnij przed siebie po łące, zdrowa i szczęśliwa, tak jak zawsze
tego pragnęłaś. A może zamiast łąki był to brzeg morza? Poczuj, jak silne i
zdrowe jest Twoje ciało. Jak bardzo chce Ci służyć i z Tobą współpracować. Jak
zrobi dla Ciebie wszystko, czego zapragniesz.
Jeżeli cierpisz na jakąś chorobę — niech to będzie grypa —
sięgnij do szafki, gdzie trzymasz lekarstwa. Stoi tam butelka z nalepką:
NATYCHMIASTOWE SKUTECZNE LEKAR
STWO PRZECIW GRYPIE. Łyknij sobie zdrowo. Przecież robisz to w
wyobraźni, na pewno Ci nie zaszkodzi, a skoro jest natychmiastowe i w stu
procentach skuteczne, jedynie pomoże. Poczuj, jak lekarstwo o przyjemnym
smaku (wyobraź
sobie smak dla Ciebie przyjemny) spływa do gardła, do żołądka, jest
rozprowadzane przez krew do chorych miejsc, a tam skutecznie i radykalnie
rozprawia się ze źródłem choroby. Wierz mi, skuteczność tej metody jest
niesamowita, osobiście wyleczyłam w ten sposób siebie i swoje dziecko z
przeziębień i zapaleń gardła, a także oskrzeli. Raz nawet w ciągu jednej nocy
zmniejszyłam obrzęk głowy (miał wielkość pięści) po urazie tak, że nazajutrz
pozostał mały guz —
gdybym nie miała na pamiątkę zdjęcia rentgenowskiego, tobym nie uwierzyła...
Jeżeli marzeniem jest mężczyzna i miłość jego do Ciebie i Ciebie do niego —
pamiętaj, że wszystko musi być dwustronne, nie wolno marzyć o kochającym
facecie, nie ofiarując mu swojej miłości; co za frajda mieć za męża
uwielbiającego Cię gościa, którego nie kochasz i którego tym unieszczęśliwiasz,
a siebie wpędzasz w poczucie winy? — dotknij wymarzonego
mężczyzny, przyjrzyj się mu, zobacz, j a k wygląda, poczuj, jak pachnie, przytul
się do niego i pozwól, by cię objął. Poczuj łączącą Was miłość. Może pragniesz
kochać się z nim? Zrób to teraz — przecież już jesteście razem. Pamiętaj, że w
marzeniach nic Cię nie ogranicza —
możesz mieć każdego mężczyznę. Jedna uwaga — jeśli jest on czyimś mężem,
łamiesz naczelną zasadę M S M : krzywdzisz innych. Nie chciałabym być na
Twoim miejscu, gdy przyjdzie Ci zapłacić za złamanie tej zasady...
Jeżeli marzeniem jest dom — obejrzyj go z zewnątrz, przejdź
się dookoła, poczuj trawę pod nogami, dotknij pnia drzewa, które rośnie obok,
potem dotknij ściany domu, wejdź do środka, poczuj dumę z tego, że masz
właśnie ten wymarzony, wyśniony domek, zobacz, jak wygląda w środku. Jak
jest umeblowany.
Może jeszcze nie jest? Umebluj go w marzeniach...
Ważne jest, byś odbierała marzenie wszystkimi zmysłami.
Byś widziała je w trzech wymiarach. Byś mogła poczuć się spełniona. By
poczuła to Twoja podświadomość i zrozumiała, czego ma dokonać, czego od
niej wymagasz. Nie oczekujesz, bo Ty nie czekasz, aż panna Idzia łaskawie
weźmie się do spełniania marzeń — Ty tego od niej W Y M A G A S Z .
Gdy już się nacieszysz spełnionym marzeniem (bądź wrócił
ryczący małżonek, więc Ty musisz wrócić na ziemię), zrób to powoli i łagodnie.
Odliczanie powrotne
Pora zstąpić na ziemię," powrócić do rzeczywistości. Powiedz sobie:
„Mój/moja/moje dom/praca/zdrowie już są, już je mam, cieszę się nimi, jestem
szczęśliwa, że już je mam. Teraz, gdy odliczę od pięciu do jednego, łagodnie i
spokojnie wyjdę z transu hipnotycznego. Pięć... cztery... trzy... dwa... jeden.
Jestem tu i teraz. Czuję się wypoczęta i szczęśliwa. Kocham siebie, kocham
świat, kocham życie".
I przypominam — to tylko przykład słów, jakimi po
żegnasz wycieczkę w głąb siebie. Nie ucz się ich na pamięć.
Po prostu upewnij siebie, że marzenie już się spełniło (kurczę, przecież przed
chwilą go dotykałaś! czułaś je!), odlicz (zawsze myli mi się kolejność
odliczania, muszę się zastanowić, w którą stronę mam liczyć, ale to chyba mało
ważne, skoro do rzeczywistości zawsze wracam, a marzenia się spełniają) i
jeszcze przez chwilę pobądź w błogim stanie samozadowolenia.
Otwórz oczy.
Czy nie uważasz, że świat się nieco zmienił...? Czy czujesz subtelną moc
magii...?
3. Wizualizacja wszelka inna — j a to jestem precyzyjna, nie? Jak nie
wizualna, to wszelka inna. Czy jednak wszystkiemu musimy nadawać jakieś
mądre i naukowe określenia?
Już wystarczająco skomplikowane są „afirmacja" oraz „wizualizacja". No dobra,
jakbym się wysiliła, to ten podpunkt mogłabym zatytułować „wizualizacja
transcendentna" (cokolwiek by to znaczyło), ale po co?
Chodzi jedynie o to, byś oprócz kolażu w centralnym punkcie mieszkania i
autohipnozy umieściła swoje SPEŁ
NIONE marzenie (to jest to, które ma się spełnić) wszędzie.
Niech to będą miliony kolorowych karteczek (tudzież symboli Twego marzenia),
naklejanych (umieszczanych) dosłownie w każdym miejscu, żeby
podświadomość stale potykała się o „mam świetną pracę" (już choćby z tego
powodu, wkurzona Twoją upierdliwością, spełni to marzenie).
Niech to będzie piosenka, ze słowami wprost z afirmacji, która sama zacznie się
śpiewać. Albo wiersz, który w rytm kroków możesz recytować. No dobra, jak
nie wiersz, to chociaż rymowanka. Nie trzeba być Szymborską, by sklecić coś w
rodzaju: „Ja, Katarzyna, m a m świetną pracę, a za tę pracę świetnie mi płacą".
Niech to będą śpioszki dla wymarzonego dzidziusia, który już-już zaczyna się
poczynać... I nie bój się „zapeszania". Ty nie zapeszasz, ty kreujesz, a w
tworzeniu nie ma nic złego, przeciwnie! Może dlatego ludzie wolą niszczyć,
zamiast tworzyć...
3. GRYPLAN
Podświadomość jest jak dziecko. Ale o tym już wiemy.
Czego potrzebujesz do wychowania dziecka? Konsekwencji.
Gdy stawiamy przed panną P. realne (choć trudne) zadanie, nie wystarczy z nią
nad tym pracować do... śmierci. Należy ograniczyć ją czasowo. Gdzieś
przeczytałam, że dobre marzenia (zupełnie jakby można było dzielić marzenia
na dobre i niedobre — czy to są jogurty, czy kawa cappuccino!?) muszą być:
— mierzalne
— sprawdzalne
— wykonalne
— ograniczone czasowo.
Przyznam, że czytając to, co napisałam, sama poczułam się ograniczona.
Umysłowo. Spieszę więc rozwinąć te tezy (może po prostu niedokładnie
zapamiętałam?).
To, że wykonalne, nie ulega wątpliwości, więc nie będzie wyjaśnień. Jesteśmy
ludźmi, nie bogami — jeśli żądasz niewykonalnego, nie do tych drzwi pukasz.
Mierzalne tudzież sprawdzalne także być muszą. Gdyby było przeciwnie,
mogłoby się okazać, że od lat pracujesz nad spełnieniem marzenia, które już
dawno się spełniło. Nie przychodzi mi do głowy żaden przykład działania tak
absurdalnego, ale są dwie rzeczy nieskończone: wszechświat i ludzka głupota,
przy czym co do nieskończoności tego pierwszego Einstein miał wątpliwości.
Ograniczone czasowo... Właściwie marzenia nie powinny być niczym
ograniczone — takie stwierdzenie nasuwa się samo, ale są to podszepty Idzi. To
Idzia wolałaby, by marzenia pozostały na zawsze w strefie marzeń. Katarzyna
M. natomiast chciałaby:
Za sześć miesięcy mieć świetną pracę.
Za rok mieć wymarzony domek.
Za pięć lat mieć szczęśliwą rodzinę.
Koniec i kropka.
Równie dobrze Katarzyna M. może dać sobie mniej czasu i napisać:
Za pół roku:
Mam świetną pracę, mam wymarzony domek, mam szczęśliwą rodzinę.
Za rok:
M a m tytuł szlachecki, jestem na liście przebojów empiku.
Za pięć lat:
M a m posiadłość w Prowansji, moje książki są wydawane w milionowych
nakładach w trzydziestu krajach.
To, czy powyższe marzenia się spełnią, zależy wyłącznie od determinacji
Katarzyny M. I ilości pracy, j a k ą w ich spełnienie włoży.
Nie, nie, nie protestuj teraz, że zależy to też od zdrowia, szczęścia i pomyślności,
a właściwie to chrzanię, wciskam Ci głupoty i w telewizji jest taki fajny serial
(nic to, że powtarzany systematycznie co pół roku i widziałaś go już sto razy)...
To znów krzyczy Twoja podświadomość, nie Ty.
Prawda, że nie Ty? No, nie rób mi tego! Nie po lekturze stu pięćdziesięciu stron
tego poradnika!
Pamiętaj: jeżeli marzenie jest wykonalne, możesz je spełnić i już. Masz wszelkie
ku temu predyspozycje. Masz silną wolę, jesteś zdeterminowana na cel, masz
wolny umysł, który może wykreować, co tylko zechcesz (poza tym, czego nie
wolno chcieć, bo godzi to w prawa magii — no wiesz: rób, co chcesz, nie
krzywdząc innych chociażby).
Weź więc grzecznie czerwony kajecik i napisz swój gryplan (poświęcając
jednemu marzeniu jedną kartkę), dopasowując go po pierwsze do swoich
oczekiwań i potrzeb, po drugie do stopnia trudności marzenia. To przecież
zrozumiałe, że domu w miesiąc nie „wyhodujesz"...
Jeżeli jednak któreś z pragnień jest naprawdę palące i chcesz je mieć teraz, zaraz
— wpisz je w gryplan właśnie w ten sposób:
Do 30 kwietnia 2010 roku mam wymarzony dom.
Zauważ, iż wpisałam pełną datę — gdybym ograniczyła dekret: „do końca
kwietnia mam wymarzony dom", może za dwadzieścia lat, w kwietniu,
podpisałabym akt notarialny zakupu owego. Wierzę w przewrotność Idzi.
Zrobiłaby wszystko, by moja paląca potrzeba posiadania domu została
zaspokojona Domem Spokojnej Starości.
Okej, gryplan w zarysie gotowy.
Na pierwszej stronie widnieje:
Za pół roku mam (...).
Cała reszta kartki jest niepokojąco (bądź zachęcająco) pusta.
Teraz popuść wodze fantazji i opisz, jak będzie wygląda
ło Twoje życie za pół roku, gdy marzenie się spełni. Wyobraź sobie jeden dzień
ze swego życia i opisz go. Jeżeli marzysz o facecie, opisz dzień z nim spędzony
(nie żądam, byś opisywała całodzienne łóżkowe akrobacje seksualne, ale
normalny dzień z Twojego życia u boku tego faceta, zamierzasz chyba chodzić
do jakiejś pracy, zajmować się czymś innym oprócz księcia z bajki i coś jeść?
Nie zamierzasz?! Cóż... Właściwie skoro jest księciem, to pracować nie musisz,
zajmować się możesz tylko nim, a służba was nakarmi).
To samo uczyń z planem rocznym i pięcioletnim. Opisz na odwrocie strony, co
się będzie działo za rok i za pięć lat (dobrze będzie się działo i ciekawie, jeśli nie
nastąpi z dawna zapowiadany koniec świata).
Na odwrotnych stronach poświęconych gryplanom została masa wolnego
miejsca. Co z nią? — zapytasz. Spisz krok po kroku, co musiałabyś zrobić, by
spełnić to marzenie, by zrealizować plan. Co musiałabyś mieć (oczywiście
kesz), do kogo się zwrócić, co umieć, co oddać, z czego zrezygnować.
Przez pół roku, przez rok, przez pięć lat.
Przeczytaj to, co napisałaś, i odpowiedz szczerze, czy jesteś w stanie podjąć to
wyzwanie, czy tego chcesz. I czy zapłacisz wysoką cenę za spełnienie marzenia.
Jeśli tak, przepisz swój gryplan, tym razem w czasie teraźniejszym.
Przyporządkowując poszczególnym działaniom prawdopodobne daty.
Katarzyna M. sięgnęła po długopis.
Za pół roku:
Jestem pisarką bestsellerów.
Za rok:
Kupuję domek.
Za pięć lat:
Mam szczęśliwą rodzinę.
Co muszę zrobić przez najbliższe sześć miesięcy: pisać, systematycznie, sześć
godzin dziennie, dokończyć książkę, rozesłać ją do wydawców, wypromować
(patrz: podrozdział
Praca).
Przez najbliższy rok: znaleźć dom, który chcę kupić (nieduży, 3-4 pokoje, przy
lesie, w oddaleniu od sąsiadów, z dobrym dojazdem, blisko rzeki, z
elektrycznością i wodą, w dobrym stanie, na dużej działce, blisko miasta),
przeglądać ogłoszenia, jeździć i oglądać (patrz: podrozdział Marzenia
materialne).
Przez pięć lat: wyremontować dom, zamieszkać w nim, znaleźć męża, urodzić
drugie dziecko (patrz: podrozdziały Facet, Rodzina, Praca).
Ważne jest, byś naprawdę przykładała się do pracy nad marzeniami. To nie jest
coś, co można zrobić byle jak: „oj, Autorka każe coś tam napisać, to coś tam
skrobię". Ja sobie mogę marudzić, ale to są Twoje marzenia, coś
najważniejszego w Twoim życiu, miej szacunek do nich (i do samej siebie) i
zrób wszystko jak należy. Nie spiesz się. Pisz, myśl o tym, co piszesz, wyobrażaj
sobie, jak szukasz tego domku/tej pracy/tego mężczyzny. Jak znajdujesz. Jak
mieszkasz w wymarzonym miejscu/z wymarzonym facetem.
Im więcej o tym piszesz i myślisz, tym bardziej Twoja podświadomość
przekonuje się, że tego właśnie chce, tego potrzebuje, to jest jej niezbędne do
szczęścia — i o to w całej naszej pracy chodzi. O przekonanie do działania Idzi,
a poprzez nią Edzi i Superedzi.
No dobrze, gryplan masz? Masz. Swego czasu (cztery lata temu) pracowałam
nad własnym życiem i własnymi marzeniami. Całkiem niedawno wpadł mi w
ręce mój gryplan —
na pół roku, rok i pięć lat. Podpisany datą, rok 2 0 0 7 . 1 wiesz co, Kochana?
Oniemiałam, przeczytawszy go! Pisząc o moich marzeniach — KTÓRE
SPEŁNIĘ! — byłam na zakręcie, smutna, rozczarowana, nieszczęśliwa. Nie
miałam pieniędzy, nie cierpiałam zawodu, który wykonywałam, walczyłam z
depresją, a życie ogólnie było do dupy. Teraz trzymałam w ręku kartkę sprzed lat
i... to wszystko, co sobie wtedy wymarzy
łam... miałam! I domeczek, i książki, i zdrowie, i uśmiech na buzi. Nie
dorobiłam się jedynie Księcia Na Białym Koniu, ale być może cały czas włącza
mi się klawisz delete. Może tak naprawdę jest mi samej dobrze i dlatego akurat
to marzenie się nie spełnia?
Powiedzenie „nie można mieć wszystkiego" jest bzdurą.
Można, bo niby dlaczego nie? Dlaczego mam mieć domek, wspaniałą pracę i
dwójkę kochanych dzieciaków, a nie mieć męża? I złotego porsche? Ano
dlatego, że wcale nie chcę złotego porsche — j e s z c z e tego brakowało: złotej
fury przed skromnym domkiem, no paradne! I tylko dlatego go nie mam.
Nad tym mężem jeszcze pomyślę. I jeśli jednak zdecyduję się go mieć... Wtedy
napiszę kolejny gryplan.
Pamiętasz, co składało się na pracę nad marzeniami?
Oczywiście nie pamiętasz, sama nie pamiętałam, ale jestem od tego, by Ci
przypomnieć.
1. Afrimacje
2. Wizualizacje
3. Gryplan
4. Działanie bezpośrednie.
Jak się zapewne domyślasz, przechodzimy do punktu czwartego i będzie to
równie interesujące jak dotychczasowe nasze przedsięwzięcia.
4. DZIAŁANIE BEZPOŚREDNIE
Na początek Cię zmartwię: nie zawsze wystarczy afirmacja i wizualizacja, by
spełnić marzenie. MOŻE wystarczyć, lecz...
Jeżeli się uprzesz, by mieć świetną pracę, nie kiwnąwszy palcem i nie ruszając
się z domu, to M O Ż E tę świetną pracę mieć będziesz, ale... Myślisz sobie
teraz: he, he, obiecywała Bóg wie co, wróżka szemrana, popiszę, pomarzę i
mam, a tu się okaże, że pośle mnie do pośredniaka i każe CV rozsyłać.
I tak, i nie, Moja Kochana. Oczywiście dobrze by było, gdybyś CV rozsyłała,
ale...
Zauważ, że do tej pory, będąc bez pracy (zakładamy, że jesteś na bezrobociu,
wydałaś majątek na znaczki, poczucie własnej wartości spadło do poziomu
Rowu Mariańskiego [to takie coś w głębinach oceanu — odwrotność Mount
Everestu]
i zaczęło Cię to naprawdę wkurzać), czyniłaś rozpaczliwe wysiłki, by
jakąkolwiek pracę podłapać. Od teraz — od kiedy wiesz, że czeka na Ciebie nie
jakaśtamkolwiek praca, ale ta wymarzona (!) — wyluzuj.
„Wyluzuj" nie znaczy „odpuść sobie". Po prostu miej świadomość, nabierz
przekonania, że praca marzeń/dom marzeń/rodzina marzeń/facet marzeń/studia
marzeń/ciało marzeń/cokolwiek marzeń to tylko kwestia czasu. A ten czas
trzeba spożytkować.
Po pierwsze idź do pracy, która była, jest i będzie, a której do tej pory absolutnie
nie brałaś pod uwagę, bo była poniżej Twoich kwalifikacji i oczekiwań — nawet
jeśli miałabyś być sprzątaczką w hipermarkecie. Ja osobiście bardziej ceniłabym
potencjalną asystentkę (czterysta zgłoszeń na jedno miejsce), która na pytanie:
„co pani robiła do tej pory?", odpowie z nieco zawstydzonym uśmiechem:
„szorowałam kibelki w Carrefourze, szukając pracy moich marzeń, jaką pani
właśnie oferuje", niż „nic nie robiłam, bo sprzątaczką za sześćset złotych
miesięcznie nie będę". Czujesz subtelną różnicę między obiema odpowiedziami?
Oprócz pozytywnego wrażenia liczy się także sam fakt wykonywania pracy
zamiast gnuśnienia przed telewizorem — przyznasz, że nadawanych programów
nie da się oglądać — lub umartwiania się przy zaciągniętych zasłonach nad sobą
i swoim losem parszywym. Zabrzmi to trywialnie, ale praca leczy. Mając
jakąkolwiek pracę, we własnych oczach i oczach otoczenia jesteś coś warta, coś
robisz, działasz, zamiast siedzieć bezmyślnie i się umartwiać.
Nie bój się, to nie na zawsze, powiedzmy, że ta praca —
jakakolwiek — będzie starterem, rozgrzewką przed tą właściwą.
Po drugie poszukaj bezpłatnego stażu w pracy swoich marzeń. Nie, wzrok Cię
nie myli: zacznij robić to, czego pragniesz, za friko. Tu przykład Katarzyny M.
(oczywiście prawdziwy i ma ona na to dowody). Pani Kasia marzyła o pracy w
wydawnictwie. Każdy normalny Polak wie, że pracę
„załatwia się po znajomości", jednakże Katarzyna M. nie jest normalna, więc nie
wierzy w ten dogmat. Dała ogłoszenie na stronie portalu wydawniczego i
wysłała CV do wydawnictw, w których chciała pracować (bo marzyła nie o
jakimkolwiek wydawnictwie, ale o specjalizującym się w książkach
kucharskich, powiedzmy), proponując potencjalnym pracodawcom swą skromną
osobę jako stażystkę za darmochę. Po kilku dniach jedno wydawnictwo
odpisało, że może nie teraz, ale pozwoli sobie zachować jej zgłoszenie,
natomiast drugie zaprosiło na staż. Katarzyna M. „stażowała" tak dobrze —jeśli
się wykonuje krok w kierunku pracy marzeń, to siłą rzeczy pracuje się DOBRZE
— że po stażu zaproponowano jej pracę.
Bajka? Nie, nie bajka. To się stało naprawdę. Pracodawca naprawdę ceni ludzi,
którym się chce pracować.
Po trzecie wykonaj niezbędne kroki w celu zdobycia pracy marzeń. Jeśli
wymagają perfekcyjnej znajomości języka chińskiego (bo wymarzyłaś sobie
pracę w chińskiej ambasadzie w charakterze tłumaczki), a Ty po chińsku ani be,
ani me (żeby tam be i me, przecież oni nawet piszą po marsjańsku: jeden
bohomaz — j e d n o słowo), to oprócz afirmacji i wizualizacji weź się do nauki
chińskiego. Niech to będzie na razie samouczek za pięćdziesiąt złotych, ale rusz
w tym kierunku.
Gdy będziesz umiała wydukać „dzińdybry" w języku kosmicznym, prędzej
załapiesz się na staż (patrz punkt powyżej), niż gdybyś chińszczyznę znała tylko
z budek „fest-chiński-
-fud". Jednym słowem, musisz zdobyć umiejętności. Skoro (jeszcze) nie
pracujesz tam, gdzie byś pragnęła, to rób wszystko, co zbliży Cię do tej pracy.
Niejedna z Was się oburzy, że powtarzam frazesy, siląc się na oryginalność.
Przypomnij sobie: zaczęłaś pracę nad marzeniem, o którym do tej pory nie
śmiałaś nawet marzyć — może i chciałaś być tą tłumaczką polsko-
-chińską, ale to przecież tak zupełnie absurdalne! Więc teraz, mając narzędzia i
wiedząc, że nie ma właściwie marzeń absurdalnych (jeśli nie należą do kategorii
cudów), pora uwierzyć i wyjść marzeniu naprzeciw. Owszem, Twój umysł może
zdziałać cuda, wierzę w to gorąco, ale trudno wyobrazić sobie — przy całej mej
nieograniczonej w y o b r a ź n i — b y ś została tłumaczką z kosmicznego na
nasz, znając tylko język polski, a i to nieco kulawo, bo z ortografią jakoś tak
zawsze byłaś na bakier.
Jeżeli więc wymagane są umiejętności, zdobądź je. Jeżeli odpowiednia
prezencja, zacznij pracować nad ciałem i urodą.
Jeżeli praktyka, poszukaj stażu, nawet za Bóg zapłać. Jeżeli znajomości... szukaj
znajomych.
Zmieniałam w swym życiu zawód trzykrotnie. Lekarz weterynarii — zarządca
— pisarka. Wielokrotnie szukałam pracy w tych zawodach i zawsze ją
znajdowałam. A nie uważam się za dziecko szczęścia. Raczej za
zdeterminowane dziecko silnej woli. Ja po prostu C H C I A Ł A M mieć tę
pracę.
I po prostu JĄ Z D O B Y Ł A M . Nie płacąc ciałem, nie dając łapówek, nie
korzystając ze znajomości. Uczyłam się dotąd, aż byłam dobra. Szukałam dotąd,
aż znajdowałam. Pracowałam potem z takim zaangażowaniem — bez względu
na to, czy w wymarzonym zawodzie, czy przeciwnie — że ceniono mnie i
dbano, bym nie odeszła. Odchodziłam — zawsze w zgodzie z szefostwem, a
nawet w przyjaźni — gdy skończył się mój czas w danym zawodzie i
zapragnęłam czegoś innego.
Pomyśl o tym.
Twoje marzenia to nic demonicznego, nawet jeśli jest to wyprawa badawcza na
Antarktydę (mimo że nie znosisz zimna, ale te pingwinki są takie słodkie...).
Ktoś już kiedyś przed Tobą miał takie marzenie. Jeśli nie, tym lepiej! Ty
będziesz pierwsza!
Na koniec zauważ, że pozbyłaś się desperacji, jaka do tej pory Ci towarzyszyła.
Powiedziałam: wyluzuj, praca już dla Ciebie jest (no bo przyznasz, że
stanowisko pracy, jakie sobie wymarzyłaś, naprawdę istnieje). Ponieważ
odważyłaś się po nią sięgnąć i używasz narzędzi M S M , to prędzej czy później
(zależy od gryplanu i czasu, jaki sobie na spełnienie tego marzenia wyznaczyłaś)
tę pracę dostaniesz. Kapujesz?
Może się zdarzyć, że jeszcze nie wiesz, co chcesz robić.
Chciałabyś coś zmienić w swoim życiu, ale... no nie wiesz i już!
M a m dla Ciebie fajne ćwiczenie.
Uruchom wyobraźnię, podziel kartkę na trzy kolumny i: W pierwszej napisz, co
potrafisz, co lubisz, jakie masz talenty i umiejętności
Katarzyna M. zasiadła do kolejnego ćwiczenia.
Umiem tańczyć/pisać/śpiewać/fotografować.
Jestem dobrą organizatorką.
Kocham dzieci, umiem się nimi zajmować.
Umiem słuchać łudzi. Ludzie lubią się mi zwierzać.
Lubię „ratować".
Itd., itp., etc...
Pisz dotąd, aż się zmęczysz. Wytęż mózg! To może dać nieoczekiwane efekty!
Może jesteś piękna? Umiesz uwodzić mężczyzn czy interesantów? Sprzedasz
każdemu wszystko, bo masz dar wymowy/przekonywania? Może lubisz
opiekować się chorymi? Zwierzętami? Lubisz oceniać przeczytane książki?
Lubisz ilustrować książki? Umiesz obchodzić się ze zwierzętami? Z kwiatami?
W drugiej kolumnie napisz, w jakich zawodach powyższe umiejętności są
pożądane, jeśli nie niezbędne. Na razie nie myśl o tym, czy ten zawód możesz
wykonywać, czy nie. Po prostu przyporządkuj umiejętnościom konkretną pracę.
I teraz poprosimy was obie — Ciebie i naszego króliczka doświadczalnego — o
przypisanie zawodów czy zajęć powyższym umiej ętnościom.
Katarzyna M. wzięła się raźno do pracy: Tancerka, bałetnica, tancerka „ na
rurze "; pisarka, recen-zentka, dziennikarka, reporterka, grafomanka (ha, ha,
ha); fotograf amator, fotograf krajobrazów, fotoreporter; organizator przyjęć,
imprez kulturalnych, menadżer, zarządca (brrr); opiekunka, niania,
przedszkolanka, nauczycielka, animatorka; psycholog, wróżka, trener NLP;
lekarz, ratownik medyczny, telefon zaufania, poradnia małżeńska, pogotowie
jakiekolwiek.
Czy Ty również przypisałaś swoim umiejętnościom, talentom, zamiłowaniom i
pasjom potencjalne zawody? Dobrze.
Podkreśl zawody, które chciałabyś wykonywać. Tylko te.
W trzeciej kolumnie wypisz przy każdym z nich, co musiałabyś zrobić, by móc
ten zawód wykonywać. Jakie kursy, szkolenia, studia ukończyć? Jakie
umiejętności dodatkowe i certyfikaty zdobyć? A może wystarczyłoby dać
ogłoszenie, by zdobyć tę właśnie pracę? Może to tylko kwestia odwagi?
Kasia M. się zamyśliła.
Ze wszystkich wymienionych zawodów wybrała: pisarkę, fotografa krajobrazów,
przedszkolankę, wróżkę, ratownika medycznego. Aby je wykonywać, musiałaby
dodatkowo skończyć kurs fotografii, kurs tarota/chiromancji/astrologii, studia
wychowania przedszkolnego oraz studium ratowników medycznych.
Jeżeli masz ochotę na któryś z kursów czy studia ze swojej listy — po prostu je
podejmij, zapisz się na ten kurs. Jeżeli nie — wykreśl ten zawód. Jestem pewna,
że i tak zostanie Ci spory wybór tego, co mogłabyś w życiu robić.
Zrób to! Po prostu to zrób...
Opowiem ku pokrzepieniu serc o dwóch moich znajomych, które dzięki długiej
rozmowie i powyższej tabelce odmieniły swoje życie.
Iza — normalna zapracowana żona, matka, córka. Jakiś czas temu awansowała.
Nie przepada za tym, co robi, ale praca przynosi jej przyzwoite pieniądze i nie
zamierza jej zmieniać. Rozumiem to. Tylko ta moja Iza gaśnie z tygodnia na
tydzień, z miesiąca na miesiąc. Siedzimy w restauracyjce przy herbacie i
gadamy. A raczej ona gada, bo to jej dzień na zwierzenia — nie żebyśmy
wyznaczały sobie czas: dziś spowiadam sieja, za tydzień ty, po prostu wiem,
kiedy mówić, a kiedy słuchać. Dziś więc słucham Izy: w domu okej, z mężem w
miarę, dziecko super, praca w porządku i... tylko mało szczęśliwa jestem. Ale
wiesz — tu się ożywia —
w weekend byłam nad jeziorem i napstrykałam setki zdjęć!
I tak sobie pomyślałam, że kupiłabym lepszy aparat, ale...
właściwie po co?
— No jak to po co? — zdumiałam się. — Żeby robić lepsze zdjęcia!
— Niby tak. Ale po co mi w ogóle te zdjęcia, skoro powędrują do szuflady i...
I widzę, jak znowu gaśnie.
— Ej, słuchaj, czemu nie pójdziesz do jakiejś szkoły lub na kurs fotografii, żeby
robić dobre zdjęcia? Kupisz profesjonalny aparat i wyjedziesz do Kenii jako
fotoreporterka
„National Geographic"?
— Kaśka, nie kpij sobie ze mnie!
— Nie kpię przecież, kobieto! Ale daj mi jeden DOBRY
powód, dla którego nie miałabyś czegoś w tym kierunku zrobić!
Długo myślała.
A to, że syn — a w czym niby przeszkadza tutaj syn, a synowi przeszkadza
fotografowanie. A to, że mąż — jak wyżej. A to, że czasu brak — obśmiałam ją,
bo na swoje pasje powinna znaleźć czas raz na dwa tygodnie.
W końcu dotarło do niej, że wszystkie kontrargumenty są zwykłymi
wymówkami (włącza się klawisz sabotaż, bo niechęć do zmian i strach przed
czymś nowym są równie silne jak pragnienie owych) i że tak naprawdę chce i
potrafi tego dokonać.
Przez następne dwa lata Iza z błyskiem w oku zdawała mi relację ze swych
postępów. Zapisała się na studia zaoczne do Akademii Fotografii (i ukończyła
je!). Kupiła dobry aparat, z którym się nie rozstaje, chyba nawet z nim śpi.
Opowiadała 0 zajęciach, o ludziach z taką samą pasją jak ona, o warsztatach 1
ćwiczeniach. I rozkwitała.
Pracy nie zmieniła. Nie wyjechała do Kenii z ramienia
„National Geographic", ale"... zebrała najpiękniejsze zdjęcia i wydała — dla
siebie i paru przyjaciół — w formie albumu.
I jest z siebie cholernie dumna. Ja z niej też.
Alina. Moja przyjaciółka od wieków. Jak Iza: żona, matka, córka. Pracuje w
zawodzie, który ukochała, jest jej powołaniem, ale... wykańcza kobietę. Spala
psychicznie. Na dodatek zapotrzebowanie na Alinę jest... znikome. Nie zrobiła
takiej kariery w wymarzonym zawodzie, jakiej pragnęła i na j a k ą zasługiwała.
Alina w związku z tym jest nieszczęśliwa (wcale się jej nie dziwię) i od lat
zmaga się z nawracającą depresją.
Kiedy jest dobrze, to jest dobrze, ale kiedy dopada ją ta zmora... wtedy jest źle.
Zwykle to ja się jej wypłakiwałam w rękaw, bo w naszej przyjaźni ona była
starsza i mądrzejsza, ale tego dnia znalazła się na takim psychicznym dnie, że
zamieniłyśmy się rolami.
Ona mówiła, ja słuchałam. Że dostała ostatnio zlecenie, ale była tak chora, iż nie
mogła go przyjąć. Że syn się świetnie uczy, a mąż ma dobrą pracę, że kupili dom
i niedługo się przeprowadzają. I wszystko tak cudnie się układa, tylko ona jest
nieszczęśliwa! (Tu powinna się rozpłakać, ale Alina nie płacze, szkoda, łzy
przynoszą czasem ulgę...)- I ta praca...
ona już nie może z tą pracą...
— Powiedz mi — zaczęłam, gdy umilkła zrozpaczona —
co mogłabyś w życiu robić, gdyby nie wymyślono twojego zawodu? Co lubisz,
co potrafisz, co chciałabyś?
Ala zamyśliła się i nagle mówi, z charakterystycznym dla marzeń błyskiem w
oczach:
— Chciałabym uczyć. Myślę, że byłabym dobrym wykładowcą.
— No super, ale co mogłabyś wykładać? Na swojej uczelni?
Aż się wzdrygnęła.
— Niee, wiesz, chciałabym uczyć ludzi, jak żyć. Kiedyś myślałam o
psychologii, ale w tym wieku na studia już nie pójdę...
— Dlaczego nie? Masz dopiero czterdzieści dwa lata.
— Bo na psychologię jest jedenaście osób na miejsce.
Poza tym... nie chciałoby mi się biegać pięć lat na uczelnię.
Kiwam głową, mi też by się nie chciało.
— Ale wiesz, o czym kiedyś myślałam? — rozkręca się moja najdroższa
przyjaciółka. — Kurs N L P ! To jest fascynujące! — I rozkręciła się na całego,
opowiadając przez pół godziny, j a k ą supermetodą samodoskonalenia jest
metoda neurolingwistycznego programowania.
— Czekaj, czekaj, dlaczego właściwie na taki kurs nie pójdziesz? Długo nie
trwa, czas masz, pieniądze i chęci również, więc...?
— Myślisz, że mogłabym?
— Myślę, że powinnaś. Chodź, sprawdzimy w necie, gdzie organizują
najbliższy...
Dwa lata później: Alina jest trenerką NLP, pracuje w tym zawodzie, pomaga
ludziom tak zagubionym, jak ona kiedyś. Jest szczęśliwa — słychać to w jej
głosie, widać w oczach. A ja jestem cholernie dumna i szczęśliwa, że tego
dokonała.
Ty nie potrzebujesz przyjaciółki, by odkryć, czego Ci w życiu brakuje. Owszem,
przydaje się ktoś, kto po dłuższej lub krótszej rozmowie powie, co powinnaś
zrobić, siądzie z Tobą przy kompie i znajdzie kurs/studia/portal randkowy, a
nawet napisze za Ciebie CV lub na tym portalu założy profil. I jeszcze będzie
Cię na randki umawiał.
Ale taką przyjaciółką jesteś dla siebie Ty sama.
Siądź i pogadaj szczerze ze sobą. A potem znajdź to, czego potrzebujesz, i po
prostu sięgnij po to. Masz ten poradnik.
Już wiesz, jak spełnia się marzenia.
Na koniec dwa bardzo ciekawe rytuały magiczno-drimerskie autorstwa Patrycji
M.
— Cześć, Pipi...
— Nie mów do mnie Pipi!
— Sorry, chciałam cię wkurzyć, bo sama jestem wkurzona.
— No to cudny sposób na odreagowanie. Mów.
— Słuchaj, ty jesteś drimerką, całkiem niezłą...
— A chcesz w papę?! Jestem najlepszą drimerką w całej Gala... Poczekajce —
Patrycja w porę się reflektuje.
— Właśnie — kwituję złośliwie, ale zaraz pokornieję, bo... — Potrzebuję twojej
rady.
— Domyśliłam się... — To brzmi złośliwie. —Przypominasz sobie o mnie, gdy
piszesz kolejną powieść, o mnie zresztą, albo potrzebujesz rady.
— No nie, przypominam sobie o tobie w różnych innych momentach, takich jak...
eee... No, innych.
— Dobra, dobra. Mów. O tej radzie.
— Słuchaj, co robisz, jako najlepsza drimerką w powiecie gotówkowym, gdy
wszystko ci się pieprzy? Dosłownie wszystko: praca, rodzina, żona, dom...
— Z tą żoną to do Aureliusza, ale mów dalej.
— To właściwie koniec. Co mam jeszcze powiedzieć...
— Aha. Pieprzy się? Wszystko?
— Tak. Na każdym polu działalności społeczno-ludzkiej.
Nie mówię, że mnie, skąd! U mnie okej, ale... mojej kumpeli świat się zawalił na
łeb i... wiesz... nie daje rady.
Patrycja popatrzyła na mnie jak na osobę niedomagającą na umyśle.
— I ty mnie pytasz, co masz zrobić?
— Nie. Ona przeze mnie ciebie pyta.
— Zresetuj się!
— ...???
— Patrz. — Patrycja zaczyna rysować patykiem na piaszczystej drodze. — To
jesteś ty, czyli ta twoja kumpelka: masz (to znaczy ona ma) domek, rodzinę,
pracę... wszystko, co potrzebne do szczęścia.
Patrzę ponuro.
— / nagle...! — Patrycja jednym ruchem nogi zmazuje rysunek. Odruchowo
rzucam się, żeby ratować, co się da, ale jest po ptokach. Nie została nawet noga
z rodzinnego stołu. —
Nie ma nic! — wykrzykuje z triumfem Patrycja.
— Widzę. — Patrzę na coś, co przed chwilą było uroczym obrazkiem mojego, to
jest mojej kumpelki, szczęścia. — No i co? Tak ma zostać? Takie... nic?
— Jakie nic? Pomyśleć, że sama jesteś drimerką... —
Patrycja kiwa głową z politowaniem. — Masz przed sobą marzenie każdej
czaromarzycielki: tabula rasa! Czysta kartka, którą możesz zarysować czy w
twoim wypadku zapisać, bo, sorry, ale rysowanie tobie, Kasiu, nie wychodzi,
wszystkim, o czym zamarzysz!
— Patrycja, litości, ja to wiem! Pól dwóch powieści o tym napisałam, o
spełnianiu'marzeń, a trzecia będzie o nich w całości, ale... widzisz... tu nie ma
NIC! — Pokazuję z wyrzutem bohomaz na drodze.
— Jest. Tabula rasa. Mówiłam: zresetuj się. Jeśli nie jesteś w stanie, to znaczy ta
twoja kumpelka, wybiec w marzeniach w przyszłość, musisz wrócić do
przeszłości!
Aż się wstrząsam.
— No teraz to sobie kpisz! Mam przejść ponownie...
— Oj, zamknij się. Opisz mi najszczęśliwsze wspomnienie z przeszłości. Ale nie z
dzieciństwa, z dorosłej przeszłości.
Wspomnienie staje mi przed oczami jak żywe.
— Trochę osobiste ono jest...
— No chyba nie robiłaś TEGO na rondzie ONZ!?
— Nie! Dobra, dobra, już mówię! To był czerwiec. Ciep-luśko, słoneczko cudnie
świeciło, dookoła szumiał las, śpiewały ptaszki...
— Brzmi słodko do porzygania, podoba mi się.
„Podziękowałam" Patrycji wzrokiem.
— . ..siedziałam pod starą jabłonią z syneczkiem przy piersi.
Miał wtedy cztery miesiące. Obok leżały moje psy: Neska, Basta i Panda. Jabłoń
zwieszała nad nami gałęzie, jakby nas chroniła. I to słońce, i szumiący las...
— No dobra, nie becz. Masz tu chusteczkę. No, nie rycz, Kaśka! Bardzo
wzruszające wspomnienie i naprawdę piękne.
— Dzięki — chlipnęłam, bo wyglądało na to, że mówi poważnie.
— Nikogo innego tam nie było? No wiesz, faceta?
— Coś ty! — Aż się przestraszyłam, że w moim najpiękniejszym wspomnieniu
miałby się pojawić ten-którego-imienia-
-nie-warto-wymawiać.
— Dobra. To nawet lepiej. — Patrycja zamyślona nakreśliła na piasku parę
esów-floresów.
— Rytuał? — zapytałam podejrzliwie. Jeszcze mi teraz, to znaczy mojej
kumpelce, magicznych rytuałów brakuje.
— Nie. Myślę. Słuchaj, wiesz, co robi się z komputerem, gdy siada ci system?
Łaziłaś na przykład po świńskich stronach...
— Nie łażę po takich stronach!!
— Dobra, dobra... Łaziłaś po stronach z robótkami ręcznymi i ściągnęłaś
wirusa. Wiesz, co wtedy robić?
— Wiem, bo sama ciebie tego uczyłam, gdy TY wlazłaś na świńską stronę,
„wieeesz, z cieeekawooości!". Oprócz skanowania antywirusowego przywracasz
system.
— WŁAŚNIE!! — wykrzyknęła ta idiotka tak, że Panda-pies mało budy nie
przewróciła. — Tworzysz w takim specjalnym miejscu komputera, ty wiesz w
jakim, ja mało kumata jestem, Punkt Przywracania Systemu i myk, komp cofa się
do tego punktu, ale wszystko oprócz tego wirusa zatrzymuje w sobie.
Pliki, obrazki, filmiki, całą pamięć. Taka częściowa pozytywna lobotomia.
— Ahaa... — mówię wolno, bo zaczynam czaić.
— Ty przed chwilą opisałaś mi taki właśnie Punkt. Musisz się teraz zresetować.
— Spoko, wstąpię na psychiatry i częściową pozytywną lobotomię sobie
zafunduję. Nie łatwiej się upić?
— To nie pomaga — odparła ponuro Patrycja, jakby była specjalistką od
uzależnień. — Musisz skombinować jabłonkę albo inne drzewko, dziecko przy
piersi i psy. Lato i las również.
I będziesz szczęśliwa.
No, w mordę, banalne! Jeszcze las i lato dałoby się załatwić, ale dziecko przy
piersi i psy!
Patrycja, która przez całą moją opowieść o najszczęśliwszej chwili mego życia
pracowicie tę chwilę zapisywała patykiem na piasku, zdecydowanym ruchem
zdjęła z głowy chusteczkę, zgarnęła obiema rękami ów piasek do chustki, zrobiła
zgrabny węzełek i wręczyła mi go ze słowami:
— To twój Punkt Przywracania Systemu. Zresetuj się.
W związku z powyższym od wczoraj moją kawalerkę roznosi na sztrzępki grzybni
ośmiotygodniowa owczarka o imieniu Pepsi. Jeszcze tylko Gapa-pies, jabłonka
czy inne drzewko, las, słońce, dziecko przy piersi i jestem zresetowana.
— Patrycja...
— Jezu, czego?! Wiedźmo, stój, bo jak cię sieknę! To nie do ciebie, to do
Wiedźmy...
— Sorry, ale jak ty, wiesz... No, straciłaś wszystko. Wtedy kiedy Łukasz i Matka...
— Wiem. Nie musisz mi przypominać.
— Też wtedy... ten PPS stworzyłaś?
Ciężkie westchnięcie.
— Owszem.
— I co to było? Ten dzień, gdy kąpałaś Wiedźmą w truskawkach?
— Nie. — Patrycja milczy przez długą chwilą. — To trochę głupie...
— Spoko, nikomu nie powiem.
— Wiesz, kiedy leżałam w szpitalu i rozmyślałam o najszczęśliwszym momencie
w moim życiu, to widziałam siebie pod neonem w zoo, gdy dostałam tę pracę i...
To był dla mnie ten Punkt.
— I co zrobiłaś?! — krzyczę z nieudawaną ciekawością.
— Nic, idiotko. Ukradłam neon.
Spoważniejmy nieco...
Dotarło do mnie nie tak dawno, gdy zaczęłam pracę nad tą książką, że całe moje
obecne życie, wszystkie działania prowadzą do odtworzenia tamtej chwili.
Zresetowałam się i przywracam system.
M a m już dom, w którym czuję się bezpieczna. M a m dwa kochane psy, tej
samej rasy co tamte, które uwielbiają leżeć tuż przy mnie. M a m starą jabłoń,
choć postawiłam i na nowoczesność, kupując huśtawkę ogrodową, na której
mogę się wygodnie wyciągnąć. Stoi nad stawem, pośrodku którego kwitną lilie
wodne — system należy przecież udoskonalać.
Do pełni szczęścia brakuje mi tylko...
Odszukaj w pamięci swój Punkt Przywracania Systemu.
Twoje najszczęśliwsze wspomnienie. Opisz je ze szczegółami.
Poczuj tamtą błogość.
I pomyśl, czego musiałabyś dokonać, co zdobyć, a czego się pozbyć, aby
odtworzyć tamtą chwilę. By na nowo przeżyć tamto szczęście. Może TO i
właśnie TO jest Twoim największym marzeniem? Jeśli tak, wiesz, co robić:
spisać dekret, a potem do drimowania marsz!
— Pati — pytam, bo Patrycja obiecała zdradzić nam dwa rytuały na beznadzieją
— a ten drugi?
— Tak jak w pierwszym cofałaś się w czasie ku swej przeszłości, tak drugi
pracuje z przyszłością.
— Czyłi resetujemy przyszły system?
— Oj, Kasiu, jak ty coś palniesz... Nazywam to „zasadą pojutrze ". Prostym
przykładem będzie mój Książę Na Czarnym Koniu, którego wydrimowałam za
pomocą Nalewki Wiedżmuni. Teraz nie miałam nic, jutro miałam odnaleźć i
kupić chatkę, pojutrze miał się pod tą chatką pojawić ON Pracując nad
marzeniami, najczęściej skupiamy się na jutrze: chcesz mieć domek w lesie,
drimujesz ów domek, jaki on będzie, gdzie, kiedy go kupisz, na tym zresztą
polega praca z marzeniami. Na wizualizacji celu. Czy jednak kupienie domku
jest twoim celem?
— Nooo...
— No nie! Twoim marzeniem jest zamieszkanie w tym domu! Po co ci sam dom?
W ramki go oprawisz? Chcesz w nim żyć długo i szczęśliwie!
— Fakt. Racja.
— Stosując więc metodę „pojutrze", nie myślisz i nie wyobrażasz sobie drogi do
domku, ale... — Patrycja teatralnie zawiesiła glos.
— Ale...?
— Ale jego remont, już po kupieniu, urządzanie pokojów i saloniku, kuchni.
Pracę w ogrodzie. Sadzenie drzewek, sianie trawki. Takie tam. Wybiegasz dwa
kroki naprzód. W dalszą przyszłość niż „jutro ".
Patrycja miała rację. Uświadomiłam sobie to teraz, pisząc
„Sekretnik", że ja właśnie tak postępowałam. Nie myślałam, jakimi drogami
dojść do marzenia, lecz marzyłam, czego dokonam, gdy się ono spełni. Nie
miałam ani złotówki na dom, a przebudowywałam jego wnętrza i wiłam
gniazdko, gdy tylko jakiś na swej drodze nałogowego poszukiwacza domów
spotkałam. Ile ja mam szkiców dawno zapomnianych
„domków marzeń"! Ten rozbudowany o skrzydła boczne, ten z kolei w górę, o
poddasze z mansardowymi okienkami (widać parterowy był), a i jakiś
zabytkowy pałac też zdążyłam wyremontować i zasiedlić. W marzeniach
oczywiście.
Gdy pisałam „Poczekajkę", czy marzyłam o jej wydaniu?
Nie! Ja już obsadzałam aktorów w jej ekranizacji!
Tu bardzo, bardzo ważna UWAGA.
Być może nie należysz do entuzjastek pieczeni z króliczka, ale do polowania
nań. Co to oznacza? Że cieszy Cię droga do celu, a sam cel, już osiągnięty...
nieco mniej. To może być powód sabotowania marzenia. Bo co Ci po jego
spełnieniu, skoro owo spełnienie kończy świetną zabawę? Koniec końców
chodzisz sfrustrowana, bo marzenia nie chcą Ci się spełniać, a jeśli już, to
chodzisz jeszcze bardziej sfrustrowana, bo...
jakoś Cię spełnienie marzeń nie cieszy, mówią, że jesteś
„słomiany ogień" i już rozglądasz się za czymś następnym.
Za nowym, ciekawszym króliczkiem. Co robić?
Masz dwa wyjścia z sytuacji: zrozumieć, że taka właśnie jesteś — lubisz drogę
do celu, nie sam cel — i taką siebie polubić. Może nawet wybaczyć sobie tę
słabość i gonić coraz to nowe króliczki, póki życia i sił, albo... znaleźć sobie
SUPERKRÓLIKA, Królika Giganta, Królika Magika, za którym pogoń zajmie
Ci resztę życia.
Pamiętaj o jednym: to Twoje życie i Twoje marzenia.
Masz prawo żyć tak, jak pragniesz (jeśli nie krzywdzisz tym innych), i marzyć o
tym, o czym marzysz. Masz również prawo spełniać te marzenia. Nawet jeśli
Wielkim Marzeniem jest wyrwanie się spod skrzydeł nadopiekuńczych lub
kontrolujących każdy Twój krok rodziców — zrób to. Może wydać Ci się, że ich
krzywdzisz, że jesteś niewdzięczna, że powinnaś... że musisz, ale jesteś dorosła
(zakładam, że jesteś) i masz prawo do samostanowienia. Jeżeli oczywiście na
owo samostanowienie sama zarabiasz, bo jeśli pracują na Ciebie oni, Twoi
rodzice, to nim spełnisz Wielkie Marzenie zatytułowane „Uniezależnić się od
rodziców", zacznij najpierw sama na siebie zarabiać, czyli „Jak zdobyć świetną
pracę". Jasne? Jasne.
Jeżeli Twoim Wielkim Marzeniem jest sąsiad z naprzeciwka, owszem, masz
prawo go skonsumować (za jego przytomności, ofkors), bo każdy ma prawo do
szczęścia, jeżeli p r z e d k o n s u m p c j ą uczciwie uprzedzisz męża, że...
cóż... kocham innego, wybacz (ma facet co wybaczać), odchodzę. Musisz też
przed konsumpcją zdać sobie sprawę z wagi tej decyzji i ponieść jej
konsekwencje. Jeżeli uznasz, że Twoje prawo do szczęścia przechyli szalę —
kochaj i rób, co chcesz. Bądź w tym jednak uczciwa.
Jeśli Twoim Wielkim Marzeniem (do którego nie tak dawno Cię namawiałam)
jest miesiąc, tydzień czy chociaż jeden weekend (!) samotności, rzuć wszystko i
zrób sobie wakacje od życia, pod warunkiem że Twoje dziecko nie ma akurat
zapalenia płuc, bo wakacje w tym momencie byłyby okrucieństwem, nie
spełnieniem marzenia, a Twoja druga połowa nie wyrusza w tym samym czasie
w rejs dookoła świata, który zaplanowała w najmniejszych szczegółach i na
który umówiła się z ekipą rok temu.
Spełniaj marzenia, nie krzywdząc innych.
Tu naszła mnie pewna refleksja. I dotyczy to „zasady pojutrze". Zawsze
chciałam być pisarką. Ha, tu siebie mam!
Tak właśnie brzmiało moje marzenie: „chcę być pisarką".
Czyli w wyobraźni dochodziłam do punktu... bo ja wiem?
Podpisania umowy na pierwszą książkę? Otrzymania egzemplarzy autorskich?
Widoku mojego dzieła na półkach księgarni? Nie wiem, kiedy się zostaje
pisarką. Poczułam się pisarką gdzieś na etapie „Jagódki" (czyli mojej dziesiątej
książki), kiedy to, czy miałam wenę, czy nie, siadałam i pisałam, by dotrzymać
terminów umowy. W pełni odpowiedzialnie, ale i z satysfakcją.
Przez pół życia chciałam więc być pisarką. Myślę, że zostałabym nią wcześniej,
gdybym — jak rasowa drimerką — powtarzała sobie: jestem pisarką
bestsellerów.
Marzymy: „chcę mieć szczęśliwą rodzinę". I mamy. Na pewno w dniu ślubu
jeszcze ją mamy. Czy jednak widzimy tę szczęśliwą rodzinę „pojutrze"?
Zbierającą się co roku przy świątecznym stole?
Marzymy: „chcę mieć świetną pracę". I dostajemy ją.
Podpisujemy umowę, przychodzimy pierwszego dnia, tygodnia, miesiąca... Lecz
czy widzimy siebie w tej pracy „pojutrze"? Po dziesięciu latach? TO właśnie jest
cudowna, wymarzona praca! Zajęcie, które sprawia Ci taką samą radość
pierwszego dnia, jak i tysiąc pierwszego!
Bierz więc kajecik i pisz, Kochana! Narysuj oś czasu, zaznacz punkt „dziś",
następny J u t r o " i kolejny „pojutrze".
Punkt J u t r o " opisz w zwięzłych słowach: praca jako...
wyjazd do... domek w... facet, który...
I w końcu rozwiń skrzydła i pal gumę (czyli długopis) pod punktem „pojutrze".
Jeśli „praca jako...", to pisz: „kurde, ale jestem szczęśliwa!
Mój ukochany szef nie dość, że dał mi astronomiczną podwyżkę, to jeszcze
wysyła mnie w nagrodę do...!! Docenił to, że...". Pisz, pisz! Ciesz się swoim
fantastycznym „pojutrze"!
Jeśli „wyjazd do..." (Indii na ten przykład), to kup album ze zdjęciami i je
powklejaj! Wiem, że jeszcze tam nie byłaś, ale Twoja podświadomość tego nie
wie! Pokaż Idzi, jak w Indiach fajnie, niech sama zapragnie się tam znaleźć,
przekonaj ją do tego. I poczuj, jak cudownie będzie „pojutrze"!
Jeśli „facet, który...", ooo, Kochana, tu nic nie poradzisz.
Musisz, po prostu musisz opisać fantastyczny seks ze swoim wymarzonym
facetem! I nie ma „pojutrze"! Poczuj to już DZIŚ!
R O Z D Z I A Ł V I
CZAS NA PODSUMOWANIE
Oto „Sekretnik" dla leniwych, czyli kwintesencja tego, o czym rozprawiałam
przez niespełna dwieście stron.
1. Odkryj swoje marzenia
2. Wybierz trzy najważniejsze i najpilniejsze 3. Muszą być: mierzalne,
sprawdzalne, wykonalne, ograniczone czasowo 4. Nie m o g ą krzywdzić ani
Ciebie, ani nikogo innego 5. Sprawdź, czy są tym, o czym na pewno marzysz,
jeśli nie — klawisz delete
6. Opisz je ze wszystkimi szczegółami
7. Streść w trzech dekretach, a potem w jednym zdaniu 8. Pracuj nad nimi:
afirmując, wizualizując, układając gryplan i przystępując do działania
9. Pracuj nad nimi dotąd, aż POCZUJESZ, że się spełnią 10. Pamiętaj o
„zasadzie pojutrze", a w razie czego zresetuj się!
By spełniać marzenia, potrzebna jest odwaga i determinacja.
Jeżeli ich nie masz, poczekaj, aż znajdziesz się w takim punkcie swojego życia,
gdy powiesz sobie i światu: D O S Y Ć !
Gdy nie będziesz miała się dokąd cofnąć i nie będziesz widziała drogi przed
sobą. Wtedy — z rozpaczy — odnajdziesz w sobie siłę i odwagę, by sięgnąć po
marzenia. A wiesz, czemu jestem pewna, że je odnajdziesz? Bo jesteś kobietą.
Jesteś drimerką. Jak każda z nas.
Życzę Ci więc spełnienia marzeń.
C Z Ę Ś Ć I I
PAMIĘTNICZEK
Czyli zbiór najfajniejszych opowieści
znanych i nieznanych
SEKS - KRÓTKA INSTRUKCJA OBSŁUGI
DLA KOBIET
Żeby mieć dobry seks, musisz wziąć garść kurek, z pięć ziemniaków, pół cebuli,
dwie kostki rosołowe, śmietanę, zieloną pietruszkę i to chyba wszystko. Aha!
Przydałby się jeszcze jakiś garnek i woda. Składniki wrzucasz do garnka, przy
czym kurki przydałoby się przynajmniej wypłukać, a ziemniaki i cebulę obrać
— inaczej będzie chrzęściło w zębach (co też możne się spodobać). Ponieważ
nie jest to seks drożdżowy, nie trzeba doń mówić, a nawet nie należy, bo w tym
czasie można popisać na forum albo poczytać komentarze. Gdy dobiegnie cię
zapach spalenizny, to znaczy, że zaczytałaś się za bardzo. Udaj się spokojnie do
kuchni i zalej płomień wodą skądkolwiek. Gratuluję: zaliczyłaś seks kurkowy.
Dalsze treści mają charakter erotyczny, potrzebna jest więc twoja zgoda na twoje
wejście. Żebyś wyraziła taką zgodę, musisz mieć więcej niż osiemnaście lat, być
w pełni władz umysłowych i być świadoma swych czynów oraz przyrzec, że nie
wykorzystasz zdobytych tu cennych informacji na dzieciach, łosiach, szopach i
kolegach kazika. Naciśnij odpowiedni link: TAK, Z G A D Z A M SIĘ, C H O Ć
NIE W I E M NA CO
NIE, NIE Z G A D Z A M SIĘ, ALE I TAK WEJDĘ
1. Witam Cię na stronie domorosłego seksuologa, czyli mnie. Odpowiedzmy
sobie na pierwsze pytanie: dlaczego jest to instrukcja obsługi dla kobiet? Otóż
dlatego, że nie chce mi się ciągle używać Czytelniczko/Czytelniku. Jeżeli jednak
mężczyzna przełknie zwracanie się do niego per ona, m o ż e czytać dalej, ale
ostrzegam, że coś z nim nie tak...
2. Jaki jest seks, każdy widzi: przypalony. Nastawiasz się na Bóg wie co, a nie
dość, że gasisz pożar w kuchni i jesteś głodna, to musisz po wszystkim skrobać
garnek.
3. Seks dzielimy na seks damsko-męski, damsko-damski, męsko-męski (i te dwa
ostatnie sącool, a jeśli tak nie myślisz, to jesteś homofobem, rasistą, męską
szowinistyczną świnią, wojującą feministką i pisarką romansideł), łosiowy i
szopowy.
Wszystkie inne rodzaje seksu są zboczeniem i ich nie próbuj, bo na Ciebie
doniosę. Jeśli nie ja, to kolega.freuda na pewno.
4. Do seksu, podkreślam, D O B R E G O seksu, partner w zasadzie nie jest
potrzeby. Człowiek jest pod każdym względem samowystarczalny, a
przynajmniej nie usłyszysz po akcie seksualnym nieartykułowanego
„glablahmmgulbul" i następującego po tym ogłuszającego chrapania. Nikt też
nie odwróci się do Ciebie plecami i nie zapali papierosa, za co będziesz musiała
go zabić (partnera, nie papierosa).
5. Do autoseksu przydaje się urządzenie zwane wibratorem.
Jest ono po to, by ćwiczyć odwagę cywilną. Zastosowanie: przechodzisz obok
sex shopu (to miejsce, w którym występują wibratory), udając, że idziesz obok
po bułki. Gdy nikt nie widzi, wpadasz przez przyciemnione drzwi do środka i
oddychając ciężko z emocji, udajesz przed zblazowaną sprzedawczynią, że ty po
bułki, tylko pomyliłaś drzwi. Czekasz, aż wszyscy faceci, którzy przyszli kupić
pornole, wyjdą. Gdy sklep jest pusty, podchodzisz do sprzedawczyni, a ona
stwierdza niczym jasnowidząca jakaś: „Pani po wibrator" i zaczyna wykładać
wspomniane wyżej przyrządy na ladę. Nie patrząc, łapiesz pierwszy z brzegu
(po fakcie okazuje się, że jest on fioletowy, ma dziwne wypustki, wielkością nie
przypomina niczego, co widziałaś w życiu, nadaje się jedynie do wieszania
firanek i ogólnie nie wiadomo, co z nim zrobić), rzucasz się do drzwi,
zapominając zapłacić, o czym przypomina ci ochroniarz. Jeżeli wyjdziesz z
wibratorem głęboko ukrytym w torebce — gratuluję, zdałaś egzamin; jeśli
zabiera cię z sex shopu pogotowie, musisz podejść do próby jeszcze raz.
Wibratora można użyć do ćwiczenia odwagi cywilnej i udawania głupka także w
domu: ukrywasz przyrząd w tobie tylko znanym miejscu i gdy po roku natrafia
nań twój młodszy brat, wykrzykujesz (tu uwaga: absolutnie nie możesz się
zaczerwienić):
„No patrz! Bożenka zostawiła, gdy po przepis na powidła przyszła!" czy coś
równie absurdalnego. Tak stosowany wibrator jest praktycznie niezniszczalny.
Chyba że dorwie go twój pies. Albo łoś.
6. Do seksu z partnerem potrzebny jest partner. Seks z partnerem dzielimy na:
przedmałżeński, kończący się zwykle małżeństwem, seks małżeński, kończący
się zwykle po pięciu latach, seks pomałżeński, trwający z przerwami do późnej
starości, oraz seks pozamałżeński, absolutnie niedozwolony.
Kobiety nazywają seks pozamałżeński zdradą, mężczyźni
„zapomniałem się". Każdy seks może zakończyć się przed-wcześnie złapaniem
HIV. W społeczeństwie krąży przesąd, że do seksu potrzebna jest miłość, czemu
stanowczo zaprzeczam.
7. Partner jest urządzeniem niemal tak prostym w obsłudze jak wibrator. Należy
go włączyć, pogłaskać po plecach, pojęczeć i na koniec powiedzieć: „Jesteś
cudowny", „W życiu czegoś takiego nie przeżyłam", „Straciłam zmysły z
rozkoszy"... czy coś równie absurdalnego. Czasem partner wymaga, by się
poprzytulać przed lub po. Nie odmawiaj mu tej drobnej przysługi.
8. Seks jest satysfakcjonujący, gdy przeżywasz coś, co naukowe czasopisma
określają jako „orgazm". Z orgazmem jest jak z duchami: każdy wierzy, nikt nie
przeżył. Co nie do końca jest prawdą. Ciało kobiety bowiem wyposażone jest w
tak zwane strefy erogenne (co to jest?!) oraz tajemniczy punkt G. Punkt G
odkrył pewien astronom, Polak z pochodzenia, gdzieś między gwiazdozbiorem
Wielkiej Niedźwiedzicy a Koziorożca. Do tej pory szukają tego punktu wszyscy
astronomowie świata, bo wywołuje ponoć kosmiczny orgazm.
Pomijając zagubiony punkt G oraz strefy erogenne (co to jest, do cholery?!),
kobieta może przeżyć dwa rodzaje orgazmu, tylko nie wiem czy oddzielnie, czy
naraz. Jeżeli nie przeżywasz ze swym partnerem owego misterium zwanego
również najwyższą rozkoszą lub szczytowaniem tudzież nieziemskim
uniesieniem, zmień partnera lub skorzystaj z punktu piątego.
Satysfakcja gwarantowana.
9. Podobno seks można uprawiać wszędzie. Jak jogging.
Tyle że jogging pośrodku Marszałkowskiej nikogo nie zdziwi, seks owszem.
Seksować się więc możesz (samodzielnie lub z partnerem): w łóżku, na
dywanie, w kuchni, w łazience pod prysznicem — ale to nudy. W windzie,
samolocie, fontannie, na basenie, na drzwiach wejściowych do biurowca, w
szafie —
ale to już było. Do niespenetrowanych jeszcze, ekscytujących miejsc uprawiania
seksu zaliczyłabym: krę na biegunie północnym, skok na spadochronie lub
bungee, tylne siedzenie samochodu podczas jazdy, gdy kierowca jest twoim
partnerem, rakietę ziemia—powietrze, bezludną wyspę, gdy przygląda ci się
głodnym wzrokiem orangutan, akwarium z rekinami, wybieg tygrysów. Dla
lubiących seks ekstremalny polecam hotel w Złotych Piaskach po sezonie.
10. Uwagi końcowe: podczas seksu chudnie się tak, jakbyś przerzuciła wagon
węgla. Gdy chcesz schudnąć dwukrotnie więcej, przerzuć dwa wagony.
Niektórych odmiany seksu prowadzą do przytycia albo o dwadzieścia
kilogramów (przy jednym dziecku), czterdzieści (przy bliźniętach), albo o cztery
kalorie. Podczas seksu nie wolno palić papierosów, odrabiać prac domowych z
dzieckiem, spożywać posiłków, grać w tenisa, jeździć konno (choć tu b y m
polemizowała) i przekopywać ogródka (chyba że w nocy). Seks jest ogólnie
przereklamowany i ci wszyscy kolesie na billboardach czy w TV
to zwykli eee... ekhm... Co to ja chciałam...? Chciałam życzyć udanego seksu.
JAK ZOSTAĆ PISARKĄ
To jest bonus dla Czytelniczek niniejszej pozycji (książkowej). Nigdzie (nawet
na mojej stronie www!) nie dzieliłam się jeszcze przemyśleniami,
spostrzeżeniami i radami na powyższy temat. Voila! Właśnie to robię!
Pisarką chyba się nie zostaje, pisarką się jest. Mniej więcej od dnia, gdy
młodociany człowiek pozna litery, odkryje, że książki służą do czytania, i
zapragnie napisać taką jedną swoją własną. Tu uwaga wewnętrzna: powinnam
zaznaczyć, że każdy może być pisarzem — co człowiek, to historia — ale nie
każdy może być pisarzem w y d a w a n y m . Nie będę więc dawała dobrych rad
radosnym grafo-mankom, tylko tym, które postanowiły swe dzieła upublicznić.
Na koszt wydawcy, bo na swój własny również każdy może...
Otóż niezbędne wydaje się napisanie książki. Pominę wydawnictwa albumowe i
książeczki do kolorowania, bo się na tym nie znam. Powiedzmy, że chcesz,
Droga Czytelniczko, wydać powieść dla kobiet pod tytułem „Stracone szanse".
Nie jest to harleąuin, ale nie jest to również Literatura Ambitna (bo na
Literaturze Ambitnej też się nie znam).
„Stracone szanse" są Twoją pierwszą powieścią „prawdziwą", czyli taką, jakiej
nie powstydziłabyś się przed nieznajomą, która ma zamiar wydać trzydzieści
złotych nie na bluzkę lub legginsy, ale na Twoją książkę. Oczywiście każde
Twoje dzieło może się Tobie wydawać doskonałe, przemyślane, dopracowane...
nic, tylko kupować. Tobie — owszem.
Czytelniczce, która odżałuje legginsy — niekoniecznie. Jak sprawdzić, czy jest
ono „czytalne"? Tutaj każda początkująca pisarka zakrzyknie, że rodzinie i
przyjaciołom się podobało!
Nie ma sprawy, wydaj, opraw i rozdaj — i rodzinie, i przyjaciołom. Bywają oni
bowiem (skrajnie) nieobiektywni. I czasem niepotrzebnie robią Ci nadzieję na
pisarską karierę.
Obiektywnym sędzią Twej powieści („Straconych szans") będzie... wydawca. To
recenzent zatrudniony przez wydawcę (który, przypomnę, kupuje książki, by
sprzedać je z zyskiem) przyjmie albo odrzuci Twoją powieść. Musisz więc
zebrać się na odwagę i... wysłać tekst do wydawnictw.
Parę rad na temat: jak przygotować powieść do wysłania.
Po pierwsze: powieść/fragment powieści nie może zawierać błędów. Przykro
mi bardzo, jeśli jesteś dys-cośtam, ale nic tak nie zraża recenzenta do tekstu (co
na dziewięćdziesiąt dziewięć procent poskutkuje odrzuceniem po przeczytaniu
pierwszej strony) jak byki. Ortograficzne, interpunkcyjne, gramatyczne,
logiczne... Owszem, książka przyjęta do druku zostanie poddana gruntownej
obróbce redaktorsko-korektor-skiej, a i mnie zdarzają się literówki, ortografy
(szczególnie pisowni słowa „wyrzynać" jakoś nie mogę zapamiętać), ale one się
z d a r z a j ą . Raz na kilkanaście stron. Nie co akapit.
Rażące błędy odrzucają czytelnika, zwłaszcza kogoś, kto sam posługuje się
nienaganną polszczyzną (a recenzentami są zazwyczaj absolwenci polonistyki).
Wrzuć więc tekst w wor-dowskie „sprawdź dokument pod kątem gramatyki i
ortografii", a najlepiej poproś swoją panią od polonistyki (bądź
kogokolwiek, byle znał zasady pisowni), aby rzucił łaskawym okiem na Twoje
dzieło.
Swego czasu w ramach praktyk przeglądałam nadesłane propozycje wydawnicze
i oto, co rzuciło mi się w oczy: w dialogach zaimki pisane były wielką literą.
— Kocham Cię. Bez Ciebie żyć nie mogę.
Owszem, ładnie to wygląda w liście/e-mailu i esemesie, ale nie w powieści!!
Nadużywanie wielkich liter w ogóle i w szczególe: pamiętam jeden tekst, w
którym postaci nie tylko pierwszoplanowe, ale wszelakie były od razu
tytułowane. I tak przewijał się tam Listonosz, Pewien Człowiek, Przechodzień,
Pies z Kulawą Nogą et cetera. Wierz mi, tego nie dało się czytać.
Nie cierpię też wykrzykników w każdym zdaniu. Kurde, wydaje mi się wtedy, że
ludzie w całej książce na siebie wrzeszczą. A jak długo można wysłuchiwać
czyjejś kłótni?
— Paulineczko, chodź na obiad!
— Już idę, droga ciociu, przynieść z kuchni widelce!?
— Tak, przynieś!
Tu wyjaśnienie: Paulineczka znajduje się w sąsiednim pomieszczeniu, a droga
ciocia nie jest jeszcze głucha jak pień.
Strasznie drażni mnie nadużywanie tych wykrzykników. Sama z kolei mam
tendencję do wielokropków, co z kolei może drażnić Czytelniczki. Ale walczę z
tym nałogiem!
Co jeszcze rzuciło mi się w oczy podczas czytania nadesłanych propozycji?
Czyli na co zwraca uwagę ktoś, kto bierze książkę do ręki: na okładkę
(opakowanie jest w dzisiejszych czasach ważniejsze od treści), tytuł,
opis/streszczenie książki na okładce i wreszcie początek dzieła. Przynajmniej ja
tak podchodzę do tytułu nieznanego mi autora. Biorę książkę do ręki (jeśli nie
odstręczy mnie okładka), odwracam, czytając, co mają na jej temat do
powiedzenia inni, i zabieram się do lektury pierwszych paru akapitów.
Co możesz zrobić dla swojej książki, skoro na okładkę nie masz wpływu
(przynajmniej na etapie rozsyłania rękopisu do wydawnictw)? Możesz ją fajnie
zatytułować, zacząć „trzęsieniem ziemi, a potem napięcie wzrasta" i ładnie
oprawić.
Moją „Poczekajkę" wydałam w pięćdziesięciu egzemplarzach autorskich (długo
pracowałam nad okładką i uważam ją za połowę sukcesu) i taką oto gotową
książkę rozesłałam do wydawców. Efekt był. Natychmiastowy. Kosztowało mnie
to — trochę kosztowało, każdy może sobie wycenić druk cyfrowy własnego
dzieła na stronie choćby ąprint. Uważam jednak, że w swoją karierę należy
zainwestować. Jak nie włożysz, to nie wyjmiesz.
Jeśli nie stać Cię na druk kilkudziesięciu egzemplarzy (niekoniecznie musi być
pięćdziesiąt, połowa wystarczy), zbinduj przynajmniej wysyłaną powieść. Jeśli
zaś rozsyłasz jąe-mailem, zacznij swój list jakoś sympatycznie. Lakoniczne
„Witam, załączam dzieło mego życia i spróbujcie go nie wydać", aż się prosi o
próbę niewydania...
No dobrze. Powiedzmy, że „Stracone szanse" poprawiła pani polonistka,
przyjaciele orzekli, że są świetne, parę sztuk masz zbindowanych, reszta
spakowana w ładnie zatytułowany plik („Stracone szanse").
Należy znaleźć potencjalnego wydawcę.
Nie ma w tym żadnej magii, układów, polecanek przez znajomych et cetera.
Wydawca, choćby uwielbiał Twoją przyjaciółkę/ciocię/mamę/sąsiadkę, n i e u t
o p i kilkudziesięciu tysięcy złotych z samej sympatii do wyżej wymienionych.
Nie jest bowiem instytucją charytatywną, lecz nastawioną na zysk. Koniec.
Kropka.
Możesz więc zapomnieć o „szukaniu wejść" do wydawnictw, za to spożytkować
czas, który byś na szukanie wejść straciła, w... empiku. Idziesz do empiku z
notesem w dłoni i wynotowujesz wydawnictwa, które publikują książki o
tematyce zbliżonej do „Straconych szans". Dlaczego jest to ważne? Bo bez sensu
tracić czas, pieniądze i nadzieje na rozsyłanie powieści obyczajowej do
wydawnictwa technicznego lub zajmującego się tematyką wojskową na
przykład.
Poza tym fajnie jest pobyć w empiku jako przyszła pisarka, której książki już
oczyma duszy na półkach widzisz, no nie?
Teraz wejdź do netu i — skacząc po stronach wynotowanych wydawnictw —
zwróć uwagę na: tekst, jaki dane wydawnictwo życzy sobie do wglądu, formę, w
jakiej sobie życzy (plik e-mailem czy wydruk listem), no i oczywiście adres, na
który
„Stracone szanse" masz wysłać.
Pakujesz, wysyłasz i... czekasz.
I między bajki autorów amatorów należy włożyć to, że czekasz na odpowiedź
miesiącami.
Jeżeli „Stracone szanse" są dobre (przy czym słowo „dobre"
nie oznacza w tym wypadku potencjalnego arcydzieła na miarę nagrody Nike,
ale dziełko potencjalnie sprzedawalne), to odpowiedź dostaniesz bardzo szybko.
Na rynku wydawców również istnieje konkurencja i w ich interesie leży wyłapywanie
perełek. Najkrótszy czas oczekiwania na (pozytywną) odpowiedź po
wysłaniu mojej książki... to cztery godziny (wysłałam o 4.00, o 8.00 już zgłosiło
się pierwsze wydawnictwo, dodam, że podpisałam tekst nazwiskiem nikomu
nieznanym). Najdłuższy czas oczekiwania na (pozytywną) odpowiedź wryniósł
tydzień. Odpowiedzi negatywne przychodziły rzeczywiście po paru miesiącach.
Gdy książka była już w druku.
Droga do sławy jest więc prosta: piszesz dobrą powieść, poprawiasz błędy,
rozsyłasz. Jak napisać tę dobrą powieść...
O, to już wyższa szkoła jazdy. I temat na osobne rozważania.
WESOŁE MIASTECZKO IM. F. CHOPINA
Jeżeli nie masz co robić z dzieckiem w niedzielne popołudnie, a cotygodniowe
eskapady do Galerii Mokotów znudziły się i Tobie, i dziecku, wybierz się... na
warszawskie lotnisko.
Za każdym razem gdy przestępuję progi tego zacnego przybytku, a raczej gdy z
obłędem w oczach ów przybytek opuszczam, po paru minutach szoku na mojej
buzi wykwita uśmiech, bo też Międzynarodowy Port Lotniczy im. Fryderyka
Chopina (nie wiem, czy F. Chopin jest szczęśliwy z tego powodu) stał się dla
mnie źródłem nieustającej radości.
Po pierwsze jest jak mafia: łatwo do niego wejść, ale trudno wyjść. Strzałki
prowadzące dokądś pokazują najróżniejsze kierunki, a opisy do nich — jak
przystało na port międzynarodowy — są w nieludzkim (czyli polskim) języku.
Na każdym innym lotnisku są w dwóch: tamtejszym i angielskim, a na naszym
w jednym — dla dziewięćdziesięciu dziewięciu procent cywilizowanego świata
nieludzkim.
Wyjątek stanowi tabliczka EXIT w hali przylotów, która dla odmiany jest tylko
po angielsku. Żeby było jednak zabaw-niej, wisi pośrodku szklanej ściany.
Rozumiesz, kierujesz się w stronę wielkiego zielonego napisu EXIT i... trafiasz
na ścianę. Ja już odkryłam, że za tą ścianą jest tajny korytarz prowadzący do
szklanych drzwi (nieoznaczonych jako drzwi oczywiście), które się rozsuwają
(albo nie), ale za każdym razem gdy obserwuję miny nieszczęśników, którzy
trafili na nasze lotnisko po raz pierwszy (i zapewne ostatni), mam uśmiech na
twarzy. Taki trochę smutny, bo to jednak kompromitacja przed każdą nacją,
której lotniska są oznaczone perfekcyjnie i chociażbyś nie chciał, to do wyjścia
trafisz.
Równie zabawne — to pewnie test na inteligencję — są oznaczenia wydawania
bagażu. A raczej ich brak. Być może teraz, gdy terminal 2. nie jest już li tylko
placem budowy, uda ci się odnaleźć taśmociąg, na którym odbywa przejażdżkę
twój bagaż, ale wierz mi: jeszcze niedawno stanęłam jak wryta wraz z
pozostałymi pasażerami samolotu, bo monitory wskazujące na wszystkich
normalnych lotniskach numer stanowiska na naszym ziały pustką... Rozumiesz:
wysiadasz z samolotu, idziesz po bagaż i może gdzieś się pojawi, ale gdzie i
kiedy, tego nie wie nikt. No, przynajmniej się nie nudzisz, biegając od
taśmociągu do taśmociągu, by sprawdzać nalepki na wesoło podskakujących
walizkach.
Przyznam, że konsternacja przy odbiorze bagażu to było nic w porównaniu z
próbą opuszczenia lotniska po przylocie.
Za pierwszym razem podreptałam za rodziną na parking samochodowy. Od
czasu pierwszego pobytu na parkingu wielopoziomowym, z którego niemal nie
udało się mojej rodzinie wyjechać, postanowiła parkować na parkingu
zewnętrznym — strzeżonym. Czytelniczko Droga, to dopiero była radocha! Do
wyjazdu oznaczonego — jak przystało, powtarzam to do znudzenia, na port
międzynarodowy — po polsku prowadziły dwie strzałki, obie z napisem W Y J
A Z D , tyle że... jedna w prawo, druga w lewo, i na nich asfalt się kończył. Z
uśmiechem na buzi zrobiłam zdjęcie tym strzałkom, a moja rodzina, klucząc
między zaparkowanymi pojazdami, po wertepach usiłowała dostać się do bramki
wyjazdowej.
Tam, chcąc za wszelką cenę opuścić lotnisko i nigdy nań nie wracać, moja
rodzina próbowała zapłacić za parkowanie taką fajną kartą — wsuwa się ją do
maszyny parkującej, a ta podnosi szlaban. Teoretycznie, bo w naszym wypadku
nie podniosła. Za nami ustawiła się kolejka. Moja rodzina klęła, a pan, który
obsługiwał parking, patrzył na nas z budki parkingowej, mając na ustach ten sam
uśmiech co ja. Porozumiewawczy. Wiesz, Zielona Koniczynko: mafia.
Już w połowie tego felietonu wynikają dla Ciebie dwie konkluzje — wcale
słuszne konkluzje: nie parkuj nigdzie i nie przywoź ze sobą bagażu. Trzecia jest
taka, że EXIT to nie zawsze jest EXIT, a prawda leży gdzie indziej.
Powiedzmy, że bagaż wysłałaś pocztą, ale z lotniska za wszelką cenę chcesz się
już wydostać. Jeżeli nie samochodem, to czym? Trafne pytanie. Gdybyś była w
takim Dublinie, to pod halą przylotów miałabyś wielką tablicę z liniami
odjeżdżającymi spod lotniska, na której autobusy są oznaczone nie dość, że
cyframi i opisem, to jeszcze kolorem. No normalnie jakbyś była mało kumata i
nie wystarczyłoby jak u nas: niewidzialny rysunek autobusiku i numerek 175.1
oczywiście w języku nieludzkim trasa owego autobusu.
U nas wesołego miasteczka ciąg dalszy, o czym informuję Cię z niegasnącą
radością.
Po traumatycznym przejściu z parkingiem lotniskowym przyrzekłam sobie, że
już nigdy zeń nie skorzystam, i postanowiłam przerzucić się na autobus miejski.
I to był
mój błąd.
Jestem normalną zjadaczką chleba. IQ ci u mnie może nie geniusza, ale też nie
dżdżownicy. Jestem Polką na polskim lotnisku, gdzie większość oznaczeń jest
po polsku i... zgubi
łam się. Nieopatrznie — odprowadziwszy znajomego na samolot — usiłowałam
wrócić autobusem linii 175 czyjakiej-kolwiek innej spod hali odlotów. Stanęłam
na przystanku (no dobra, przyznam się, że nie obejrzałam tego przystanku
dokładnie — śnieg wtedy sypał tak, że z kapturem na oczach marzyłam tylko o
ciepłym wnętrzu autobusu — i nie zauwa
żyłam maleńkiego napisu — po polsku oczywiście, mniejsza, że
dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzkości nie zna polskiego — iż jest to
przystanek dla wysiadających). Z rosnącym obłędem w oczach patrzyłam, jak
mija mnie jeden pusty autobus... drugi... Już po drugim kapnęłam się, że coś jest
nie tak. Przezwyciężyłam niechęć do podniesienia głowy i dostrzegłam napisik,
że to dla wysiadających. Ruszyłam więc na poszukiwania przystanku dla
wsiadających. Rzucając „naciami" (było cholernie zimno i w ogóle wkurzająco),
znalaz
łam go poziom niżej i kilometr dalej.
Nikt, nikt o zdrowych zmysłach nie umieściłby przystanku autobusowego na
międzynarodowym lotnisku tam, gdzie był.
Nikt. Wniosek: ci, co go tam umieścili, wyszli przed chwilą z zacisznej izolatki
w domu wariatów.
Gdy już odczekałam swoje, przyjechał autobus. Na samo wspomnienie buzia mi
się śmieje, bo mimo całej żałosności sytuacji było to naprawdę zabawne:
autobus zaczął krążyć po lotnisku... Mijał przystanki dla wysiadających... Mijał
jakieś ronda... Jeździł w najróżniejszych kierunkach poprzez zakręty i estakady...
Następnym razem z czystej ciekawości policzę, ile czasu spędziłam w 175, nie
wyjeżdżając z lotniska.
Oprócz mnie wsiadła para cudzoziemców i jeździła tak ze mną poprzez te
zakręty, ronda i estakady Nie wiem, czemu wysiedli, gdy tylko autobus widmo
się zatrzymał — a zatrzymał się na tym samym lotnisku, tylko w innym miejscu.
Chyba się przestraszyli, że będą tak krążyć do świtu... Ja też bym wysiadła,
gdybym akurat nie miała wolnej niedzieli i nadziei, że jednak dojadę do
centrum. Kiedyś zapewne się zdziwię, gdy autobus widmo pokrąży, pokrąży i
ogłosi koniec trasy. Nie opuszczając lotniska.
Jeżeli w dalszym ciągu uważasz, że nasze lotnisko wcale nie jest tak zabawne,
jak obiecywałam, i nie opłaca się spędzać tam wolnego dnia, na koniec opowiem
anegdotę, w którą bym nie uwierzyła, gdybym nie była jej naocznym świadkiem.
Snułam się razu pewnego znudzona, czekając na odprawę przed podróżą, aż tu
nagle... zakotłowało się, zamrowiło od służb specjalnych, faceci w kominiarkach
zepchnęli pół hali odlotów za rozwijaną właśnie żółtą taśmę i... było fajnie.
Otóż ogłoszono A L A R M BOMBOWY. Ktoś — j a k i ś czubek chyba, bo
ciągle i wszędzie powtarzają co pięć minut, że nie wolno tego robić, bo go
zabiorą, a nawet zniszczą — zostawił
SPB, czyli Strasznie Podejrzany Bagaż, bez opieki. Dobrze, że nie dziecko, bo
dziecko by się skarżyło, a bagaż nie —
stał sobie cichutko w rogu sali i czekał na czubka, to jest właściciela.
Faceci w kominiarkach na oczach licznej widowni, która stłoczona za żółtą
taśmą naprawdę nie miała innego wyjścia, niż stanowić widownię (ewentualnie
— w razie wybuchu —
mięso armatnie), otoczyli nieszczęsny bagaż, który nie chciał
się widać poddać, bo go wyprowadzili na zewnątrz (czyli tam, gdzie parkowały
liczne samochody, z których wysiadali liczni nieświadomi A L A R M U B O M
B O W E G O podróżni) i tutaj — to słynne polskie poczucie humoru! — jeden z
facetów w czerni chwycił bagaż za ramiona i... potrząsnął
nim niczym jabłonką. Pewnie chciał wydobyć zeznania. Na szczęście bagaż był
niewinny, gdyby było inaczej, nie czytałabyś tych słów. Wniosek z tego
zdarzenia wyciągnij jeden: jeśli już masz coś zostawić na lotnisku bez opieki,
niech to będzie Twój mąż.
A wracając do tytułu niniejszego artykułu: wierz mi, jeżeli brakuje mi dawki
mocnych wrażeń, niczym kamikadze wsiadam do autobusu linii 175 i jadę na
lotnisko. Następnym razem opowiem ci — na potwierdzenie mych słów — jak
przemycałam bombę ukrytą w adidasach.
ZŁOTE, W MORDĘ, PIASKI - OBSZERNA
RELACJA
Dzień 1.
Dziwne. Zwykle 3.30 w nocy nie robi na mnie wrażenia —
właściwie o tej porze tworzę w najlepsze trzy tysiące pięćset czterdziestą szóstą
część „Gry o Ferrin", a teraz siedzę na lotnisku i już jestem zmęczona. C z y j a
wylatuję, czy właśnie wróciłam?
Dziwni ci ludzie. Ustawili się w kilometrowej kolejce do odprawy, targając
walizy tak wielkie, jakby odlatywali do Stanów na wieki. Siedzę sobie i patrzę
na nich jak na głupków: przecież i tak beze mnie nie odlecicie.
Zdziwiłabym się: odlecieliby, bo nie było mnie na liście pasażerów. Za późno
wykupiłam wycieczkę. Dobrze, że znalazło się dla mnie miejsce w samolocie, a
nie w luku bagażowym.
Dlaczego ja piszczę w bramce?! Dlaczego kazali mi zdjąć adidasy?! Dlaczego
obca kobieta obmacuje mnie między nogami?! (He, he, he, ukrytego w majtkach
glocka i tak nie znaleźli).
O w mordę...! Stoję pod samolotem i oczom nie wierzę!
Ja mam wsiąść do tego rzęcha? Przecież jemu kawałek zardzewiałego kadłuba
odpada! O, a tutaj coś jest przyklejone taśmą izolacyjną! Czy ja na pewno chcę
te drinki z palemką...!?
Lecę. Samolotem trzęsie. Jest to boeing 7400, o którym to modelu nigdy nie
słyszałam. Chyba wyprodukowali go przed drugą wojną światową i opchnęli
Centralwingsowi, zamiast zezłomować... He, he, he, pilot właśnie powiedział, że
w Warnie, gdzie lądujemy — w naszej ziemi obiecanej — jest dwanaście stopni,
tyle samo co w Polsce, he, he, he, a ci głupi ludzie w krótkich rękawkach i
spodenkach do kolan. Zaraz, zaraz, jakie dwanaście stopni?! Ja tam jadę się
wygrzać!!
Wylądowaliśmy. Myślę, że piloci Centralwings robią przed lotem zakłady, który
lepiej pieprznie samolotem o ziemię.
8 punktów — pasażerowie podskoczą na metr w górę, 9 —
odpadnie podwozie, 10 — odpadnie pół samolotu; gdy samolot się rozbija, pilot
odpada z gry. Nasz dostałby 8 jak w pysk strzelił. Tak pieprzną! o beton, że
gdyby nie pasy... I tak potem zahamował, że gdybym nie przytrzymała się
siedzenia przed... Gratulujemy ci, panie pilocie.
Warna. Jedziemy przez centrum bułgarskiej turystyki. Bloki jak z czasów
Gierka, tylko bardziej obdrapane. Zimno jak cholera, ale przejaśnia się. Zresztą
niewiele widzę, bo jest jakaś chora godzina, o której zwykle śpię.
Złote (chyba) Piaski. Pójdę sprawdzić, czy złote, jak oprzytomnieję. Teraz
gorąca kąpiel (bo zmarzłam) i spać. Pokój jak pokój, łazienka... Zaraz, zaraz!
Gdzie wanna albo chociaż prysznic?! Wyleciałam w panice na korytarz, szukać
kogoś, kto znajdzie mój pokój z łazienką. Sprzątaczka spojrzała na mnie dziwnie
i... eee... imaginujcie sobie: łazienka w moim pokoju ma półtora metra
kwadratowego (jest mniejsza od tej w mojej kawalerce, choć myślałam, że
mniejsze nie istnieją), mieści się w niej kibelek (drzwi otwierają się do połowy),
umywalka i... nic więcej. Prysznic wystaje ze ściany. Łał, może nie wezmę
kąpieli w wannie (choć specjalnie przywioz
łam płyn „biała czekolada"), za to prysznic może być przygodą. I jest. Woda leje
się po ścianach, po lustrze, po umywalce i po kibelku. Łazienka jest jedną wielką
kabiną prysznicową.
Bardzo pomysłowe. Eeee... Odpływ słabo działa... Woda zaczyna przeciekać do
przedpokoju... przedpokój też staje się kabiną prysznicową... Eeee... Stoję już z
pięć minut, namydlona, ze słuchawką prysznica w dłoni i czekam, aż woda
spłynie, żebym mogła się chociaż spłukać...
Dzień 2.
Rany boskie, jak zimno!! W nocy wstałam i ściągnęłam z sąsiedniego łóżka
drugą kołdrę. Włożyłam także skarpetki i dres. Aha: prosiłam o „cichy pokój". I
dostałam. Okna wychodzą na dyskotekę, cobym się w nocy nie nudziła, i na plac
budowy, cobym nie mogła spać w dzień. Właściwie to chyba kamieniołom.
Ciągle sypią jakiś gruz.
Jest 9.00, postanowiłam zejść na śniadanie, by udowodnić moim przyjaciołom i
rodzinie, że chcieć to móc. Ostatni raz jadłam jakiekolwiek śniadanie chyba w
podstawówce...
Więc tak: zjadliwe okazały się tylko ogórki, pomidory i bułeczki. I herbata. Idę
spać. O tej porze odmawiam współpracy.
Popołudnie: jestem na plaży. W bluzce z długimi rękawami, bluzie od dresu i
kurtce. Podobno przeżywają tu załamanie pogody. No comments. Piaski nie są
złote, tylko brudne.
Morze jak morze. Podobno ciepłe. Nie będę sprawdzała nawet małym palcem u
nogi.
Znalazłam koc. Śpię już pod dwiema kołdrami, kocem, w dresie i skarpetkach.
Co ja tu robię?! Obczaiłam prysznic: podważyłam odpływ nożem i kąpię się
teraz radośnie bez przerw na papierosa. Uwaga: znalazłam pierwszy plus mych
wakacji! Mają tu ładnie pachnące mydełko!
Wieczór: poszłam do restauracji obczaić posiłki. Jestem zbulwersowana! Głupi
hot dog kosztuje w przeliczeniu osiemnaście złotych!! Pierniczę tego hot doga!!
Nie będę tutaj jeść!
Wracając do hotelu, obeszłam wszystkie supermarkety, żeby kupić chleb, masło
i dżem na kolację. Masło i dżem kupiłam, chleba tu nie mają. Próbowałam zjeść
na kolację masło z dżemem. Nie da się.
Dzień 3.
Postanowiłam przespać te wakacje. Jest tak zimno, że śpię już pod dwoma
kocami, dwiema kołdrami, w skarpetkach, dresie i rozważam wkładanie kurtki
oraz adidasów. I noszenie szalika, którego nie mam. Ludzie!!! Ja piszę!!! Jak
można pisać, gdy siedzisz jak idiotka w ciepłych krajach oraz kurtce i butach, a i
tak palce u rąk i nóg ci grabieją?! No jak!?
Biorę prysznic już chyba piąty raz tego dnia — nie dlatego, że dostałam fobii
jakowejś — to jedyne ciepłe miejsce w tym kraju...
Dzień 4.
Powoli przywykam. Moje ciało dzisiaj zastrajkowało i zadecydowało, że nie
pozwoli się więcej głodzić: mimo że pisałam do 6.00, ono się obudziło i zeszło
na śniadanie.
Samo! Nie wiem, co jadło. Zapytam, jak się obudzę.
Obudziłam się dziwnie najedzona. Tylko trochę mi niedobrze od słodkich
parówek (jadłam jakieś parówki!?). Kamieniołomy pracują pełną parą, ale
przywykłam. W nocy na tej dyskotece śpiewająjakieś karaoke, ale też
przywykłam. Piszę.
Ja chcę do domu. Jest 5.00 po południu. Chyba trzeba iść na jakąś plażę...
Przez pierwszy kilometr przekonywałam moje stopy, że woda w tym morzu jest
cieplejsza od powietrza. Przez drugi kilometr moje stopy przekonywały mnie, że
woda w tym cholernym morzu wcale nie jest tak zimna jak pokój w hotelu.
Jestem skłonna im uwierzyć. Nie ma więcej koców, ale znalazłam dwie
poduszki.
Kupiłam chleb. Zjadłam kolację. I dobrze, bo mi się druga tabliczka czekolady z
Polski kończyła. Gdy płaciłam kasjerce, chciałam być grzeczna i powiedziałam:
„Mersi" — to po bułgarsku „dziękuję", ale równie dobrze mogło to być
przekleństwo, bo spojrzała na mnie dziwnie. Pospiesznie przeszłam na stary
dobry angielski, mimo że oni gadają do mnie po rosyjsku. Wszyscy się
rozumiemy...
Dzień 5.
Ciało znów gdzieś było nad ranem. Podejrzewam, że przemyciło się na
śniadanie! Niech robi, co chce. Ja tam o tej porze śpię. W nocy, gdy skończą
karaoke pod oknami, piszę.
Mówiłam, że ten wyjazd jest bez sensu. To samo miałabym w domu, tylko
cieplej. No i hot dogi za trzy złote!!
Sprzątaczki od pierwszego dnia usiłują sprzątać mój pokój, zupełnie jakbym
nanosiła błota na łapach niczym Panda-pies.
Kobiety! Ja tu mieszkam sama! I nie brudzę! Tak się wycwaniły, że czyhają, aż
moje ciało wylewituje na śniadanie — wtedy wpadają i jak wracam, nie dość, że
mam zimno, to jeszcze mokro wszędzie. I nie schnie. Przez tę wilgoć i prysznice
pięć razy dziennie utracę linie papilarne...
Dzień 6.
Burza. Właściwie nawałnica. Chętnie bym popatrzyła, bo lubię oglądać żywioł
w akcji, ale za oknem oprócz kamienio
łomów mam krzaczory. Aha: lało tak, że woda zaczęła wpływać do pokoju przez
nieszczelne okno balkonowe. Ale ja spoko, luzik, nauczona doświadczeniem z
prysznicem spokojnie zatamowałam potop ręcznikami.
Zeszłam do recepcji, żeby odebrać e-maile, ale powiedziano mi, że nie mają
netu. Konsternacja. Poszłam do Złotych pitolonych Piasków. Nigdzie nie
znalazłam kafejki internetowej. Ludzie, czy ja jestem na Marsie?! (Odpowiedź:
nie jestem. Na Marsie mają internet).
Dzień 7.
Miałam jechać obejrzeć delfinki — specjalnie po to tu przyjechałam, ale po
pierwsze zaspałam (14.00 to nie jest moja godzina), po drugie obawiam się, że
są takie jak cała Bułgaria, po trzecie — ha, ha, ha — bilet autobusowy dla
miejscowych jest o jedną trzecią tańszy od biletu dla turystów.
Oni tu pewnie grypsują, żeby rozpoznać, kto swój, a kto obcy...
Po raz ostatni poszłam na plażę, żeby obejrzeć obiecane męskie laski... Hm...
Jedyne męskie takie sobie laski okupowały mercedesa starej daty, za to z
przyciemnianymi szybami, i wyglądały jak mafia — minęłam je szerokim
łukiem. Inne są tak nieciekawe, że ani męskie, ani laski.
Łał! Mam! No dobra, powiem w czasie przeszłym — facet był młodszą wersją
Domogarowa, to jest nieprzepitą. No, no, no, pomyślałam sobie, fajny gość,
może by tu zagadać (za granicą nie mam oporów typu mój Amre z dziewczynką
i potrafię rozpocząć pierwsza konwersację). Ale gdy przypomniałam sobie, że w
nocy wyjeżdżam, w hotelu znów jest zero absolutne, na kolację m a m po raz
piąty ten sam obrzydliwy chleb z tym samym dżemem, to mi się podrywać
Domogarowa odechciało. Co ja bym z nim zrobiła? Telefony wymieniła? I ja do
niego po angielsku, a on do mnie po rosyjsku? Come on...
Noc. Odliczam godziny do odlotu i piszę. Wsiadam do samolotu jak zwykle
spersenowana (latać uwielbiam, jak jestem na ziemi, w samolocie boję się
straszliwie) i trafiam na zabawnego Belga, który przez całą podróż opowiada mi
0 katastrofach lotniczych. Lądujemy gładko wśród turbulencji 1 w strugach
deszczu. Pilot dostaje brawa, bo to nie jest Centralwings.
Koło 14.00 po nieprzespanym niczym docieram do Warszawy. Olśnienie. Tu jest
ciepło!! Po raz pierwszy od tygodnia zdejmuję na dworze kurtkę. W domu też.
Mówcie, co chcecie, ale kocham Polskę. Jedyny plus wyjazdu: dwie napisane do
połowy powieści. No i cenna wiedza: Złote Piaski to nie jest miejsce, gdzie
jeszcze kiedykolwiek postanie moja stopa, choć, jak to przeczytałam kiedyś w
pewnym romansidle, „Słówka »nigdy« należy używać z umiarem i po
zastanowieniu".
MĘŻCZYZNA (INSTRUKCJA OBSŁUGI)
Definicja:
Mężczyzna (rodzaj, żeński: TA mężczyzna) to istota gatunku (czasami) homo, do
pewnego wieku erectus, a później jedynie sapiens (najbardziej sapiens już po
sześciu stopniach bardzo stromych schodków). Od kobiety różni się tym, iż nie
posiada dwóch półkul górnych, za to ma dwie półkulki dolne.
Ze względu na tę różnicę myśli półkulkami dolnymi, a nie górnymi.
Mężczyzn dzielimy na: metroseksualnych (czyli tych, którzy uprawiają seks w
metrze), heteroseksualnych (czyli tych, którzy uprawiają seks z innymi
gatunkami — grec.
heteros = innego gatunku), homoseksualnych (preferujących serek
homogenizowany), prawdziwych mężczyzn (czyli tych, którzy oddają mocz na
poboczu sześciopasmówki, tyłem zwróceni do samochodów, przodem do
chodnika pełnego matek z małymi dziećmi) i nieprawdziwych mężczyzn (Made
in China).
SPOSÓB OBSŁUGI
Obsługa mężczyzny jest bardzo prosta. Przy zachowaniu podstawowych
wymogów pożyje niemal tak długo jak kobieta.
Niestety.
1. Mężczyznę należy trzymać w ciepłym, stale wietrzonym pomieszczeniu,
wielkości co najmniej sześć metrów kwadratowych (można również w
mniejszym, pod warunkiem iż zmieści się podstawowe wyposażenie i zgłosimy
ten fakt Towarzystwu Opieki nad Mężczyznami). Do podstawowego
wyposażenia należą: kanapa, stolik na piwo, pilot do telewizora. Sam telewizor
nie jest konieczny, należy jednak powiesić naprzeciw kanapy klatkę z
chomikiem w kołowrotku bądź
pralkę. Chomika trzeba pomalować na różne kolory, a w pralce prać tylko
kolorowe rzeczy: mężczyźnie musi coś migać.
2. Dieta mężczyzny jest tak prosta jak on sam. Do pewnego wieku żywi się tylko
chipsami, a potem seksem i piwem, po trzydziestce seksem, piwem i obiadem,
po czterdziestce piwem i obiadem, po pięćdziesiątce zaś wraca do monodiety,
żywiąc się już tylko piwem.
3. Higiena. Łazienka jest dla mężczyzny miejscem tak tajemniczym i
przerażającym, że trzeba go do niej przyzwyczajać już od najmłodszych lat.
Należy to czynić następująco: młodemu mężczyźnie rysujemy na podłodze
różnokolorowe, wesołe strzałki, podpisując je CHIPSY. Starszemu należy
podpisać PIWO (w skrajnych przypadkach SEKS), najstarszego można podejść
następująco: pokazujemy mu jakiś fascynująco mroczny przedmiot z łazienki —
może to być szczoteczka do zębów — gdy będzie chciał go pochwycić, rzucamy
szczoteczkę do środka i barykadujemy drzwi. Mężczyznę można wypuścić
dopiero, gdy się umyje. Wszelkie prośby, groźby i błagania należy znieść
dzielnie.
4. Skarpetki. Mężczyzna zmienia skarpetki dopiero wtedy, kiedy rzuci nimi o
ścianę, a one się przykleją. Gdy odpadną, będzie je nosił dotąd, aż się przykleją.
Możesz temu zapobiec, zdzierając skarpetki i obiecując mężczyźnie, że się tak
fajnie będą kręcić w jego pralce.
5. Inne kobiety (tak zwane żywicielki zastępcze). Mężczyzna zmienia żywicielkę
(oficjalnie) średnio dwa razy w życiu. Nieoficjalnie utrzymuje na boku
żywicielki zastępcze, przy czym w większości przypadków są to sąsiadki z
bloku 10-20-30-40-50, a nawet sześćdziesiąt lat młodsze od mężczyzny.
Ponieważ mężczyzna uważa, że dzieci biorą się z: a) kapusty
b) bociana + kapusty
c) chomika w kołowrotku,
zastępcze żywicielki (sąsiadki z bloku) w odpowiednim wieku ( 1 6 — 1 8 lat)
wrabiają naszego mężczyznę w ciążę.
Jeżeli nie możesz pogodzić się z tym faktem, zostań żywicielką zastępczą lub
zmień mężczyznę. Pamiętaj, że z nowym mężczyzną będziesz miała te same
kłopoty co ze starym, a oprócz nich będziesz musiała nauczyć go drogi do
łazienki w waszym dwupokojowym mieszkaniu (zajmuje to średnio 2 — 3 lata,
patrz: kolorowe strzałki).
6. Mężczyzna nie wie, co to antykoncepcja. Już prędzej antykoncepcja wie, co to
mężczyzna.
7. Praca. Mężczyzna czasem chodzi do pracy. Zamyka się go wtedy w
podobnym pomieszczeniu co w domu, tyle że stolik do piwa zamienia się na
biurko. Mężczyzna bawi się wtedy w przesuwanie papierów na tym stoliku
dotąd, aż brzuch będzie mu się mieścił między stolikiem a krzesłem, a on sam
sięgnie do papierów. Potem przechodzi na emeryturę.
8. Pensja. Mężczyzna przynosi z pracy do domu pensję.
Pensja = W Y N A G R O D Z E N I E - utrzymanie sąsiadki z bloku -
utrzymanie dziecka sąsiadki z bloku - używki (papierosy, wódka, cygara, tytoń
do żucia, mentosy, chipsy, bilety autobusowe, prezerwatywa o smaku
truskawkowym) - prezenty dla drugiej sąsiadki z bloku (potencjalnej żywicielki
zastępczej) - malutkie wspomożenie finansowe dla mamusi.
Po podstawieniu odpowiednich kwot: PENSJA = - 1356 zł
netto.
9. W pewnym wieku mężczyzna zachodzi w ciążę. Z piwem. Jest to stan
chroniczny. Nie obawiaj się: nigdy niczego nie urodzi, choć jego brzuch wygląda
na dwudziesty czwarty miesiąc.
10. Sport. Mężczyzna musi mieć wysportowany kciuk prawej ręki, inaczej
wpadnie w melancholię. Zapewniaj mu stały dostęp do pilota telewizyjnego.
Jeżeli mężczyzna wpadnie w melancholię, należy go przewinąć, zapewnić, że się
go kocha oraz że jest śliczny, mądry i dobry w łóżku. Kłamstwo w tym wypadku
jest usprawiedliwione. Natychmiast idź do Media Markt po nowego pilota!!
Jeżeli okaże się, że pilot jest sprawny, sprawdź działanie chomika.
11. Sporty ekstremalne. Niektórzy mężczyźni — wiek nie ma tu nic do rzeczy —
gustują w sportach ekstremalnych, to jest w zawodach na dawców narządów
(jazda na motocyklu z prędkością światła przez centrum miasta, slalom gigant
między TIR-ami na wąskiej międzynarodowej drodze, pokazywanie środkowego
palca kierowcom samochodów o przyciemnianych szybach et cetera). Ponieważ
w zdrowym ciele zdrowy duch, nie zabraniaj mężczyźnie tych sportów. Może
nawet zostaniesz ich entuzjastką!
12. Choroby. Trzymany w odpowiednich warunkach, często myty, wietrzony,
prawidłowo karmiony i wysportowany mężczyzna w zasadzie nie choruje. Jeżeli
zdarzy się to nieszczęście (na przykład zadrze mu się paznokieć przy
przełączaniu programów w TV lub pralce), natychmiast wzywaj pogotowie.
Każda rana u mężczyzny może się skończyć jego śmiercią.
Dobra rada:
Z mężczyzną należy postępować jak z dzieckiem. Tłumaczyć mu świat
spokojnie i z radością. Pamiętaj, że ZAWSZE
należy używać prostych, zrozumiałych słów. Jedyne słowa, które mężczyzna ma
wdrukowane i nie musisz mu ich tłumaczyć, to: chipsy, piwo, obiad i seks.
Uwaga wewnętrzna:
Gdy mężczyzna swoim zachowaniem zacznie odbiegać od normy (niezdrowe
zainteresowanie sąsiadką czternastoletnią lub — co gorsza — sąsiadem, nagłe
zamiłowanie do codziennych kąpieli w pianie, odmowa spożycia piwa,
opuszczenie swego pomieszczenia, by obejrzeć, jak wygląda reszta mieszkania
et cetera), możesz wymienić mężczyznę na inny model, ale — w
przeciwieństwie do przypadku gdy on wymienia ciebie — j e s t to wysoce
niehumanitarne, potępiane społecznie i ścigane przez Towarzystwo'Opieki nad
Mężczyznami. Zastanów się więc dwa razy nad tak radykalnym posunięciem,
pamiętając, że mężczyzna jest istotą łatwo tresowalną.
Podsumowanie:
Jeżeli zbulwersował Cię ten artykuł, oznacza to, że jesteś mężczyzną.
WAKACJE NA WYSPIE SARK
Dzień (noc) 1.
Zostałam zesłana (to się nazywa: „wysłana") na wakacje.
Na Sark. To takie miejsce, które wynalazł w sieci (specjalnie dla mnie) Maciek.
Przyjechałam tu dziś w nocy i całe szczęście, że w nocy, bo niewiele
zobaczyłam. Gdybym ujrzała to, co dziś w dzień, uciekłabym z krzykiem, a tak
mogę jedynie powyć do księżyca (mogłabym, gdyby był widoczny znad grubej
warstwy chmur).
Jak wspomniałam, przywieziono nas pod eskortą, w nocy, zakwaterowano w tak
zwanych rodzinnych pensjonatach (skoro rodzinnych, czemu mój prowadzi
dwóch facetów mówiących do siebie per gołąbeczko!?), rzucono na drewnianą
pryczę wraz z wiązką słomy i ciśnięto we mnie skibką czegoś, co kiedyś było
chlebem. Maciek zapewniał, że po zblazowanym luksusie Pitolonych Złotych
Piasków pobyt na wyspie Sark będzie dla mnie miłą odmianą, a drewniana
prycza po królewskim łożu Poziomki i suchy chleb po zupkach Knorra
prawdziwą atrakcją. I jest, jak cholera. Dlaczego w nocy nie ma ciepłej wody, a
ogrzewanie wyłączają nad ranem, gdy człowiek zaczyna funkcjonować!?
Okej, powiedzmy, że jestem. Tutaj. Na zasłużonym (wymuszonym) odpoczynku
(,jak nie napiszesz tych siedmiu powieści, możesz nie wracać" — właściwie po
co Maćkowi siedem kolejnych tomów „Poczekajki", skoro pierwszego nie
przeczytał? — do przemyślenia).
Rano obudziło mnie walenie w drzwi celi, ze słodkim basikiem po drugiej
stronie: „rum serwis!". Odkrzyknęłam, że nie zaczynam dnia od rumu, i
próbowałam spać dalej, ale zimno wygoniło mnie pod prysznic (skąd ja to
znam). O dziwo, ciepła woda była. Wniosek: jest woda — nie ma ogrzewania, i
na odwrót.
W okolicach południa (równie dobrze mogło być to popołudnie, wieczór lub
ranek, słońca i tak nie było) wyszłam na spacer, by eee... pozwiedzać? Nie
wiem, po co wyszłam, bo wyspa jest mniejsza od całego mojego Poziomkowa.
Gdy dobrze splunąć z jednego brzegu, trafi się w przeciwległy —
prawdopodobnie, bo tak wieje ze wszystkich stron, że na pewno oplułabym
siebie, gdybym spróbowała.
Przed wyjazdem doczytałam w necie, że mieszka tu sześciuset dwudziestu
(normalnych inaczej, bo nikt normalny normalnie nie postawiłby stopy na tym
zakazanym kawałku skały wyrastającej z morza jak wrzód z cytopyge)
osobników. Domyślałam się, że płci obojga (rozwody dozwolone dopiero od
2003 roku), i tu zdziwko: wygląda na to, że wszyscy mieszkańcy są płci męskiej.
Może to dobrze. Dla mnie — bo poszukująca miłości jestem. He, he, he...
Dziś, specjalnie dla gości (czyli dla mnie i takiego jednego podejrzanego karła,
który próbował mi podstawić nogę i wepchnąć do lodowatego morza jeszcze na
przystani), wykonano wyrok na cudzołożnic... cudzołożnL.ku. Nie wiem. Z
założenia miała to być kobieta, bo na Sarku (w Sarku?) mąż może ukarać żonę
chłostą. Na kobietę to coś jednak nie wyglądało. No, perukę miało czarną,
sfilcowaną i przekrzywioną na bok, więc może w tym względzie. Na chłostę
impreza nie wyglądała tym bardziej.
Bo czy chłostą można nazwać „biczowanie" przez hm... nieźle zbudowanego
„gołąbeczka" jedwabnym szaliczkiem grubości małego palca (grubszym nie
wolno) drugiego hm... nieźle zbudowanego „gołąbeczka", w przepasce ze
słoniową trąbą (parę numerów za dużą — doprawdy, przerost hm... ego tu mają)
i z kajdankami z króliczego futerka? To ma być chłosta? —
pytam. No ludzie kochani... I jeszcze to: „ach, ach, jak przyjemnie... boli! nie,
nie! ach, tak, tak, nie, tak, nie, tak" et cetera...
Miałam ochotę zdjąć but i przywalić temu w opasce z trąbą po gołym tyłku, a
temu z jedwabnym biczykiem po opasce.
Potem niewiele pamiętam, bo zmarznięta dobrnęłam do
„rodzinnej knajpki", gdzie znów proponowano mi „rum serwis" i tym razem się
skusiłam. Film mi się zaczął przed godziną. Wyleczyłam nieziemskiego kaca —
już wiem, jak to się czuje — i piszę to sprawozdanie z wakacji dla wszystkich
zainteresowanych.
O, znów „rum serwis", która to godzina, przed południem czy po? Zależy, jak na
to patrzeć. Ciepłej wody już nie ma, więc co mi tam... Hej, szable w dłoń! (jak
podśpiewują ze m n ą miejscowi, co ja, kurde, robiłam dziś cały dzień!? Nie
uczyłam ich chyba...). O God, zaczynają „hej, hej, hej, sokoły...!", o boszsz...
dawajcie ten rum. I serwis.
Zień któryż...
Zie ja jezdem, zie ja jezdem, że tag tu fajnie!?
Więsej rumu, igrzysk i męszszszyzn w opaskach z trąbami!
Zie ja jezdem?! Ja chce tu zozdaź... ouqEYN9ERYH690ydo;
jhadl;kDHOPjhkl;jCH;klJCHl;jkCVNmvnkljvhl Dwa dni, siedem butelek
rumu i cztery opakowania aspiryny później (choć równie dobrze może to być
siedem dni, dwa opakowania rumu i cztery butelki aspiryny później).
Nie wiedziałam, że są tak zajefajne miejsca na świecie jak Sark! Ludzie kochani,
co za przemili tubylcy! Nawet to
„gołąbeczko" przestało mi przeszkadzać! Zwłaszcza że wszyscy latają tu z gołą,
soł...
Jestem jedyną kobietą płci żeńskiej oraz jedynym gościem na wyspie.
Plugawego karła spławiliśmy wczoraj (czy kiedyś tam, nie pamiętam). Z
powodu braku konkurencji sześciuset dwudziestu facetów dosłownie nosi mnie
na rękach. W nocy (nie pamiętam której, dziś jest niedziela czy wtorek?)
próbowali rozgrzać mnie nad ogniskiem, ale na szczęście ocknęłam się z
przyjemnego zamroczenia i wyperswadowałam im to. (Notabene, co oznacza:
„podtuczymy cię nieco, Bejbi — tu do mnie mówią, jak do świnki w mieście —
bo lubimy konsumować puszyste kobiety"? Czy to, co mam na myśli, czy coś
bardziej dosłownego?). Nieco później skuli mnie w futrzane kajdanki,
przywiązali do słupa i próbowali chłostać jedwabnymi szalicz-kami, ale żaden
nie trafił. Za dużo rumu, jak wam powiadam.
I mężczyzn. Jak tak dalej pójdzie, to podczas moich wakacji popadnę w sekso- i
alkoholizm! He, he, he, he, he, he. Ale super!
Wyspę można obejść w pół godziny, obiec w piętnaście minut, a gdy cię ściga
stado napalonych facetów, w niecałe pięć — wiem, bo sprawdziłam.
Ależ oni są uroczy!!
Dziś pokazali mi taniec trąb...rzucha. Koniecznie chcieli mnie rozebrać do
nagusa i nałożyć taką samą opaskę, ale śmiałam się tak strasznie, że niemal
spadłam po drugiej stronie wyspy. Z czego ja się właściwie śmiałam?
Konsternacja.
Pogoda pod psem: zimno jak cholera, zacina mżawka i wieje jak w Kieleckiem
(wiem, co mówię, szukałam Chatki także w Kieleckiem), ale ma to swój urok.
Dziś lawina błotna zgarnęła do morza jeden z pensjonatów. Ubaw był po pachy:
zbiorowe tarzanko w błocie i takie tam.
Aha: co do prawa pierwszej nocy — oblubieniec (jeden z dwóch, tu —
przypominam — jedyną kobieto-kobietą jestem ja) ma osiemdziesiąt lat, drugi o
dwadzieścia mniej, mówią, że senior młodą laskę podłapał, doprawdy, laska
sześćdziesięcioletnia, dobrze, że nie z dębu Bartka wystrugana — chcieli
koniecznie mnie częstować, tym prawem niby, ale zrezygnowałam z przywileju
(nawet wyobrazić sobie tego nie mogłam, co dopiero korzystać). Po kija mi
laska, skoro mam młodszych i przystojniejszych pół wyspy?
Drugie pół ma mnie?
Nie wiem, czemu jestem obecnie trzeźwa — rum się skończył Sarkozjanom czy
co? — powiem Wam jedno: w życiu nie miałam fajniejszych wakacji! Polecam
wszystkim!
O, płynie motorówka pełna miejscowych i skrzynek.
Mogę zniknąć na dłużej, tu nie liczysz godzin ni dni.
No to pa!
JESTEM PIES. PEPSI-PIES
M a m dziewięć tygodni i jestem owczarkiem niemieckim, cokolwiek to
oznacza. Podobno jestem jeszcze zupełny dzidziuś, tak mówią Nogi. Nogi to
moja Pani. Choć czasem na spacerze mi się pomylą i biegnę za innymi Nogami,
które nie są moją Panią. Wtedy moja Pani biegnie za mną, chwyta mnie,
podnosi, przytula — nie powiem, gdyby nie lęk wysoko
ści, byłoby to bardzo przyjemne — i mówi właśnie, że jestem jeszcze dzidziuś.
M a m na imię Pepsi, choć moja Pani woła na mnie także:
— Siuśko-Totalna-Nie-Na-Dywan!
— Pepsiu-Kochana...
— Cholera-Jasna-Nie-Gryź-Mnie!
— Jezuuu-Ja-Nie-Wyrobię...
Staram się spamiętać wszystkie moje imiona i przybiegać z radosnym
machaniem ogonka zarówno na „Pepsi-Masz!", jak i „Cholera-Jasna!".
Właściwie gdy tylko usłyszę moją Panią, na wszelki wypadek biegnę w
podskokach, bo jest Ona pełna niespodzianek. Ma na przykład skład miseczek z
taką papką, co to smakuje trochę jak gazety, na które sikam, trochę jak mięso.
Gdy nauczę się mówić, powiem mojej Pani, że wolałabym samo mięso.
Życie szczeniaka jest fajne. Mogę robić, co chcę, oprócz gryzienia Pani — nie
wiem, czemu tego nie lubi, ale nie lubi, potrafi mi nawet za to przylać, jak uda
Jej się we mnie trafić.
Rzadko się udaje, bo jestem niespotykanie szybki pies, a po fakcie karanie
szczeniaka jest bez sensu — tak powiedziała, gdy nie trafiła za pierwszym
razem. Dlatego wciąż próbuję złapać ją zębami za nogę. Staram się też nasikać
na nową wykładzinę, nim Pani zdąży położyć gazetki. Nie ze złośliwo
ści! Dlatego że jestem szczeniakiem i mi wolno. Potem nie będzie mi nic wolno,
więc teraz nadrabiam.
Zjadłam Pani kapcie. I obgryzłam fotel. I mimo że o to najbardziej się ciska,
gryzę wszystkie kable, jakie mam w zasięgu paszczy. Najlepsze są te od
telewizora. Włączonego.
No i zasilacz od komputera — to też moją Panią strasznie wkurza.
Teraz napiszę coś o Kudłatej. Kudłata to zabawka, która na mnie czekała, jak
tylko do Pani przyjechałam. Jest super!
(Kudłata, Pani też). Sama ucieka, można po niej przebiec i ogólnie ją
sponiewierać, i pociągnąć za ogon. Tylko gryźć się nie daje — wtedy się psuje i
staje się ostra, zupełnie jak Pani, ale jest dużo szybsza. Już parę razy oberwałam
po nosie.
Mimo to będę próbować. Pełen sukces osiągnę, gdy upoluję Kudłatą i zaniosę ją
tam, gdzie wszystkie moje łupy: na gazetki. Może uda mi się ją wytarzać w
siuśkach!
Aha, Kudłata ma na imię Tosia.
Mój świat to: sypialnia Pani, z której mnie na noc wyrzuca, a jak piszczę pod
drzwiami, to krzyczy; sypialnia Andrew, z którym się fajnie kotłujemy: ja gryzę
go po głowie, on tak śmiesznie się śmieje albo płacze — jeszcze nie wiem —
a jak ugryzę za mocno, to Pani krzyczy i na mnie, i na niego i ,jest spokój" (to
Jej słowa: „ma być spokój!"); gazetki, czyli właściwie reszta świata, gdzie
sikam, oraz Tam.
Teraz parę słów o Tam.
Tam jest fascynujące i przerażające zarazem. Zaczyna się za drzwiami naszego
małego świata i... już wcale nie chcę dalej iść.
Mi wystarczy, jak stanę w drzwiach, rzucę okiem na coś tak przerażającego jak
SCHODY, ale Pani jest uparta: łapie mnie pod pachę, narzekając, że jestem
coraz cięższa (jakby zjadła kapeć, kabel i pół nogi od fotela, też by była) i
wynosi na Zewnątrz. Nie wiedzieć czemu akurat wtedy, gdy jest mokro. I to nie
pod łapami — mokro pod łapami, to ja mam w domu — ale z góry.
Gdy jestem już wyniesiona, Tam okazuje się całkiem interesujące.
Prawdopodobnie. Nie m a m czasu na oglądanie, bo pilnuję Nóg, w które
zamienia się moja Pani. Jak pomylę Nogi, mogę przecież trafić do innego
świata, gdzie nie będzie Kudłatej. Byłabym niepocieszona.
Pani nie może się doczekać, gdy przybędzie coś, co nazywa sie Gapa. Nie wiem,
co to jest, ale ma zapobiec demolowaniu domu — taką przynajmniej ma
nadzieję Pani. Ja tam uważam, że żadna Gapa od gryzienia kabli i ganiania
Kudłatej mnie nie powstrzyma, ale Pani ma dziwnie chytrą minę, gdy o niej
wspomina. Cóż, zobaczymy...
Dobra, odpoczęłam trochę.
Idę roznosić chałupę.
PS Wczoraj stanęły mi uszka i wreszcie wyglądam jak pies — tak powiedziała
Pani. Ja tam sądzę, że teraz bardziej przypominam Kudłatą, ale co się będę
spierać z kimś, kogo K O C H A M ?
J E S T E M GAPA. GAPA-PIES
Veni. Vidi. Vici — tak bym streściła pierwsze dwa dni w nowym domu, gdybym
wiedziała, co to znaczy. Ha! Przybyłam i zwyciężyłam! Pepsi, Kudłatą, kapeć,
dwa kable i kuwetę kociego piasku. Oraz stos gazet w przedpokoju.
Jedyne, czego JESZCZE nie zwyciężyłam, to Nasza Pani, ale to kwestia czasu i
determinacji. O, już teraz gryzę ją po kapciu (nowym, poprzedni zjadłyśmy), a
ona pozwala. A jeszcze wczoraj wrzeszczała: „Gapa, nie!".
Dziś już nie ma siły wrzeszczeć, a my z Pepsi mamy sił
coraz więcej i więcej. Jest fajnie!
To ja zacznę od początku.
Przyjechałam w sobotę. Pani mnie uniosła (ledwo, bo ledwo, jakaś słabawa jest),
ucałowała, a potem nałożyła czerwoną obróżkę z serduszkiem i moim imieniem.
Obróżkę do połowy już zjadłam. Serduszko jest metalowe, ale też dam mu radę.
Potem zsikałam się na środek pokoju, i Pepsi też (choć oczywiście obie wiemy,
że od tego są gazetki). Musiałam sprawdzić, czy Pani pogoni mnie mopem.
Pogoniła. Nie mogę na nim jeździć. Pepsi podobno mogła — na początku, ale po
którychś siuśkach Pani się zdenerwowała i też ją pogoniła.
Od tamtej pory nie możemy jeździć na mopie. Ale możemy na Kudłatej.
Kudłata jest spoko, choć poza zasięgiem. Czasem uda się ją upolować przy
misce albo w kuwecie. Wtedy trzeba ją przydepnąć, a ona tak fajnie piszczy...
Moją najlepszą kumpelką jest Pepsi-pies. To znaczy, że ona uważa się za psa, ale
jest tylko owczarka. I to nie jedną.
Przypuszczam (choć nie mam dowodów), że jest ich co najmniej cztery. Za tyle
łap potrafią mnie naraz chwytać.
Aha: i piąta za ogon. I jeszcze dwie za uszy. Czyli Pepsich byłoby więcej, niż
mam łap, ale do tylu nie umiem liczyć.
Nieważne. Pepsi była tutaj pierwsza, ale niech się jej nie wydaje, że jest
ważniejsza! Ja tu rządzę, JA SAMA! A w ogóle to powinna nazywać się Małe
Ruchliwe, a nie Pepsi.
Nauczyła mnie wielu pożytecznych i zabawnych rzeczy: wyrywania włosów
Kudłatej z ogona, zjadania kabli pod napięciem, ściągania wszystkiego, co jest
na stole, i takich tam. Umiem też kraść Pani kapcie, buty, skarpetki, spodnie,
bluzę, torebkę i w ogóle wszystko, co Pani przed nami schowa.
Umiem wyciągnąć dywan spod łóżka. I go zjeść.
Ale najfajniejsze, czego nauczyło mnie Małe Ruchliwe, to rozkopywanie
kociego piasku... Z zawartością oczywiście.
Ten piasek tak fajnie klei się do sierści, Pani dostaje zawału (to jej słowa) i co
chwila musi nas kąpać (co wcale nie jest przyjemne, ale wszystko ma swoją
cenę). A dzisiaj musiała nawet Małemu Ruchliwemu wyciąć kawałek sierści, bo
się tego piasku nie dało zmyć! No nie, piasek jest stanowczo najfajniejszy. I
można w nim kopać i ryć nosem. I wysypywać go na nową wykładzinę, a on się
tak fajnie do tej wykładziny lepi. Na zawsze.
Co jest jeszcze super? Uciekać podczas spaceru. Albo zawracać. Albo nie chcieć
wyjść. Pani usiłuje wtedy złapać nas obydwie, co oczywiście nie jest możliwe.
Biedna Pani, musi się chyba rozmnożyć... Gdy już mnie odłowi, bierze pod
pachę (Pepsi wtedy oczywiście ucieka) i za każdym razem powtarza, że już nie
może (Pani, nie Pepsi). I że chyba zwariowała, żeby sobie dwa szczeniaki naraz
sprawić. Też myślę, że zwariowała. I Pepsi tak myśli. I nawet Kudłata.
Aha! Kudłata ma na imię Tosia. A Pani to nie wiem, bo mówimy na nią „Nogi".
Teraz to, czego mi nie wolno. Właściwie wszystkiego.
Ciężki jest los szczeniaka: nie wolno mi gryźć kabli (ani pod napięciem, ani
jakichkolwiek, ale niech ktoś mnie powstrzyma!), nie wolno obgryzać frędzli
dywanu (Pepsi właśnie to robi, zaraz do niej dołączę, póki Pani nie widzi), nie
wolno kraść ubrań (ale to takie fajne!), nie wolno deptać Kudłatej (to już
przesada), no i tego piasku — z nim nic robić nie wolno, ale na szczęście Pani
nie siedzi w przedpokoju i nas nie widzi. Za to się śmiesznie później wścieka.
Aha! Nie wolno mi gryźć Pani. Nawet po nogach. Nie szkodzi: gryzę Pepsi.
A właśnie: w chwilach wolnych od robienia tego, czego nie wolno, kotłujemy się
po całym miniaturowym mieszkanku.
Gryziemy się po łapach, uszach i ogonach. Szczekamy.
Warczymy. I udajemy, że chcemy się z Pepsi pozabijać. Małe Ruchliwe zawsze
dostaje ode mnie manto, bo ja tu rządzę!
I wymięka już po jakiejś godzinie. Pani wymięka szybciej i na nas krzyczy, ale
kto by słuchał Pani?
Gdy skończymy kotłowaninę, najczęściej zasypiamy, gdzie która padła, do
następnego przestępstwa.
Pani straszy nas jakąś Poziomką, ale kto by się bał Poziomek (cokolwiek to
jest)! Dzisiaj naprawdę się na mnie wkurzyła, bo o szóstej rano zaczęłam
śpiewać. Takie tam psie szanty.
Pod drzwiami Pani. Nie chcecie wiedzieć, jakimi słowy uciszyła. Pepsi jej się
odszczeknęła i dostała kapciem.
Fajnie jest być szczeniakiem.
Niefajnie jest być Panią.
I Kudłatą.
I Pepsi.
I kapciem.
I...
NIE ZALEŻY MU NA TOBIE!
No, dziewczęta, to ja Wam dzisiaj walnę artykuł... Sponsorowany jest on przez
literkę N jak Nie zależy. INspirowaNy książką absolutNie geNialNą, a przez to
Nie do zdobycia pod tym samym tytułem. SpecjalNie dla Was krótki
przewodNik po „Jeśli mężczyzna mówi NIE, to znaczy TAK". Enjoy!
Wszystkie jak tu siedzicie, no, siedzimy, przed kompami, jesteśmy: inteligentne,
urocze, dowcipne, świetne, wykształcone, ładne, a nawet piękne, kochane,
kochające, pełne życia, romantyczne, (...), tu proszę wpisać jeszcze ze sto
dwadzieścia trzy określenia, których nie wymieniłam, a są prawdziwe.
Wszystkie — tak, tak! — i Ty miss X, i Ty Mrs Y, jesteśmy godne miłości i
pragniemy miłość dawać. Zasługujemy na wszystko, co najlepsze, i na
najfantastyczniejszego, najukochańszego faceta pod słońcem. (Z małą
poprawką: każdej z nas pisany jest inny facet, żeby nie było, iż ten sam).
Któregoś dnia spotykamy owego KNBK. Łał! Ogarnia nas nagły szał uczuć.
Motyle w brzuchu czy gdzie tam indziej, ucisk w sercu, radość w duszy et
cetera. Mamy wszelkie symptomy zakochania. I nasz K N B K również p o w i n
i e n je mieć. Powinien. Jesteśmy tak dziwnie skonstruowane, że prędzej
wmówimy sobie (zauważcie: cały czas piszę „my", bo sama popełniam wciąż i
wciąż ten sam błąd, co cała żeńska połowa globu), iż nasz Ukochany: zgubił
komórkę, zgubił rękę z komórką, zgubił się na Dworcu Centralnym i został
kloszardem, zgubił poczucie czasu lub/i rzeczywistości (...) — cokolwiek tu
wpiszecie, będzie szczerą p r a w d ą — niż przyznamy, że nie dzwoni, bo po
prostu mu na nas nie zależy. Wgapiamy się w telefon, hipnotyzujemy skrzynkę
e-mailową, sprawdzamy po sto razy konto na wirtualnej, wmawiając sobie, że
naszego Ukochanego: porwał wiatr lub Nessie, ewentualnie UFO
(dlatego nie pisze), odpoczywa w Złotych Piaskach (no, to akurat możemy
wybaczyć — tam naprawdę nie ma zasięgu ani netu), idzie na dno wraz z
Titanikiem, a orkiestra gra do końca, na lodowej krze usiłuje opłynąć biegun
północny, poławia perły u wybrzeży wyspy Nigdy-Nigdy lub (...) — cokolwiek
przychodzi Ci do głowy, będzie równie dobrą wymówką —
zamiast uzmysłowić sobie, że nie napisze krótkiego esemesa:
„Kasiu, jesteś głupia", bo po prostu o Tobie (czyli mnie, wychodzi na to, że
mnie) zapomniał i nie chce mu się nawet —
u boku blond laski, z którą pomyka w kierunku zachodzącego słońca —
wystukać tych trzech słów.
Mężczyznom wielką frajdę sprawia zdobywanie tego, na czym im zależy. Jeżeli
facetowi zależy na Tobie, to Cię znajdzie. Jeżeli uważasz, że dałaś mu zbyt mało
czasu, żeby Cię zauważył, docenił i pokochał, pomyśl, jak szybko Ty go
dostrzegłaś, i podziel to na pół. Mniej więcej tak szybko myśliwy namierza
swoją ofiarę. Jeśli trzepotanie rzęsami, powłóczyste spojrzenia, subtelne
zaproszenia nie robią na nim wrażenia, nie znaczy to, iż jest nieśmiały,
oczarowany do nieprzytomności czy wręcz nieprzytomny. Oznacza to ni mniej,
ni więcej, że nie robisz na nim wrażenia.
O dziwo, mężczyzna, któremu zależy na kobiecie, potrafi: znaleźć jej numer,
znaleźć jej e-mail, znaleźć ją samą, choćby widzieli się przez minutę w barku za
rogiem. Następnie potrafi: wystukać pracowicie ten numer, choćby po to, by
usłyszeć jej głos, napisać zabawnego e-maila, który ją zaintryguje na tyle, by
odpisała, palnąć ją gazetą w łeb, jeśli spotykają się siedemdziesiąty siódmy raz
w tym barku, a ona go nie zauważa.
Wiem, że to graniczy z nieprawdopodobnym, ale mężczyzna, któremu zależy na
kobiecie, potrafi: dzwonić do niej codziennie, bez względu na brak zasięgu
(nawet jeśli mężczyzna zgubi zasięg, to zasięg odnajdzie mężczyznę),
odpowiadać na jej e-maile niemal natychmiast po otrzymaniu, być zawsze pod
telefonem, wgapiać się w komórkę, z nadzieją, że ten esemes jest właśnie od
niej, hipnotyzować outlook, żeby e-mail od ukochanej kobiety szybciej doszedł.
Rozumiesz, co mam na myśli? Facet potrafi! Więcej: zakochany facet potrafi to
co my!!!
Jeżeli Twój Ukochany (lub wydaje Ci się, że Twój Ukochany): 1. Nie dzwoni, to
znaczy, że nie chce zadzwonić. Nie „nie umie zadzwonić", nie „telefon zeżarł
mu grizzly", lecz nie chce. Jeżeli dzwoni, żebyś Ty oddzwoniła, i gada
godzinami na Twój koszt, to... poszukaj sobie innego mężczyzny.
2. Nie pisze, to znaczy, że niewystarczająco chce mu się napisać. Jeżeli nawet
wylądował przymusowo w Złotych Pitolonych Piaskach, gdzie nie ma netu, to
choć raz dziennie poleci na Marsa, by stamtąd wysłać e-mail albo chociaż krótki
wesoły esemes: „Kasiu, jesteś głupia do kwadratu, ale i tak Cię kocham".
No dobra, bez „kocham Cię", bo tego facet nie umie pisać.
3. Nie ma czasu na randki, to znaczy, że nie chce mieć czasu na randki, bo
zakochany facet jest tak złakniony swej łani, że morza przebędzie o jednym
złamanym wiośle, góry przemierzy w samych skarpetkach i podkoszulku z
napisem Adidas, rzeki i lasy, i tak dalej byle: tylko dorwać się do ukochanej,
podotykać jej chwilę ze szczerą radością na twarzy, a następnie do świtu
uprawiać z nią seks, seks, seks, a gdy już nie będzie mógł, to jeszcze choć raz
uprawi z nią seks, po czym padnie, ale nim padnie do końca, jeszcze ukochanej
podotyka.
4. Uważa, że ważniejsze od Ciebie są: była żona, mamusia, chora na włosy
teściowa, dziecko z poprzedniego małżeństwa, przyjaciółka z podstawówki lub
(co gorsza) przyjaciel, sąsiadka z takim fajnym ujadającym pieskiem, który tylko
marzy, by się przelecieć, kioskarka bez pieska, za to z biustem ( ) —
tu wpisz, kto jest od Ciebie ważniejszy.
Nikt nie jest. Dla zakochanego mężczyzny najważniejsza na świecie jesteś TY,
bo to z Tobą, nie z pieskiem sąsiadki chce uprawiać seks, seks, seks, a potem
mieć trójkę dzieci, domek z ogródkiem i ujadającego pieska, żeby patrzeć, jak
daleko poleci.
5. Jest zmęczony, boli go głowa/gardło/brzuch/prawy jajnik/cokolwiek i nie
może dziś z Tobą, „przepraszam, kochanie", uprawiać seksu, to znaczy, że nie
ma ochoty uprawiać z tobą seksu i mieć raczej nie będzie, niż będzie.
Zakochany facet staje się nagle superzdrowy i ZAWSZE, ale to ZAWSZE, nawet
jak wiozą go na OIOM po zawale, ma ochotę Cię dotykać, kochać, całować i to,
co robią ludzie zakochani, robić. A jeżeli naprawdę wiozą go na OIOM, to
przynajmniej szuka Twojej ręki, żeby Cię za nią potrzymać.
6. Niechcący Cię zdradził, ale to było przypadkiem, po ciemku, jakoś tak i już
nigdy więcej.
Nie ma „niechcący".
Zdrowy na umyśle facet wie, co robi, z kim robi, i wie, że jeśli nie robi tego z
Tobą, to robi z kim innym, a skoro tak, to cię zdradza. Nawet gdy wina nie
brakuje i wszystkie kobiety piękne są, Twój mężczyzna doskonale zdaje sobie
sprawę, że właśnie idzie do łóżka (albo gdzie indziej) z inną kobietą. Jeśli nie
zdaje sobie sprawy z powodu pomroczności jasnej, to nie pójdzie, bo nie będzie
mógł. Dla zakochanego mężczyzny nie istnieją inne kobiety. Po prostu. Są
aseksualne, a jeśli nawet za którąś się obejrzy, to potrafi utrzymać przy sobie
łapy i nie tylko łapy, bo wie, że zdrada Ciebie śmiertelnie zrani. I nie ma: „bo
mężczyźni są z natury poligamiczni". To zwykła głupawa wymówka, którą
dałyśmy sobie wcisnąć, by tłumaczyć naszych facetów. Mężczyzna z natury
poligamiczny niech sobie poszuka z natury poligamicznej kobiety, bo Ty jesteś
monogamiczna i zasługujesz na wierność.
7. Boi się trwałego związku. Oraz „kocham Cię". Woli, byście byli przyjaciółmi.
Pragnie związku wolnego i takie tam pierdoły.
Mężczyzna, który Ciebie naprawdę pragnie, zrobi wszystko — wyzna Ci miłość
sześć razy na sekundę, poprosi, klęcząc z bukietem kwiatów, o rękę pośrodku
Trasy Toruńskiej, skoczy oknem i wróci b a l k o n e m — z r o b i wszystko, by
tylko dobrać się do Ciebie i (Ty już wiesz co). I nigdy w życiu nie podzieli się
Tobą z innym mężczyzną. Nie zgodzi się na żaden wolny związek i nie
wystarczy mu czuła przyjaźń. Bo pragnie Ciebie i Ciebie kocha.
I chce, żebyś Ty kochała tylko jego. W każdej pozycji.
8. Odchodzi i nie wraca. Dni, ranki, wieczory. A pełne zwierza bory.
Zakochany mężczyzna, nawet gdyby w owych borach został
pożarty przez pełne zwierza, przed pożarciem zdąży Cię zapewnić o swojej
miłości. A jeśli absolutnie nie musi, to nie odstąpi Ciebie ani na krok. Z tegoż
względu, że zakochany mężczyzna (zupełnie jak zakochana kobieta! no nie!
serio!!) LUBI przebywać w Twoim towarzystwie bezustannie. Nie musi ciągle
wisieć Ci nad głową, ale przynajmniej LUBI Cię słyszeć, LUBI widzieć, LUBI
czuć, że jesteś z nim. Jesteś jego. Jeśli odchodzi, to na chwilę, i wraca wtedy,
gdy obiecał, że wróci. A nawet wcześniej. (I wtedy masz kłopot z upchnięciem
kochanka do szafy). Jeśli chwilowo nie może wrócić, to i tak jest przy Tobie
sercem, duszą i zakochanym umysłem.
Nie zapomni zadzwonić, nie zapomni powiedzieć, że Cię kocha, i nie zapomni
Twojego imienia.
9. Nie dba o Ciebie. Nooo... jeśli Twój mężczyzna nie dba o Ciebie, to nie on
jest mutantem, tylko ty. Sorry, Winnetou.
Mogłabym tak wyliczać w nieskończoność, bo też nieskończona jest
pomysłowość kobiet w wymyślaniu wymówek dla niekochających mężczyzn,
ale myślę, że załapałaś, o co biega (tak, tak, Kasiu, to Ciebie też dotyczy!).
Zamiast więc wgapiać się w telefon, modlić do komputera lub słać tęskne
esemesy bez odpowiedzi, wyjdź na spacer. Może spotkasz faceta, który się w
Tobie zakocha ze wzajemnością i wreszcie poczujesz subtelną różnicę między
„nie zależy" a „zależy" mu na Tobie? Jesteś warta takiej miłości! Ja zresztą też.
Idę wykasować ten głupi numer i ten głupi e-mail do tego głupiego XYZ. A
potem pójdę na spacer. Jest wprawdzie pierwsza w nocy i raczej nie spotkam K
N B K w ciemnym lesie, ale przynajmniej mózg przed snem przewietrzę, czego i
Tobie, Droga Czytelniczko, życzę.
SESJA, KTÓREJ NIE DA SIĘ ZAPOMNIEĆ
Dziś w nocy obudziłam się i poczułam, że przestał mnie boleć wstrząśnięty
mózg. Od rana więc biegałam i załatwiałam wszystkie zaległe sprawy — zaległe
tak od maja zeszłego roku — a teraz pełna werwy i natchnienia mogę Wam
opowiedzieć o sesji zdjęciowej, która odbyła się (dzięki Bogu i innym) w
ubiegły weekend.
Artykuł ten dedykuję tym wszystkim (szczególnie koleżankom po piórze), które,
widząc „Poczekajkę" czy „Zachcianek", kwitują: „Ty, Kasiu, to masz szczęście,
takie ładne okładki...".
Otóż praca nad „taką ładną okładką" wyglądała następująco: Jesienią zeszłego
roku zaczęłam przygotowywać się do dwudniowej sesji fotograficznej.
Jak zauważyłyście, choć niewielu niewtajemniczonych to zauważa (niestety,
nawet moja kumpelka, trzymając w rękach
„Poczekajkę", zapytała, skąd wzięłam taką fajną modelkę), na okładkach jestem
ja.
Z paru powodów:
1. To moja próżność oczywiście, choćbym miała stać tyłem albo nawet do góry
nogami
2. Wynajęcie modelki to dodatkowe koszty, które i tak są już zabójcze dla
mojego debetu
3. Nigdy, za żadne pieniądze nie zmusiłabym modelki do wyczyniania tego, na
co poważyłam się ja — pro publico bono.
Tyle kwestią wyjaśnienia, dlaczego produkuję się na swoich okładkach.
Dlaczego w ogóle walczę, by zdjęcie na okładce było wymyślone i zrealizowane
przeze mnie, choć słowa o tym nigdzie nie ma? Cóż... powiedzmy, że lubię
swoje książki i m a m baardzo wyraźną wizję tego, jak powinny wyglądać.
Ad rem: jesienią zaczęłam przygotowania. Potrzebne były mi na pewno suknia i
miecz. O kupieniu sukni, w jakiej występuje bohaterka powieści mego życia
„Gry o Ferrin", mogłam zapomnieć. Pozostała krawcowa specjalizująca się w
szyciu strojów dawnych. Małgosia Rekosz. Ludzie... ile my godzin spędziłyśmy
w mniejszym lub większym gronie, projektując suknię... Białą, zdobioną złotoczarno-
purpuro-wym haftem... Miała być obcisła, ale wygodna, szeroka u dołu,
bardzo, zaprojektowana do jazdy konnej tak, by nie widać było w galopie kolan
et cetera... Zdobycie materiału, koronki, aksamitki, innej aksamitki,
sprowadzenie z USA płaszcza (bo w Polsce takiego bym nie znalazła) to osobny
rozdział mego życia. Wbijanie szpilek podczas przymiarki i tracenie oddechu w
gorsecie — również, ale ja to lubię. Gotową suknię odebrałam dwa dni przed
sesją...
Miecz to historia kosmiczna. Jak pamiętacie, upatrzyłam sobie taki jeden i...
zakochałam się. Ten albo żaden. Ale z U S A nie chcieli mi przysłać, a było to
jedyne miejsce i jedyne dwa miecze w naszej Galaktyce, gdzie mogłam jeden
nabyć. Z pomocą pospieszyła mi koleżanka z liceum mieszkająca w Kanadzie.
Oleńka Płachta. Dziewczyny... Ona sprowadzała ten miecz najpierw ze Stanów
do Kanady, potem próbowała wysłać go pocztą lotniczą, ale stwierdzili, że to
broń, w końcu zdesperowana próbowała sową, ale sowa popukała się
wymownie. Pozostał statek. Miecz przez Grenlandię i Przylądek Dobrej Nadziei
płynął dwa miesiące do Polski. Ola zjadła przez ten czas wszystkie paznokcie,
bojąc się, że zaginął i z mojej okładki nici. Gdy doszedł... oniemiałam na jego
widok. Żadne zdjęcie nie oddaje uroku tego miecza. I jego widoku nad moim
łóżkiem. I wiecie co? Ola nie chciała żadnych pieniędzy. Nawet zwrotu kosztów.
Wystarczyła jej satysfakcja, że przyczyni się do powstania okładki
„Gry o Ferrin" i kilku następnych książek. Rzadko spotykam się z taką
bezinteresownością. Dziękuję, Oleńka.
Gdy miecz, suknia, pas do miecza, sukienki do „Zmy
ślonej" i milion innych rekwizytów czekało na ostatni weekend kwietnia (był to
deadline, jeśli zapowiedzi książek miały się znaleźć w katalogu Albatrosa, a nic
nie działa na mnie tak jak dobry powód i krótki deadline), pozostało zmontować
ekipę.
Teraz, po tych dwóch dniach, myślę, że to podstawa: mówcie, co chcecie, ale
świetnie dobrani ludzie, którzy z przyjemnością ze sobą pracują (za darmo) dla
jakiejś tam Kasi Michalak, są kluczem do sukcesu. Dzięki Jurkowi (kierowca,
asystent, bankomat, gdy zapomniałam wziąć cash, oraz ręce WeddSa'arda
dzierżące miecz), Konradowi (niezmordowany operator kamery z teledysku,
autor kolejnej sesji okładkowej, niewyparzona gęba, ale dusza człowiek) i naszej
forumowej Sylwii (która sto razy sznurowała tasiemki sukni, cierpliwie
pomagała mi ją wkładać i zdejmować, słysząc jękliwe piski: „Ręce...! Suwak...!
Włosy...!!!") ta sesja doszła do skutku, udała się, a ja w ogóle żyję. Kolejność
podałam alfabetyczną, bo wszyscy byli równie ważni i niezbędni oraz
bezinteresowni.
Okej. Dochodzimy do samego D-Dayu.
Jest piątek wieczór. Rekwizyty niemal w komplecie. Kwiaty (niezapominajki i
żonkile) stoją w wazonie. Ja wracam biegiem z Galerii Mokotów, gdzie
dokupowałam trzy metry czarnej wstążki, by powiewała na wietrze, młotek do
zrobienia dziurek w pasie, bo nikt nie przewidział, że żołnierz może mieć mniej
niż sześćdziesiąt centymetrów w talii, i inne drobiazgi.
Do godziny 3.00 wyszywamy z Sylwią sprzączki, suwaki, robimy dziurki w
pasie (wiertarką — całkiem dobrze nam to wyszło), ćwiczymy na sucho
poszczególne ujęcia, by nie tracić czasu na planie (Sarisa zastępuje lampa nad
stołem, którą obejmuję jak wariatka). Po czterech godzinach snu pobudka. Ja —
napędzana adrenaliną — zwarta i gotowa do boju robię makijaż i śniadanie.
Sylwia zasypia nad kanapką i muszę ją budzić, niczym szwabski żandarm.
Mamy pół
godziny opóźnienia, ale spoko, jest czas.
Ruszamy, sprawdziwszy listę rekwizytów. Konrad każe mi — antytalenciu —
narysować plan zdjęć, jakie chcę mieć (storyboard czy jakoś tak), a gdy
zmuszona niewybrednymi słowy czynię to, obśmiewa moje bohomazy
bezlitośnie. Potem dla rozgrzewki zaczynam się z nim kłócić i jak zwykle nie
może mnie przegadać. Dojeżdżamy do pitolonego skansenu (jak ja nie cierpię
tego miejsca... dobrze, że to już ostatni tom
„Poczekajki"). Jest ranek. Zimno jak cholera, a pierwsze zdjęcia mam w letniej
cieniutkiej sukience, ale nie to jest zabawne. Zabawne jest to, że chatka nie
obrosła zieleniną.
Jest goła. Jakaś pani sadzi właśnie malutkie zielone coś.
Gdyby nie zdjęcia sprzed roku...
Pod chatką spędzamy pół dnia: żółta sukienka plus żonkile, błękitna i
niezapominajki, niebieska do „Zmyślonej", miecz ze wstążkami i bez, Anaela na
łące et cetera... Coraz sprawniej idzie nam błyskawiczna zmiana sukienek.
Uwaga: Sylwii nie trzęsą się już ręce, gdy zapina mi cholerny suwak!
Po skansenie ruszamy na Gdańsk. Tam, pod Starogardem Gdańskim jest
stadnina Sarisów, czyli koni fryzyjskich, której właściciel zgodził się użyczyć
domu i czasu na naszą sesję.
No i Sarisa oczywiście.
Drogę urozmaicają nam: kłótnie z Konradem (z przewagą liczebną reszty ekipy),
zbłądzenie na czyjeś pole, z którego nas oczywiście gonią, zjazd do lasu, gdzie
niespodziewanie powstają najpiękniejsze zdjęcia, których miało nie być. Dodam,
że zdjęcie do pamiętniczka miało być na łące wśród mleczy (żółte mlecze —
żółta sukienka), ale (kurde!) w całej Polsce kwitną mlecze, tylko nie na naszej
trasie. Jak rok temu z jaśminem... Mimo mego mendzenia: , j a chcę mlecze...",
nie mamy gdzie się zatrzymać. Wybawia mnie — a ekipę ode mnie — ów las i
zdjęcia w tak zwanej magie hour (zachodzące słońce). Całkiem szczęśliwi,
gdzieś o 20.00, przybijamy do portu na nocleg. Przypominam: ja z Sylwią
spałyśmy trzy godziny, chłopaki są na nogach od rana...
Noc jest piękna. Zmordowani siedzimy, gapiąc się na gwiazdy, jakich w
Warszawie nie uświadczysz. Oczywiście kłócimy się z Konradem, ale tak pro
forma, żeby nie wyjść z wprawy. Potem do 1.00 odpruwam suwak, bo już z nim
nie mogę...
Nazajutrz po śniadaniu (10.00) właściciel wyprowadza ogiera. Cóż rzec... Koń
jest piękny i... No właśnie. I zaczyna się bonanza. Wyprowadzany tylko do
krycia ma ochotę raczej na klacze niż na mnie. Co więcej: nie lubi bieli i
czerwieni. I — pełen werwy — chciałby się wybiegać.
— Ma jakieś narowy? — pytam od niechcenia właściciela.
— Lubi w galopie robić baranki. Ale go polonżuję chwilę, to para z niego
zejdzie.
Baranki? Czyli będziemy mieli western...
— Konrad — mówię, widząc, co wściekły koń wyprawia, biegając na lonży —
nie piernicz się z ostrością, tylko cykaj ile wlezie. Ten koń jest pieprznięty...
Patrzymy, jak ogier w galopie omal nie zabija stajennego, strzelając w jego
stronę kopytami.
Ja powoli wyciągam zza pasa miecz i oddaję go Jurkowi, mimo że zdjęcia miały
być z mieczem... Jak mam spadać, to przynajmniej na własny miecz nie mogę
się nadziać!
Przytulanie jeszcze wyszło nieźle, widać ogier jak to ogier, lubił być przytulany,
za to sesja zdjęciowa Sarisa ze m n ą na grzbiecie trwała może z dziesięć sekund.
Nikomu nie przyszło do głowy, by mnie podsadzić na coś, co jest wyższe ode
mnie. Zwykle robię szpagat i tak się wdrapuję, ale nie wtedy, gdy ściąga mnie w
dół pięć kilo sukni i płaszcza. Nie zdążyłam włożyć nogi w drugie strzemię, nie
zdążyli podać mi wodzy, gdy koń ruszył galopem, strzelając z zadu.
Dzielnie usiłowałam dotrwać na jego grzbiecie do momentu, gdy zatrzyma go
lonża (wodzy nie miałam), ale już szarpnięcia za ową i wybicia z zadu, sorry, nie
wytrzymałam. Potem było długie „lecę, bo chcę, lecę, bo życie jest złe". Koniec
lotu był równie gwałtowny jak jego początek: najpierw oberwałam w nogę
kopytem, potem grzmotnęłam głową o ziemię.
N i m blado-zielono-szara ekipa zdążyła do mnie dobiec, dokonałam
samooględzin, stwierdzając, że noga nie jest złamana, ciężkich obrażeń nie
mam, a że widzę podwójnie i łeb mnie... boli. Cóż. Cena sławy. O tym, że nogę
mi urwało, mam wstrząs mózgu i podwójnie widzę, nikomu nie pisnęłam ani
słowa, bo nie pozwoliliby mi wsiąść powtórnie, a nie po to telepaliśmy się tyle
kilometrów, by mieć zdjęcia pod koniem, a nie na. P O D to ja mogłam zrobić w
Łomiankach albo na Bielanach. A resztę w Lasku Bielańskim. Niekoniecznie
pod Gdańskiem.
Właściciel, też nieco blady, widząc, że otrzepuję się dziarsko, gotowa ponowić
próbę (chyba byłam w szoku i nienormalna), zaproponował, że przyprowadzi
klacz. Taką spokojną.
Na biegunach. Dzieci na niej jeżdżą.
Stanowczo chciałam klacz na biegunach. Najlepiej wypchaną. Ekipa nalegała,
bym zrobiła fotomontaż z jakimś koniem w Photoshopie, ale nie po to...
Konina na widok białej sukni i czerwonego płaszcza (a może na mój widok?)
dostała amoku. Jakoś na nią wsiadłam.
Tym razem ja trzymałam wodze i dzięki Bogu, bo spokojna klacz na biegunach
nagle wyrwała z kopyta, tym razem celnie trafiając stajennego i wyłamując mi
paznokieć. Spoko, naro-wistego konia zatrzymam, jak mam czym. Po paru
powtórkach wściekłego galopu i rzucania łbem na boki udało mi się utrzymać ją
w miejscu na tak długo, by zrobić parę zdjęć.
Nawet miecz z wielką ostrożnością, by nie spłoszyć tej jakże spokojnej klaczy,
mi podano.
Nie wiem, kto kogo żegnał z większą ulgą: my właściciela czy właściciel nas.
Jedno jest pewne: przyszywane do 3.00
sprzączki i pas przez pierś, do którego dodatkowo przywiązałam płaszcz,
uratowały mi życie, bo gdybym miała podczas upadku wiązany na szyi,
zdekapitowałby mnie jak amen w pacierzu. To ku przestrodze dla koneserek
jazdy w płaszczu na dzikich koniach.
Kawałka drogi powrotnej nie pamiętam. Wszyscy byliśmy markotni. Ekipa w
szoku. Ja bez nogi, za to z podwójnym mózgiem, który pulsował na każdym
wyboju. Ożywiliśmy się przy obiedzie, gdy Konrad zarządził sesję awaryjną
(„prawdę mówiąc, Kaśka, te foty z koniem są do dupy"). I ta sesja wyszła wręcz
o k ł a d k o w e Zatrzymaliśmy się w tym samym lesie, co poprzednio, w
scenerii wprost ferrinowej.
Wymyśliłam, że związana będę klęczała, czekając na ścięcie. Dałam Sylwii
bandaż zdjęty z nogi i rzekłam:
— Wiąż. Ino mocno. Tak, bym poczuła, jak to jest być związaną.
Sylwia wczuła się w rolę pętającej, bo rąk to ja potem rozetrzeć przez pół drogi
nie mogłam. Jurek także się wczuł, wbijając mi czubek miecza w kark (wiecie,
że to naprawdę boli? Czarny Tytanian był nieostrzony, a jednak samym ciężarem
kaleczył skórę, zadziwiające...). Potem pięćdziesiąt cztery razy sięgałam po
zakrwawiony oręż, padając za każdym razem twarzą w iglasty mech (kurde,
nawet galop na wściek
łym koniu nie był tak męczący fizycznie), i... mogłam ogłosić koniec zdjęć. I
uśmiechnąć się, mimo że w dalszym ciągu puchł mi mózg i noga.
Resztę drogi śpiewaliśmy na głos „Poczekajkę", dopóki bateria w laptopie nie
siadła. Gdy padła bateria i Sylwia, popiskiwałam cichutko na wyraźne życzenie
Jurka wszystkie piosenki, jakie znałam, oprócz kołysanek.
Do Warszawy dojechaliśmy koło 22.00. Zmęczeni, lecz szczęśliwi (powinnam
mówić za siebie, ale do dziś nie usłyszałam reklamacji). Nazajutrz wstałam o
6.00 (tak, tak, sypianie do południa dawno odeszło w niepamięć), by rzeźbić
próbne okładki. Rzeźbiłam do wieczora...
Podsumowanie:
zyski — sześćset zdjęć, z których wykorzystam 9 (słownie: dziewięć),
straty własne — rannych szt. 1, zgubionych spinek szt. 1.
Poległych brak.
Raz jeszcze dziękuję ludziom, którzy bezinteresownie mi pomogli: mojej
wspaniałej ekipie za sesję, Oli z Kanady za miecz, Panu Bogu za opiekę, sobie
za kobiecą intuicję (sprzączki przy płaszczu) i obu wściekłym koniom za to, że
tak szybko i sprawnie poszły zdjęcia.
PS Jak jeszcze raz usłyszę od kogoś „Kasia, ty to masz szczęście, że masz takie
ładne okładki", wezmę „Poczekajkę"
w twardej oprawie i palnę „życzliwego/wą" w łeb, aż poczują się tak, jakby ich
koń kopnął. Ludzie! Oprócz szczęścia potrzebny jest pomysł, ciężka praca,
pomoc przyjaciół i ogromna determinacja. Że o pieniądzach nie wspomnę.
„POCZEKAJKA" A HARLEQUIN
Natchnęła mnie recenzja „Poczekajki" na jakiejś stronie, już nie pamiętam jakiej,
w której stało jak byk, iż moja książka „okazała się kolejnym harleąuinem,
szkoda". Postanowiłam dowiedzieć się, jak wygląda „zwykły harleąuin", i
samokrytycznie zmierzyć się z nim. Porównać moje debiutanckie dzieło do
wyklętych „powieścideł dla kucharek".
I BYNAJMNIEJ nie jest to zemsta na Jedynym Słusznym, bo ten pomysł
przyszedł mi do głowy ze dwa tygodnie temu, ale na realizację musiał poczekać.
Wczoraj weszłam więc chyłkiem do kiosku, chwyciłam pierwszą z brzegu
książczynę, zapłaciłam jedenaście złotych dziewięćdziesiąt dziewięć groszy (w
tym zero procent VAT), po czym umknęłam do domu. Tam oprawiłam
harleąuina w gazetę, że niby „Cosmo" czytam, i... wsiąkłam. Dziś, ukończywszy
lekturę, zabawiłam się (po pachy) w „Znajdź
dziesięć szczegółów". Oto różnice i podobieństwa typowego harleąuina i
„Poczekajki".
1. TYTUŁ
Różnice:
Harleąuin — tytuł ma intrygujący, oryginalny, frapujący, na przykład:
„Wymarzona miłość", „Rydwany namiętności"
(niemal jak moje wczesnolicealne „Semafory jutra"), „Mężczyzna marzeń" oraz
„Radosne dni". Tytuł absolutnie nie zdradza fabuły. Ten kupiony przeze mnie,
„Porwanie księżnej", oczywiście NIE BĘDZIE o porwaniu jakiejś księżnej!
„Poczekajka" — tytuł ma „pretensjonalny" oraz „dziwaczny". Zdradza wstęp,
rozwinięcie i zakończenie powieści.
Podobieństwa:
Harleąuin — tytuł czasami zdradza miejsce akcji, na przykład: „Powrót do
Rzymu", „Tydzień na Fidżi", „Na jachcie milionera".
„Poczekajka" — również zdradza, ale w sposób mało wyrafinowany i zbyt
dosłowny.
2. FABUŁA
Różnice:
Harleąuin — można ją streścić, co jest istotne, jednym słowem: uciekają. Fabuła
nieprzewidywalna i pełna zwrotów akcji: jeśli uciekają, to czynią to
konsekwentnie do przedostatniej strony, na której uciekli. Harleąuina (co też jest
istotne) można czytać, myśląc o czym innym. Gdy powracasz mózgiem do
fabuły, w dalszym ciągu uciekają i nic a nic nie umknęli.
„Poczekajka" — fabuła „nudna" i „przewidywalna do bólu".
Nie da się jej streścić jednym słowem! Najwyżej dwoma —
„o niczym". Nie da się wyłączyć podczas czytania, bo już po dwóch stronach
traci się wątek i trzeba wracać tam, gdzie się go straciło.
Harleąuin jest poprawny politycznie: w tej wybitnie kobiecej powieści co
najmniej jeden książę jest gejem.
„Poczekajka" NIE JEST poprawna politycznie: żaden z występujących w niej
książąt nie jest gejem.
Podobieństwa:
Objętość obu książek podobna: około trzystu stronic, tylko harleąuin jest
kieszonkowy, a „Poczekajka" pełnowymiarowa.
Obie książki da się przeczytać w jedną noc. Choć harleąuina jednym tchem już
nie, bo zapomniałabym oddychać...
3. BOHATEROWIE
Same różnice:
Harleąuin — bohaterowie mają proste, ładne imiona.
W przykładowym „Porwaniu księżnej" jest to Eva (sorki, musiałam poszukać,
jest: strona trzydziesta dziewiąta), czyli Evaline Claire Elizabetta Melanie Nicole
la Jabojette de Maubourg, oraz Jack, czyli (muszę znaleźć, ja naprawdę staram
się być uczciwa i to, co piszę, jest prawdą) Sebastian (nikt by na to nie wpadł, że
Jack to skrót od Sebastian) John Ryder Ravenhurst. Bohaterowie są dowcipni i
inteligentni.
Potrafią niemożliwe. (Suknię — „Musisz zasznurować mój gorset. Mocniej.
Pociągnij za tasiemki. Spróbuj zawiązać je na kokardę. A teraz zapnij jeszcze
guziki, ja nie sięgam" —
zdejmują w jednej chwili oraz błyskawicznie). Są jednocześnie dziewiczo czyści
( J e s t e m wdową, m a m dziecko, ale tak naprawdę jesteś moim pierwszym"
oraz , jestem wyjątkowo nudną cnotką") i wyrafinowani w seksie („dzisiaj ja
wezmę CIEBIE, Jack" oraz „chyba nie myślałaś, że jestem dziewiczo czysty?").
„Poczekajka" — bohaterowie noszą dziwne i wydumane imiona: Patrycja,
Gabriel, Łukasz, Panda-pies. Są „głupi jak prawy but z lewej nogi" oraz
„Wiedźmo, jesteś debilką!", nieciekawi i bez charakteru. Przewidywalni. Mało
oryginalni. Wykonują zawody tak zwyczajne jak: lekarz weterynarii w zoo,
płatny kochanek, utrzymanek ojca, pisarz fantasy.
Nie to co w harleąuinie (najczęstszy zawód to książę lub milioner).
4. OKŁADKA
Harleąuin — piękna okładka w żywych oraz pastelowych kolorach.
„Poczekajka" — zielona.
Harleąuin — na okładce męski mężczyzna (zawsze) i kobieca kobieta (zawsze).
„Poczekajka" — na okładce CHATA (zawsze).
5. MIŁOŚĆ
(Uwaga — to najprawdziwsza prawda!).
Harleąuin — na dwieście pięćdziesiątej siódmej stronie odkrywają (przy
pomocy osoby trzeciej, czyli siostry lub brata), że się kochają (odkrywają to
bardzo intensywnie, bo się książka kończy), przy czym nie naraz i nie
nawzajem.
Wygląda to tak (cytaty):
— Nic nie poradzę na to, że tak bardzo go kocham! (...) Kochałabym go nawet,
gdyby był synem rybaka (a nie księciem — przyp. mój).
— Mówiła mu pani, że go kocha?
— Skądże! To takie upokarzające...
— Nie, wcale nie, jeśli i on panią kocha.
Kochała go.
— Gdybyś mnie kochał, nie powiedziałbyś tego.
— Gdybym cię kochał, moja odpowiedź brzmiałaby tak samo.
(...)
— Jak mogłabym zapomnieć. Kocham cię...
— Bo mnie nie kocha, jak sądzę.
— A powiedziałaś mu, że go kochasz? Nie? Dlaczego?
— Bo myślałam, że będzie wiedział. A kiedy mu powiedziałam, że go kocham,
po co miałam wyznawać mu miłość?
(Umarłam).
— Odpowiedział takimi słowami: „Nie kocham cię?".
(...)
Przynajmniej nie dała mu do zrozumienia, że go kocha.
A on za bardzo ją kochał.
— Kochasz ją.
— Kto ci powiedział, że ją kocham?
— Nie przyszło ci do głowy, że i ona cię kocha?
— A więc ona mnie kocha? (Nie, debilu, nie kocha!!).
Eva go kochała?! On ją kochał!
Umiał czytać z ust: „Jak mogłabym zapomnieć. Kocham cię".
— Co takiego?! Jack, przecież ty ją kochasz! A teraz wiesz, że i ona kocha
ciebie!
— Sądzę, że ją kochasz.
Zdaniem Bel Jack ją kochał.
Kochała go.
(O kurde, muszę odetchnąć...).
„Poczekajka" — wyznają sobie miłość raz. I to Patrycja swojemu psu.
6. SEKS
Harleąuin — już od sto pięćdziesiątej ósmej strony uprawiają namiętny seks.
„Poczekajka" — dwa razy PRAWIE uprawiają seks.
7. ZWIERZĘTA
Harleąuin — występują tylko trzy konie (dwa wałachy, z czego jeden ogier, oraz
klacz), ale wszystkie trzy za dużo koniują.
„Poczekajka" — występuje mnóstwo zwierząt, ale tylko jeden koń. Na szczęście
również za dużo koniuje.
8. PUNKTY KULMINACYJNE
Harleąuin — są zdumiewające i zaskakujące: „Przy wejściu do gospody zastali
Grimstone'a oraz obu lokajów, którzy wraz z gospodarzem ochoczo wymieniali
uwagi na temat kondycji butów Jacka". (Umarłam).
„Poczekajka" — nie znalazłam ani jednego, który mógłby się równać z wyżej
przytoczonym.
9. ZAKOŃCZENIE
Same podobieństwa:
Harleąuin — kończy się przewidywalnie i B A R D Z O
dobrze.
„Poczekajka" — kończy się przewidywalnie i dobrze.
10. AUTORKA
Harleąuin — autorka o prostym, wdzięcznym imieniu i nazwisku: Louise Allen.
„Poczekajka" — ta (@#%$@#%$#) Katarzyna Michalak.
Jedyne in plus w tym zestawieniu dla „Poczekajki": Autorkę można wyrzucać z
każdego forum. Autorki harleąuina nie można wyrzucić z forum, bo takowa nie
istnieje (jest pseudonimem literackim dorabiającej w ten sposób Autorki
któregoś z arcydzieł).
PODSUMOWANIE
„Poczekajka" nawet z harleąuinem przegrywa 1:9.
WNIOSKI:
Dla potencjalnych czytelniczek: nie kupować „Poczekajki".
Dla autorki harleąuina: ujawnić się.
Dla autorki „Poczekajki": zejść do konspiracji.
PIT CZYLI PŁAĆ I TYLE!
Instrukcja: formularz należy wypełnić czytelnie, niebieskim (ale nie
jasnoniebieskim) lub czarnym (ale nie ciemnoczar-nym) długopisem albo
piórem wiecznym. Za użycie ołówka, flamastra lub kredek grozi kara
dożywotniego więzienia. Przy wypełnianiu formularza na komputerze należy
używać czcionki Times N e w Roman 14 prosta, nie kursywa. Za użycie innej
czcionki lub kursywy grozi konfiskata komputera. Oraz kara dożywotniego
więzienia.
W rubryce 1. wpisz jakąkolwiek liczbę i natychmiast o niej zapomnij. Nie będzie
do niczego potrzebna.
W rubryce 2. wpisz sumę obwodu głowy i długości stopy. Jeżeli otrzymałeś/łaś
liczbę ujemną, zgłoś się na pogotowie.
W rubryce 3. wpisz wysokość P K B brutto, pomnożoną przez liczbę puszek z k
a r m ą Whiskas znajdujących się w najbliższym sklepie spożywczym. Do
wyniku dopisz dwa zera i wyciągnij pierwiastek kwadratowy. Masz na to dwa
dni.
Wynik wpisz w rubryce 145. o ile taka istnieje. Wyniku nie zaokrąglaj! Jeśli
pomyliłeś/łaś się w obliczeniach, co na pewno wykryjemy, grozi ci kara śmierci
poprzez łubu-du!
W rubryce 14. wpisz liczbę będącą iloczynem odległości Ziemi od Księżyca i
liczby członków Twojej rodziny. Jeśli w Twojej rodzinie nie ma członków, wpisz
zero, a na pewno Cię skontrolujemy, i to tak, byś popamiętał/a! Uwaga: jeżeli
zaczęła drżeć Ci ręka, informujemy, że formularz wypełniony pismem
nieczytelnym zostanie uznany za formularz wypełniony pismem nieczytelnym,
co grozi konfiskatą kota lub/i dziecka. Jeśli takowych nie .posiadasz,
poczekamy...
Rubryki 23. nie ma i nie będzie.
W rubryce 3 1 . (jeśli u Ciebie nosi ona tytuł taki jak u nas, to jest „Dochody z
gospodarstwa rolnego") wpisz dochody z gospodarstwa rolnego za ostatnie pięć
lat. Jeżeli nie prowadzisz gospodarstwa rolnego, natychmiast je załóż i wpisz
dochody z gospodarstwa rolnego za ostatnie pięć lat. Masz na to trzy godziny,
licząc od teraz.
Rubryka 34. służy tylko po to, by formularz wyglądał
poważniej i miał większą objętość — wpisz cokolwiek.
W rubryce 44. wpisz wyniki wczorajszego losowania w Lotto, postaw przecinek
w dowolnym miejscu. Tylko nie przed, gópku!!
Jeżeli w Twoim formularzu figuruje rubryka 100., to jakaś pomyłka. Jeśli nie,
cofasz się o trzy pola. Nie zapomnij o użyciu niebieskiego (ale nie
jasnoniebieskiego) długopisu!
W rubryce 112. wpisz życzenie, jakie masz do gości spod 112.
W podrubryce 112.a) wpisz, co goście spod 112 mają zrobić Kaśce.
Podrubrykę 112.b) pozostaw pustą — tu Kaśka wpisze, co goście spod 112 mają
zrobić z Tobą.
W rubryce 122. wpisz dzisiejszą datę, bez kropek. Jeżeli liczba wygląda
imponująco, wygrałeś/łaś parę lewych butów, jeśli zaczyna się cyfrą 4 lub
wyższą, dopisz swój iloraz inteligencji.
Do poprzedniej liczby dodaj liczbę łosi zamieszkujących Puszczę Kampinoską.
Jeżeli suma jest dodatnia, otrzymujesz łosia gratis, jeśli ujemna, otrzymujesz
naganę ustną drugiego stopnia i darmowy kurs przysposobienia do życia w
rodzinie, wraz z próbnym wykładowcą.
W rubryce 134. wpisz liczbę postów, jakie napisałeś/łaś na tym forum. Nie
krępuj się, pisz, co chcesz, jak szaleć, to szaleć. Liczbę podziel przez 5, pomnóż
przez 20 i odejmij 117. Ty też otrzymałeś/łaś 5491487126?
Liczbę z rubryki 156., o ile taka istnieje, dodaj do liczby z rubryki 44. Wynik
pomnóż przez numer mieszkania, następnie podziel przez liczbę pi. Jeśli wynik
jest dodatni, przechodzisz dalej, jeśli ujemny, tracisz kolejkę.
Przepraw minusy z poprzednich rubryk na plusy, a plusy na minusy. Jeżeli
otrzymałeś/łaś liczbę ujemną, czeka Cię dziesięć lat na wczasach w
Guantanamo, gratulujemy i życzymy udanego wypoczynku. Jeżeli wynik jest
dodatni, dopisz ze dwa zera, no, dla pewności trzy. Jest to kwota należnego
podatku, jaką musisz wysłać na podane poniżej konto. (Wiemy, że nie jesteś taki
głupi/taka głupia i od razu się kapniesz, iż nie jest to konto Narodowego Banku
Polskiego, ale pewnego znanego polityka, no i co z tego?).
Uwaga: ustawowo zwolnione z podatku są następujące podmioty:
a) znani politycy
b) misie koala oraz łosie
c) osoby oraz instytucje o dochodach rocznych powyżej miliarda złotych
d) ponownie znani politycy
e) nieznani też
f) koledzy kazika, pruta wełna oraz wypławki białe — im jest i tak w życiu
ciężko
g) taki jeden koleś w śmiesznej czapce, dwojga imion: Osama Bin o nazwisku
Laden
h) urzędnicy Urzędu Skarbowego oraz w ogóle wszyscy urzędnicy, bo czemu
nie?
i) osoby, które pomyślnie wypełniły ten formularz.
KONIE I KONIKI
Uwaga, ten artykuł zawiera treści kontrowersyjne i wywrotowe. Mimo to
„koniarzy", którym wydam się ignorantką lub profanem, proszę, by mnie nie
linczowali na Jedynych Słusznych Forach.
Ale dałam wstęp. To wszystko dlatego, że będę pisała dziś o koniach. A konie są
tematem drażliwym, bo niektórzy ludzie mają na ich punkcie zaj...eee...hopla.
Wczoraj zastanawiałam się, o czym napiszę kolejny felieton.
Myślałam więc, myślałam i weszłam do empiku, żeby tam myśleć. Wcale nie.
Chciałam przejrzeć miesięcznik o koniach.
Skoro myślę o domku, to myślę i o koniku. Dziewczyny, specjalnie dla Was ten
periodyk kupiłam. Jesteście mi winne trzynaście dziewięćdziesiąt. Zawierał
bowiem tak śmieszne treści, że muszę je tutaj przytoczyć.
Zaczynamy więc.
Czytam ogłoszenia, pod którymi jest zwykle krótki opis zwierzęcia. Że jest
spokojne albo pop... a właśnie, czemu wszystkie sprzedawane konie są spokojne
jak muły? Nigdy nie widziałam ogłoszenia: „Jest narowisty i nienormalny.
Kopie tak, by trafić w kolano. Zrzuca w galopie przez głowę".
Nie spotkałam w swoim życiu konia, który nie miałby jakichś odbić.
Przysięgam. Nawet te „spokojne jak koń na biegunach"
wycinały numery. Ale odbiegłam od tematu, a o moich koniach będzie poniżej.
Czytam więc te opisy i zaczynam mieć oczy jak sowa o północy.
Uważajcie: „Młody, perspektywiczny. O bardzo dobrych chodach. Naskakany.
Mocno idący do przodu. Remont sportowy". I tu upadłam, choć siedziałam.
Pierwsze zdanie jest jak ogłoszenie matrymonialne. Naskakany, to domyślam
się, że choć młody, to się już w życiu naskakał. Mocno do przodu, a więc z
ambicją, ale co to jest R E M O N T SPORTOWY?!
Żeby ten koń był stary, to rozumiem, oddają go do kapitalnego remontu, ale
młody? Ludzie, co to jest remont sportowy?
Temu koniowi tuning zrobili czy co?! Konsternacja totalna.
Czytam dalej. Już nie dziwiąc się wałachowi z bukietem arabskim. Wiem, że
bukiet w przypadku konia to sposób noszenia ogona albo sam ogon. Ale (nie
mogę, no normalnie nie mogę) widzę na zdjęciu konia, pod zdjęciem informacja,
że to ogier, a w opisie: „Kandydat na ogiera". Ludzie! Jak ogier może być
kandydatem na ogiera?! Może być kandydatem na wałacha najwyżej. Samiec
kandydatem na samca... Pies kandydatem na psa, a chomik na chomika. No nie
mogę...
(Oczywiście domyśliłam się, że ten koń jest potencjalnym reproduktorem, ale
opis mnie rozwalił).
Następna perełka: „Dobry prospekt ujeżdżeniowy". Co to jest, do cholery?!
Prospekt to reklama, ulotka, a nie koń.
Rozumiem to jako „dobre perspektywy do ujeżdżenia", ale zaprawdę mogę się
mylić. Nie rozumiem tego żargonu i już.
„Bardzo ładna, kalibrowa" i nie jest to o beretcie .50, tylko o klaczy. Klacz
kalibrowa. W lufie się mieści czy co? Poproszę o tłumaczenie z kosmicznego.
„Chodzi w ręku, daje nogi".
Albo „Sam wchodzi do przyczepy". Obok powinno być ogłoszenie: „Niestety,
trzeba go wnosić do przyczepy". Kurde — „Bardzo miła klaczka z
kwiatuszkiem". Ludzie, gdzie ten kwiatuszek!? Jestem lekarzem weterynarii, a w
życiu konia z kwiatuszkiem nie widziałam! Na zdjęciu też nie miała ta miła
klaczka kwiatuszka... Konsternacja. Strzałka, gwiazdka, o tym się uczyłam, ale
koń z kwiatuszkiem!? Teraz o ogierze (spadłam z krzesła): „Bardzo dobrze
kryje. Nie jest zużyty". No comments. „Daje potomstwo kolorowe". Super!
Zielono-różowe na przykład. Kocham tę gazetę... „Bardzo dobrze prognozujący
wałach" — ten by się na pogodynkę nadawał. Powinno być jeszcze: „dobrze
wróży". Oczywiście wiem, że to „dobrze rokujący", ale... Uważajcie...
„Zakupiony w łonie matki". Jaka poezja... Nie, nie mogę. M a m zapłakaną
klawiaturę. Koniarze mnie zabiją. Następny kwiatek: „Źrebak ma nietypowe
znamiona na szyi: liść i serce, z drugiej strony skrzypce — jest to jakiś znak dla
hodowców". (Ja tego nie zmyślam, tak jest w ogłoszeniu!).
Okej, przerywam lekturę, żeby Was nie zanudzić, a tak naprawdę to mięśnie
twarzy mnie bolą i nie widzę przez łzy, co piszę.
BAJKA O KSIĘŻNICZCE I KSIĘCIU
Było raz sobie dziewczę nadobne, choć o swej nadobności miało niskie
mniemanie. Widziało się bowiem za bohaterką tytułową baśni „Brzydkie
kaczątko". Od najmłodszych łat molestowało Pana Boga o urodę, choćby
znikomą, bo — będąc estetką — nie mogło ścierpieć brzydoty u siebie. Zanosiło
więc modły i błagania tej mniej więcej treści:
— Chcę być księżniczką z bajki... Chcę być księżniczką z bajki... Chcę być
księżniczką... — I tak codziennie, bez przerwy, w kółko to samo.
Nie musiało owo dziewczę dodawać, że piękną, mądrą i bogatą, bo w bajkach
tylko takie występują, a Boga uważało za wystarczająco domyślnego.
Po kilku latach takich błagań istota o anielskiej wprost cierpliwości, j a k ą
niewątpliwie jest Bóg, miała dosyć: spełniła błagania dziewczęcia i
przedzierzgnęła brzydulę w księżniczkę (jak, nie pytajcie — sama chciałabym
wiedzieć).
O ironio!!! Ekskaczątko nie zauważyło tego i w dalszym ciągu widziało w
lustrze swe poprzednie, zakompleksione wcielenie. Wciąż siedziało przed
zwierciadełkiem i lało krokodyle łzy, że takiej pokraki i ąuasimodo w żeńskim
wydaniu nikt nie zechce, że przez swą fizis szkaradną umrze w staropanieństwie
et cetera, et cetera. I niech dobry Bóg coś na to poradzi, bo od tego on ci jest.
Najwyższego szlag trafił, bo nieraz mówił wyraźnie:
„Otwórz, sieroto, oczy, jesteś księżniczką!". A ponieważ dziewczę mimo to nie
dawało Mu spokoju, doszedł do wniosku, że tylko książę może Go uratować, i
zesłał księżniczce Księcia Na Białym Koniu, by uświadomił księżniczce (książę,
nie koń, rzecz jasna), że księżniczką się stała, że nie grozi jej staropanieństwo i
że jej ci on. Księżniczka oczywiście natychmiast i na zabój w księciu się
zakochała. A książę — jak to w bajkach bywa — zakochał się w niej. I byłoby
wszystko okej, gdyby księżniczka, kobiecą podejrzliwością wiedziona, nie
zaczęła analizować uczuć swego ukochanego do niej:
— Książę najmilszy, powiedz mi przecie, dlaczego akurat ja?
— Ponieważ jesteś najpiękniejszą z księżniczek -— odparł
ten natychmiast i z pełnym przekonaniem.
Księżniczka najsampierw zatchnęła się z wrażenia, a gdy już głos odzyskała,
wyrzekła te słowa:
— Ożeż ty książę podły! Jak możesz łgać tak w żywe oczy! Nie widzisz, że to
ja, Brzydkie Kaczątko?! Gdzież mi tam do księżniczki! To ja ci ufałam, a ty mi
takie głodne kawałki wciskasz!? — Powiedziała to dosadniej, ale cenzura
określenia tego by nie przepuściła. — A może chcesz mnie wykorzystać do
niecnych celów i słowami mamisz!? — Tu podejrzliwie przyjrzała się
kompletnie osłupiałemu księciu. —
Aha! Z ciebie taki książę jak ze mnie księżniczka! Idź precz, ty podmieńcze! Tak
dworować sobie z biednego, upośledzonego przez los Brzydkiego Kaczątka... —
I zalała się łzami nad swym podłym losem.
Książę, jak niepyszny (ale z pewną ulgą), zmył się czym prędzej, bo a nuż go
luba czymś ciężkim w rozpaczy ugodzi?
Pojechał zapolować na jakiegoś smoka (w celu ukojenia nadszarpniętego
męskiego ego), a od wszelkiej maści księżniczek i innych dziewic poprzysiągł
sobie trzymać się przez czas jakiś z daleka...
Księżniczka tymczasem dniami i nocami opłakiwała zawód miłosny...
Ryczała — przepraszam, rozpaczała — tak szczerze i z takim zaangażowaniem,
że Bóg, nie mogąc patrzeć spokojnie (chociaż może i powinien) na cierpienie
niewinnej, zesłał jej księcia numer dwa. Ponownie w pełnej oprawie (to znaczy
na białym koniu, choć i o prawdziwego księcia i białego konia nie jest tak łatwo)
i romantycznej scenerii, bo taki miał
dobry Bóg gest.
Księżniczka ochoczo i natychmiast zakochała się w owym (księciu, nie koniu,
rzecz jasna), ponieważ bardzo była kochliwa i spragniona miłości.
Książę numer dwa na pierwszy rzut oka był całkiem w porządku: niebrzydki,
niegłupi, nieubogi, ale... ta kobieca podejrzliwość!
Tym razem jednak postanowiła poddać go rozlicznym próbom i testom, coby
naocznie i obiektywnie potwierdzić jego autentyczność; już raz się przecież
zawiodła srodze...
Zbadała więc skrupulatnie jego drzewo genealogiczne; zrobiła morfologię
(mimo że uciekł pielęgniarkom, a potem zemdlał na widok utoczonych mu
hektolitrów krwi — tak wrażliwy!), gdzie jak wół stało: „barwa krwi —
błękitna"; poddała księcia testowi na prawdomówność; przetestowała jego
inteligencję emocjonalną (gdzie wyszło na jaw, że jest wrażliwszy i bardziej
współczujący niż średnia światowa, co mu EQ z lekka zaniżyło); poprosiła go o
PIT za ubiegły rok, zaświadczenie z ZUS-u o niezaleganiu, zaświadczenie o
niekaralności; poddał się nawet badaniom na żywotność plemników w nasieniu
(dlaczego to uczynił, nie wie nikt, chyba z miłości do swej księżniczki...);
badania były liczne i wymyślne, że o banalnym teście na inteligencję nie
wspomnę.
Po skompletowaniu danych księżniczka zamknęła się w wieży, aby móc wydać
sprawiedliwy wyrok. Pościła przez siedem dni i siedem nocy, by werdykt był jak
najbardziej przemyślany. Być może o kilka dni i nocy postu za długo...
Po tygodniu bowiem stanęła przed stęsknionym księciem (pewnym pozytywnej
odpowiedzi, bo kogo jak kogo, ale siebie książę znał i nic do ukrycia nie miał) i
nie dając mu się porwać w ramiona, tak oto rzekła:
— Wybacz, o ukochany, ale musimy się rozstać. Kocham cię ogromnie i żyć bez
ciebie nie mogę, ale nie mogę też żyć z tak upośledzonym osobnikiem jak ty...
— Dlaczego! ? — wykrzyknął przerażony. — Przecież było ich ponad
siedemdziesiąt pięć procent! — Wciąż miał przed oczami miliony plemników,
swoich własnych, żywo i wesoło poruszających ogonkami.
— Och, nie chodzi o to. — Machnęła niedbale ręką.
— O co więc?! Możesz skonkretyzować?! — wykrzyknął
bliski paniki. Do tej pory miał o sobie nie najniższe mniemanie, a tu ukochana
nazywa go upośledzonym, może coś w EEG nie tak...?!
— Masz IQ poniżej normy, a to podaje w wątpliwość twoją autentyczność jako
księcia.
— IQ poniżej siedemdziesięciu?! Nigdy w to nie uwierzę: trzy fakultety, siedem
języków obcych, doktorat honoris causa Uniwersytetu w Cambridge...
— Książę najmilszy — przerwała mu słodkim i smutnym tonem — znam twoje
osiągnięcia, dla innej byłyby imponujące, ale... — zwiesiła głos, a w oczach
zalśniły łzy jak diamenty — ...nie sięgasz poprzeczki wyznaczonej przeze
mnie... Przyrzekłam oddać się księciu z IQ co najmniej sto sześćdziesiąt, a ty
masz sto osiemdziesiąt, co przy EQ zaledwie sto dwadzieścia daje średnią sto
pięćdziesiąt...
— Z nich nie wyciąga się średniej — zauważył przytomnie, choć przytomny był
coraz mniej (ale mimo wszystko mu ulżyło, że to tylko to, mogło być gorzej...).
— JA wyciągam — odparła z naciskiem.
Książę nie słuchał dalej: wskoczył na białego rumaka, który zjawił się jak na
zawołanie, i odjechał w siną dal, nie obejrzawszy się za siebie. Nawet na
przygodnego smoka nie chciało mu się zapolować, tak był zdruzgotany...
Księżniczka pozostała samotna i mało nie utonęła we łzach...
— Dobry Boże — szeptała podczas conocnych modlitw. —
Za co mnie tak karzesz? Dlaczego nie ześlesz mi tego jedynego, ukochanego,
prawdziwego? Co rusz stawiasz na mojej drodze podróbki, a ja naiwna
zakochuję się w tych nędznych imitacjach i potem cierpię straszliwie... Ile
można?!
Zrób coś, dobry Boże, bo do tej pory to naprawdę się nie wysiliłeś...
Po kilku miesiącach takich modlitw Pan Bóg N A P R A W D Ę
się wkurzył, trafił go jasny szlag i wpadł w szewską pasję.
Wychylił się przez okno swej niebiańskiej siedziby tak, że mało nie wypadł, i
zakrzyknął gromkim głosem:
— Sati! Saaaatiiii!!!
Szatan, dla przyjaciół Sati, zjawił się natychmiast.
— Zrób coś z tym. — Bóg machnął z obrzydzeniem ręką w stronę rozmodlonej
księżniczki. — Bo ja j u ż nie mogę.
— Nie ma sprawy, szefie. — Szatan uśmiechnął się wrednie. — Z efektem
krwawym czy bezkrwawym?
Bóg się zamyślił... W zasadzie tylko Go wkurzyła...
— Bezkrwawym — odparł niechętnie.
Szatan westchnął, lekko rozczarowany, po czym zagrzmiało, zadymiło i znikł...
Bóg zakasłał i rozgonił dym dłonią.
— Następnym razem kopyta mu z podogonia powyrywam za te teatralne
sztuczki — mruknął.
Przed księżniczką, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiła się
nadzieja na nową miłość.
Osobnik był diabelnie przystojny, błyskotliwie inteligentny, oczytany, bogaty,
dowcipny, z gustem, znał kilka języków, mówił poprawnie, pisał gramatycznie i
ortograficznie, jednym słowem:
— Och, mój wymarzony książę... — szepnęła w uniesieniu podczas pierwszej
wspólnej kolacji.
— Mylisz się, moja piękna — przerwał spokojnie. —
Bynajmniej nie jestem księciem, a nawet wprost przeciwnie, daleko mi do niego.
— Ależ to niemożliwe! — zaprzeczyła gorąco. — Jesteś wykapanym księciem!
W życiu nie widziałam prawdziwszego księcia od ciebie! Spójrz na te smukłe
dłonie, na te arysto-kratyczne rysy twarzy, na ten zamek w Magdalence, na te
trzysta pięćdziesiąt koni mechanicznych pod maską twego jaguara...
— Mała, mów, co chcesz, nie jestem pieprzonym księciem i lepiej trzymaj się
ode mnie z daleka, bo...
— Ależ, książę ukochany, cóż za porażająca skromność, przede m n ą nie musisz
siękonspirować! To przecież ja: twoja księżniczka! Jesteś moim przeznaczeniem,
a ja twoim.
— Powtarzam po raz trzeci i ostatni: nie jestem...
— Co ty tam wiesz — przerwała mu. — Jesteś i koniec.
I tak szatan (zrozumiał dopiero teraz Pana Boga w Jego niechęci i obrzydzeniu
do księżniczki) osiągnął to, czego nie udało się osiągnąć arcyprawdziwym
książętom: zdobył księżniczkę na własność bez specjalnego wysiłku, bez testów
na inteligencję, z całym dobrodziejstwem inwentarza, z pełnym kontem w banku
i koneksjami na najwyższych szczeblach.
A kiedy już ją wykorzystał, wycisnął jak cytrynę, opróżnił
bankowe konta, sprzedał jej apartament i samochód, wyssał
ją jak pijawka i odwirował to, co z niej zostało, wsiadł do kabrioletu i rzucił,
odjeżdżając, przez lewe ramię:
— A nie mówiłem?
CO PO NAS ZOSTANIE...?
Ten felieton dedykuję Tobie, Nesiu. Żyłaś czternaście lat i odeszłaś, będąc
daleko ode mnie. Nie mogłam trzymać nawet Twojej głowy na kolanach, gdy
umierałaś, ale wiedz, że kochałam Cię. Niech Twoim pomnikiem będzie każda
moja książka, będziesz żyła na jej kartach — jak zwykle z patysiem w pysku i
prośbą w wielkich kochających orzechowych oczach: „Rzuć mi, co? Jeszcze ten
jeden, ostatni raz". Nie było ostatniego razu...
Gdy skończyłam moją pierwszą powieść, „Grę o Ferrin", zwaną również
powieścią mojego życia (i tak traktowaną), musiałam — wraz z nadaniem
specjalnego numeru międzynarodowej klasyfikacji książek — złożyć dwa
egzemplarze: jeden w Bibliotece Narodowej, drugi w Bibliotece Jagiellońskiej.
Na początku trochę mnie to uwierało, bo nakład był
maluśki, cena jednej książki wynosiła ponad sto dwadzieścia złotych, a ja mam
dwie oddać.
I nagle mnie olśniło: „Gra o Ferrin" będzie w tych dwóch bibliotekach żyła aż do
końca świata. Do końca cywilizacji.
Łał! — pomyślałam sobie i czym prędzej wysłałam te książki (które zresztą
zginęły gdzieś po drodze i żebym istniała do końca cywilizacji, musiałam
wysyłać po raz drugi, zresztą za niewysłanie grozi ponoć kara, ale mniejsza z
tym).
Potem naszły mnie refleksje (no dobra, refleksje to mnie przez okrągłą dobę
nachodzą, nawet we śnie): Czy to moje ego domaga się dopieszczenia?
Zarozumiałość czy poczucie wyjątkowości, że moje książki... i tak dalej? A co z
teledyskiem? Dlaczego ja go właściwie zrobiłam, płacąc zań straszną cenę? I
olśniło mnie po raz drugi: chcę, żeby coś po mnie zostało.
Gdy przyjdzie na mnie czas, na cmentarzu nie musi zebrać się tłum i nie muszą
to być fotoreporterzy i koniecznie Powązki oraz Aleja Zasłużonych. Wystarczy,
gdy ktoś przeczyta nekrolog i zamyśli się: odeszła Kasia Michalak, ta od
„Poczekajki". Szkoda. Mogła tak wiele jeszcze zdziałać. Wystarczy, że ktoś po
mnie zapłacze, żałując, że ostatnim razem, gdy się widzieliśmy, nie posiedział i
nie pogadał trochę dłużej.
Nie zdążył się pożegnać...
Śmierć jest nieobliczalna. Możemy mówić, że mamy wolny wybór, ale już
widzę, jak słuchając tego, stoi w kącie, patrzy oczami bez dna i powstrzymuje
uśmiech na karminowych wargach. „Rzeczywiście macie? — zdaje się pytać. —
A jeżeli jutro na przejściu dla pieszych wpadniesz pod samochód?
Albo jeśli jednym ruchem kosy zetnę cię dzisiejszej nocy?
Wydaje się, iż z sercem to u ciebie nie najlepiej?".
Czego się boimy, myśląc o śmierci? Ci, którzy odchodzą, boją się Tamtej Strony
— Nieznanego. Bo przecież nikt z nas nie wierzy w niebo, gdzie pląsają
aniołowie — niebo to po prostu wszechświat, w którym Ziemia jest nic
nieznaczącą drobinką; nikt nie wierzy w piekło, gdzie diabły smażą
nieszczęśników w smole — z tych bajek wyrośliśmy gdzieś pod koniec
podstawówki. Czyściec zaś... Jest to coś tak enigmatycznego i nieokreślonego,
że również trudno weń wierzyć. Zawieszenie w próżni? Oczekiwanie? Ból?
Wspomnienia? Powrót na Ziemię? Czego się spodziewać Tam?
Nikt nie wie i dlatego boimy się śmierci, bo gdybyśmy mieli pewność, że ktoś
— Jasny, Dobry i Łagodny — wyciągnie do nas rękę, by przeprowadzić do
Światła... Chcę w to właśnie wierzyć.
Ci, co zostają, boją się bólu nie do zniesienia. Bo śmierć tak naprawdę dotyka
bliskich, nie zmarłego — ciału, pustej skorupie pozbawionej duszy, jest już
wszystko jedno. Szczęście mają ci, którym dane się pożegnać. Powiedzieć to
wszystko, czego nie powiedziałoby się za życia. Przebaczyć i prosić o
przebaczenie. U Z Y S K A Ć przebaczenie. Ale rzadko mamy tę szansę. Śmierć
zabiera, nie pytając, czy wszystko w życiu załatwiłeś. Czy zamknąłeś wszystkie
drzwi i pożegnałeś się z tymi, z którymi chciałeś się pożegnać.
Dlatego tak ważne jest, by pozostać w czyjejś czułej pamięci, by żyć godnie i
odchodzić godnie, by pozostawić coś więcej niż stertę niezapłaconych
rachunków. By pozostawić książkę, wiersz czy chociaż zdjęcie w ramce.
Pani Śmierć uśmiecha się z aprobatą. „Dodaj jeszcze, Kasiu — mówi — że
życie tutaj jest tylko jedno. Nie ma drugiej szansy".
KONIEC ŚWIATA I OKOLIC
Któregoś letniego dnia (pamiętam jak dziś), opalając się na leżaczku przed moim
domem w Wyszkowie, usłyszałam od kumpeli, że ona to już tylko czeka na rok
2012. Hm... Na emeryturę ma zamiar przejść czy co? Nie. Wtedy będzie koniec
świata. Aha. No proste. Kumpela podrzuciła mi odpowiednią lekturę i kazała się
zapoznać, czego oczywiście nie uczyniłam, bo nie wierzę w przepowiednie. Tak,
tak —
ja, wiedźma — nie wierzę w przepowiadanie przyszłości.
Możecie się zdziwić i zbulwersować, że piszę książki przesycone magią
(puentując w ostatnim rozdziale, że magia nie istnieje), że byłam w Szkole
Czarownic, zaliczając te wszystkie stopnie wtajemniczenia, chodziłam do
wróżki i przyjaźnię się z bardzo dobrym jasnowidzem (jasnowidzenie nie ma nic
wspólnego z wróżbiarstwem, to tak na marginesie) i tu nagle: nie wierzę w
przepowiednie. Ano nie wierzę. Przyszłość jest tak zmienna i ma na nią wpływ
tak wiele czynników i umysłów ludzkich, że nikt nie jest w stanie jej
przewidzieć. Każde wydarzenie powoduje powstanie nowej rzeczywistości —
czy to dla Ciebie, czy dla całego świata. Są tych prawdopodobnych przyszłości
tryliony. Trudno, żeby jasnowidz ujrzał i opisał
każdą z nich, zresztą nie miałoby to sensu. Jednakże wielkie wydarzenia ci
najlepsi potrafią przewidzieć. Są bowiem nieuniknione (chociaż nawet
Ossowiecki nie przewidział
wybuchu drugiej wojny światowej — nikt nie jest doskonały).
Znów odbiegłam od tematu, skończywszy na tym, że nie wierzę w
przepowiednie. Ale że „koniec świata 21 grudnia 2012 roku o godz. 11.11"
brzmi groźnie, postanowiłam się temu przyjrzeć. Najpierw obejrzałam magazyn
telewizyjny
„Nie do wiary" — oba odcinki z 2006 roku, w których kobieta poddana hipnozie
przepowiada ów kataklizm. I wskazuje miejsce, w którym znajduje się Wielki
Labirynt. Tam miały się znajdować wskazówki dla nas, jak kataklizm przeżyć.
Obejrzałam film z wypiekami na buzi, nie mogąc doczekać się weryfikacji
odkryć tej pani. Pamiętajcie, że mamy rok 2009 niemalże. Film się skończył, ja
wstukałam w wyszukiwarkę odpowiednie słowa i odetchnęłam z ulgą. Kobieta
się myliła. Nie ma Labiryntu we wskazanym miejscu — nie ma końca świata.
Ale ja się tak łatwo nie poddaję. Jak pisać poważny tudzież głęboki artykuł, to
pisać.
Owego 2012 roku miał nadejść ze Słońca wielki Impuls elektromagnetyczny
spowodowany czymś tam. Pewnie tym, żeby mieli o czym film nakręcić. Ów
Impuls zniszczy całą sieć energetyczną i komórkową na świecie, tak że odpali
tylko samochód głównego bohatera, jedynymi telefonami komórkowymi,
których Impuls nie zniszczy, będą aparaty głównego bohatera i jego córeczki,
która poszła rano do szkoły w sąsiednim stanie. Na pocieszenie dodam, że
również laptop głównego bohatera pozostanie nieuszkodzony. I działać on
będzie (laptop) przez cały kataklizm bez konieczności doładowania baterii. Tak
więc będziemy uratowani, ale to później. Najpierw uderzy Impuls. Ziemia się
zatrzyma (chyba ze zdziwienia) i zacznie obracać w przeciwną stronę (nie
zrozumiałam dlaczego, tu konsternacja, dlaczego!?). Oceany — tak samo
skonsternowane — zaleją ląd falami wysokości dwóch kilometrów (czyli, jeśli
dobrze rozumuję, po drugiej stronie ich ubędzie, ale potem przybędzie — nic nie
rozumiem, co mają oceany do Impulsu? Może główny bohater będzie wyławiał
córeczkę z oceanu?). Oczywiście nie obędzie się bez katastrofalnych trzęsień
ziemi i wybuchów wszystkich —
wszystkich, powtarzam! — wulkanów (też nie wiadomo czemu). Ale nie
powinnyśmy się tym przejmować, bo będziemy od dłuższej chwili pod wodą.
No jatka po prostu. Na szczęście wszystko wymyje ocean. Dla nas mało
pocieszające, bo zaleje nas brudny i zimny Bałtyk.
Myślicie sobie pewnie: ta Kaśka oszalała! Ziemi grozi zagłada, a ona jak zwykle
kpi (miast choć raz napisać coś poważnego i głębokiego), ale... to jest takie
śmieszne. Na stronach rozprawiających o roku 2012 (z której to daty zaczynają
się powoli wycofywać, ale podawana jest nowa, fajniejsza: 09.09.09, i jeszcze
inna, 2020) doczytałam, że część USA przygotowywana jest do Wielkiej
Ewakuacji.
I Finlandia też. Kopią schrony, w których będą przechowywane... nasiona. Nie,
no okej. Nasiona się przydadzą. Chyba.
No przecież! Temu głównemu bohaterowi! Zwabi na nie gołębicę z gałązką
oliwną w dziobku (gołębica, nie bohater).
A w USA w schronach tych będą przechowywać specjalnie wyselekcjonowany
materiał genetyczny. M a m nadzieję, że ludzki. Nasuwa mi się tylko pytanie...
Skoro zaleje ląd dwukilometrowa fala, to ci ludzie i te nasiona... pod tę wodę
pójdą? Na kilka dni? I co? Nasionom skrzela wyrosną?
Jeżeli o mnie chodzi — żadnych schronów! — wolę zostać w Poziomce. Latem
2012 roku zamontuję jej pływaki, jeden pokój wypełnię aż po sufit karmą dla
psów (jedyny pokarm pakowany w wodoszczelne worki, unoszący się na
wodzie, który latami się nie psuje), drugi słodką w o d ą i podryfuję radośnie ku
Finlandii. Będę bujać na falach razem z synkiem, Tośką (chyba że ta zakopie się
gdzieś jako nasiono), konikiem Sarisem i wszystkimi, którzy wpadną na ciasto
poziomkowe, zagryzane pedigree pal. Pytacie: dlaczego ku Finlandii? Tam będą
mieli w bunkrach nasiona, a przecież koń długo na karmie dla psów nie
pociągnie.
Aha, na koniec przytoczę Wam radę znalezioną na jednym z największych
polskich portali, poświęconych zjawiskom paranormalnym, a więc i dacie 2012,
która to rada (to nie żaden dowcip, jest na serio!) wprost zmusiła mnie do
napisania tego artykułu. Nie chcę zachować jej dla siebie, bo kto —
oprócz głównego bohatera — będzie czytał moje felietony?
Oto ona (przekopiowana z owej strony — pisownia oryginalna):
„Są już wprowadzane projekty europą gaja duch są to projekty pomocnicze dla
ludzi i ziemi oto jeden z nich europą E N E R G E T Y C Z N E LECZENIE M
O C Ą
Kataklizmy:
Zabieg ten należy wykonywać w bezpiecznym miejscu z dala od zagrożenia.
(Nie no, spoko, przecież to logiczne. KM).
W przypadku zagrożenia kataklizmem, np.: tsunami, huragan lub tornado, należy
stanąć w lekkim rozkroku, znaleźć jedną ręką punkt z którego płynie energia a
drugą rękę wyciągnąć w kierunku kataklizmu. Tak przez 10 minut.
Zabieg taki nie spowoduje usunięcia zagrożenia ale może go osłabić.
Im więcej ludzi wykonuje ten zabieg w jednym czasie tym lepszy efekt.
Leczenie ziemi (wstrząsy, erupcje wulkanów, zaburzenia w polu magnetycznym
ziemi, skażenie ziemi środkami chemicznymi, itp.): Znaleźć punkt z którego
płynie energia jedną ręką, uklęknąć na prawym kolanie i położyć drugą rękę na
ziemi 10 minut.
(Trzecią należy się trzymać czegokolwiek, bo trzęsie. KM).
Leczenie zatrutego powietrza (np. smog):
W pierwszej kolejności należy opuścić obszar w którym znajduje się
zanieczyszczone powietrze. Stanąć w lekkim rozkroku, znaleźć jedną ręką punkt
z którego płynie energia, drugą rękę wyciągnąć w kierunku obszaru na którym
znajduje się zanieczyszczone powietrze. Wytrzymać 10 minut".
(Wstrzymując oddech? KM).
Tak więc wiecie już, Drogie Czytelniczki, co trzeba zrobić, by razem z głównym
bohaterem przetrwać koniec świata.
Znaleźć Punkt G, drugą ręką powstrzymać dwukilometrową falę tsunami, trzecią
zatkać wybuchający wulkan, a czwartą wstrzymać oddech na dziesięć minut czy
jakoś tak.
Podzieliłam się z Wami tą bezcenną wiedzą? Podzieliłam.
Żeby nie było, że jestem egoistką! Do zobaczenia w Finlandii przy bunkrze z
nasionami. Wysiejemy je razem, ramię w ramię, dwa kilometry pod wodą,
bulgocząc: „Ląly, aj mister ląly...".
PS Nie dajcie się zaczipować!!!
A ty? Ty dostaniesz pióro, by spisać tę opowieść
o miłości i nienawiści. I podczas gdy imiona
bohaterów dawno zostaną zapomniane, twoje
przetrwa aż do skończenia Świata.
Z Kronik Semiraminy, 1454 r. Ery Czarnego Smoka KRONIKI
SEMIRAMINY - FRAGMENTY
Czarnowłosy zaatakował. Stal zgrzytnęła o stal, krzesząc iskry. Jasnowłosy
zręcznie sparował uderzenie i wyprowadził
swoje. Minęli się w półpiruecie i uderzyli naraz: od góry.
Poprawili z dołu. Odskoczyli. Czarnowłosy zaatakował powtórnie. Ciął na
odlew z prawej do lewej. Przeciwnik uchylił
się i ostrze trafiło w próżnię. Natychmiast zaatakował od dołu. Czarnowłosy
odskoczył. Miecz świsnął mu tuż nad uchem. Szermierz zaklął szpetnie i
przeszedł do kontrataku.
Płaskie cięcie z półokręgu, potem szybki cios z dołu, sparowany przez
przeciwnika... Miecze jęknęły. Zaiskrzyło. Odskoczyli od siebie, by w mgnieniu
oka zewrzeć się w kolejnym starciu... Czarnowłosy uderzył błyskawicznie,
markując cios z prawej, ale w ostatniej chwili ciął dołem. Jasnowłosy bezbłędnie
wyczuł zamiar atakującego — podskoczył wysoko.
Opadając, kopnął przeciwnika w klatkę piersiową. Ten padł
na wznak, by w następnej sekundzie poczuć ostrze miecza na krtani.
— Ty oszuście! — zakrzyczał ze świętym oburzeniem.
Dziewczynka o włosach jasnych jak księżycowy promień zaklaskała ze
śmiechem.
— Każdy chwyt prowadzący do zwycięstwa jest dozwolony. — Jasnowłosy
podał rękę niedoszłemu trupowi. — Pokonani nie mają racji, czyż nie, Artheyu?
Zapytany odtrącił podaną dłoń z udawanym gniewem.
— Zapamiętam to sobie, elfie. A ty, Guinnie, z czego się śmiejesz!? —
naskoczył na dziewczynkę. Ta podbiegła doń i zarzucając ręce na szyję chłopca,
odparła z żarem:
— Uwielbiam, jak się o mnie bijecie.
— Kto powiedział, że bijemy się o ciebie?! — Tym razem zaprotestowali
unisono. Ona zaś roześmiała się ponownie.
Nagle śmiech zamarł jej na ustach. Zielone oczy zogromniały, a dłoń wskazała
kogoś, kto pojawił się ot tak, znikąd, za plecami szermierzy. Odwrócili się jak na
komendę. Najmłodsze dziecko, sześcioletni chłopczyk, wyjął palec z buzi,
poderwał się i schował za siostrę.
Postać spowita w mgły i światło zbliżała się powoli, sunąc cal nad ziemią.
Dzieciom obcującym z magią na co dzień nie wydało się to wcale dziwne.
Przyglądali się kobiecie z umiarkowaną ciekawością, popatrując na siebie w
niemym zapytaniu: „Znasz j ą ? " . „Nie". „A ty?". „Też nie".
Postać zawisła dwa kroki przed Artheyem. Uśmiechnęła się samymi oczyma i
rzekła wprost do umysłów dzieci:
— Nie obawiajcie się mnie. Nie uczynię wam nic złego.
Losil miał się obruszyć, że bynajmniej nie żywi lęku, ale coś kazało mu
powstrzymać cięty język w oczekiwaniu na ciąg dalszy.
— Przynoszę wam proroctwo, drogie dzieci.
Tu Arthey chciał się obruszyć, że dzieckiem to może jest Tommy, ale on na
pewno nie, jednakże zmilczał. Proroctwa zawsze warto było wysłuchać.
Szczególnie darmowego.
Wieszczka zaczęła namaszczonym głosem:
— Ty, Czarny Książę, dostaniesz wybór: berło czy jabłko...
Arthey nie czekał, aż dokończy. Bezceremonialnie wyrwał
z wyciągniętej ku niemu ręki berło, zważył je w dłoni i rzekł:
— Jabłkiem niech się udławi Losil.
Kobieta uniosła brwi, zbyt zdumiona, by się obruszyć tym brakiem dobrych
manier. Po chwili milczenia (Arthey wymachiwał tymczasem drogocennym,
magicznym berłem niczym cepem) zdecydowała się kontynuować:
— Uwaga! Wieszczę dalej! Ty, Złoty Smoku, wybieraj: jabłko czy miecz?
— Jasne, że miecz! — LosiPlot zastanawiał się mniej więcej tak długo jak jego
poprzednik. Ujął podany sobie rękojeścią miecz, utkany z błękitnej mocy, i
począł nim wymachiwać niczym Arthey berłem.
— No to mnie pozostało jabłko — westchnęła Guinnervia, sięgając po owoc,
który oniemiała wieszczka trzymała w dłoni.
Nim jednak dziewczynka zdążyła się nacieszyć zdobyczą, niesforny Losil
chwycił srebrnowłosą za nadgarstek, pociągnął
jabłko ku sobie i zatopił zęby w soczystym miąższu. Guinnie wrzasnęła wściekle
i szarpnęła chłopca za włosy. Do powstałego nagle zamieszania dołączył z
nieukrywaną radością Arthey, wyrywając Losilowi miecz.
Kobieta przyglądała się walczącej trójce w niemym zadziwieniu. Dopiero cichy
głosik najmłodszego kazał jej się otrząsnąć i skoncentrować na wróżbie.
— A ja? C z y j a coś dostanę? — Modre oczęta wpatrywały się prosząco w jej
twarz, usteczka już miały się krzywić w podkówkę...
— Ty, mój mały? Ty dostaniesz pióro, by spisać tę opowieść 0 miłości i
nienawiści. I podczas gdy imiona bohaterów dawno zostaną zapomniane, twoje
przetrwa aż do skończenia Świata. — Podała malcowi złotą lotkę ukradzioną
mitycznemu gryfowi. Machnął nią w powietrzu bez przekonania, patrząc z
zazdrością na miecz i berło, a nawet jabłko, które otrzymały starsze dzieci.
— Teraz słuchajcie, wszyscy czworo! — podniosła głos.
Ciekawość, co też ta nawiedzona ma jeszcze do powiedzenia, kazała im
umilknąć. Wróżbitka, zadowolona, ciągnęła z emfazą: — Ty, Czarny Książę,
otrzymasz władzę, ale nigdy nie będziesz miał tego, czego naprawdę
zapragniesz. Ty, Złoty Smoku, zostaniesz pierwszym mieczem królestwa, ale
zdradzisz wszystkich, którzy mieli nieszczęście cię pokochać.
Tobie, Księżycowa Czarodziejko, skradną serce. I tylko mały Tommy zostanie
wynagrodzony za swą cierpliwość i pokorę.
A tak poza tym — zawiesiła głos — to jestem Boginią. —
1 znikła w efektownym rozbłysku magii.
DZIESIĘĆ LAT PÓŹNIEJ
Smok szarpnięty bezlitośnie za uzdę stanął dęba i machając gniewnie
nietoperzymi skrzydłami, usiłował zrzucić jeźdźca.
Ten przywarł do grzbietu pokrytego ostrymi czarnymi łuskami, nic sobie z
demonstracji siły nie robiąc. Szturchnął ostrogami smocze boki, szarpnął raz
jeszcze, aż w kącikach smoczych warg błysnęły krople błękitnej krwi i bestia
spokorniała.
Pochyliła nisko łeb i zasyczała wściekle, po czym wyprysnęła w szmaragdowe
niebo.
— No i jak!? — wrzasnął z góry LosiPlot do przyglądającej się w niemym
podziwie Guinnervii.
Arthey prychnął pogardliwie:
— To smok na biegunach! Spróbowałbyś z Terminatorem!
— Ty nawet na smoczku dla niemowląt latać nie umiesz! —
odkrzyknął jasnowłosy jeździec, zataczając nad obserwatorami koło.
— Złaź, elfi bękarcie, i powtórz! — warknął Arthey, jak zwykle pozwalając się
sprowokować przyjacielowi.
Tamten ściągnął wodze i czarna bestia obniżyła lot. Miast jednak wylądować
miękko i z gracją, dała upust swemu niezadowoleniu i — wczepiając się
pazurami w ziemię —
wyrzuciła jasnowłosego z siodła. Elf podskoczył parę razy niczym przekłuty
balonik, by paść twarzą w trawie.
Wszyscy troje: Guinnie, Arthey i nieodłączny Tom przypadli do nieruchomej
sylwetki.
— Losil, żyjesz? — Czarnowłosy potrząsnął przyjaciela za ramię.
— Żyję, żyję, ale co to za życie... — wyjęczał zapytany. — Przerobię to bydlę na
kotlety dla banshich.
— Ale najpierw mój ojciec przerobi ciebie! — Arthey szturchnął przyjaciela w
bok, kryjąc ulgę, że Losil jest w miarę cały. To on podpuścił chłopaka do
zakazanej przejażdżki na bojowym draku. Pani Mrocznego Królestwa, matka
Losila, obdarłaby Artheya ze skóry, nie bacząc, iż obdziera następcę tronu,
gdyby coś stało się ukochanemu jedynakowi.
Guinnie klęczała przy elfie, gładząc go czułym gestem po długich, jedwabistych
włosach. Ten widok nagle wzburzył
w Artheyu krew. Kopnął przyjaciela w goleń.
— Wstawaj, leniwy karle! Lekcje czekają!
— No to sobie poczekają — odwarknął tamten i jednym skokiem był na nogach.
— A za tego karła utoczą ci krwi, smarkojadzie!
Miecz o oksydowanej klindze, grawerowanej elfimi runami, nie wydał dźwięku i
nie błysnął w słońcu, gdy Losil go dobywał. Arthey nie czekał na zaproszenie.
Już stał
z orężem w dłoni, już cały drżał w oczekiwaniu na pasjonujący pojedynek.
Guinnervia wywróciła oczami, Tom ziewnął ostentacyjnie: znowu się będą tłuc.
Czy tych dwoje — bez względu na to, jak długo się nie widzieli — nie potrafi
spędzić choć paru godzin bez bijatyki?! Broń nie miała znaczenia: mógł to być
miecz, mogły to być gołe pięści... Gdyby nie łącząca ich od urodzenia przyjaźń,
można byłoby mniemać, iż człowiek i elf nienawidzą się śmiertelnie.
Tym razem do pojedynku jednak nie doszło. Na polanę ukrytą w lesie wpadł
konny. Ściągnął wodze tak gwałtownie, że wierzchowiec przysiadł na zadzie i
zarżał boleśnie. Posłaniec zeskoczył przed zdumionym jego nagłym
pojawieniem się Artheyem i rzekł, pochylając głowę w ukłonie:
— Książę, jesteście pilnie wzywani do Twierdzy.
— Jak nas tu znalazłeś? — chciał wiedzieć Arthey.
— Cała Semiramina wie, dokąd udaje się jej książę, gdy chce coś zbroić. —
Sługa uśmiechnął się mimowolnie, ale zaraz twarz mu spoważniała. —
Pospieszcie się, panie.
Ukłonił się raz jeszcze, po czym z miejsca wskoczył na grzbiet spienionego
konia i ponaglił go do powrotnego biegu.
— Tośmy sobie powojowali — mruknął Losil, chowając miecz do pochwy.
— Głowa do góry. Wszystko przed nami — odparł Arthey, klepiąc przyjaciela
po ramieniu.
Troje jeźdźców wpadło na dziedziniec Semiraminy jak Trzech Gniewnych
Bogów. Czwarty właśnie odprowadzał
skrzydlatą bestię do stajni. Smok nie zapomniał mu widać ani utoczonej
wędzidłem krwi, ani poranionych ostrogami boków: gdy tylko Losil'lot się
odwrócił, by opuścić boks, zwierzę parsknęło ogniem, upalając elfowi nieco
włosów.
— Ożeż ty...! — Chłopak odwrócił się ponownie jak nadepnięta żmija i z
podniesioną pięścią przyskoczył do smoka. Ten zmrużył ostrzegawczo złote
ślepia i mlasnął
czarnym jęzorem.
— Losil, daj spokój bydlakowi i chodź! — ponaglił elfa Arthey.
Gdy stanęli w progu Sali Tronowej, oczy obecnych zwróciły się w ich kierunku.
Właściwie w kierunku Artheya. O co tym razem chodzi? — przez głowę
chłopaka przemknęła niespokojna myśl. Wszyscy o pożyczeniu smoka nie mogli
się jeszcze dowiedzieć...? I nagle zgromadzeni klęknęli, gnąc karki w głębokim
ukłonie.
— Wasza Wysokość! — Do osłupiałego Artheya podszedł
szambelan jego ojca. — Król Uthar Drakenworld nie żyje. Niniejszym wy
obejmujecie we władanie Semiraminę i wszystkie jej krainy.
W ciszy, która zaległa po tych słowach, na kolana padł
zarówno Tom, jak i Guinnervia. Nawet Losil'lot po krótkim zastanowieniu
przykląkł i pochylił głowę, rzucając wcześniej spode łba łobuzerski uśmiech.
DWA LATA PÓŹNIEJ
— Nie możesz tego uczynić! Nie pozwolę ci! — W głosie LosilMota brzmiała
rozpacz. — Jesteś moja, tylko moja, rozumiesz?! — Chwycił Guinnie za
ramiona, potrząsnął nią, a potem przytulił tak mocno, że dziewczynie zabrakło
tchu.
— Nigdy mi tego nie powiedziałeś, nigdy nie dałeś ni słowem, ni gestem do
zrozumienia, że jestem dla ciebie kimś więcej niż towarzyszką dziecięcych
zabaw — szepnęła, a w siwych oczach zabłysły łzy.
— Teraz to mówię! Nie oddam cię! Nie jemu! — wykrzyknął.
— Za późno, miły mój...
Uczta weselna dobiegała końca. Kto miał mocną głowę, wspierał ją na rękach i
patrzył szklistym od wypitego alkoholu wzrokiem przed siebie, kto zaś miał
słabszą, chrapał pod stołem, tuląc w objęciach syte psy. Arthey — przepraszam:
Jego Wysokość Arthey Drakenworld należał do tych pierwszych. Pomroczność
jasna wałęsała się po otumanionym litrami wina umyśle...
Nagle wzrok Wielkiego Władcy skupił się na arrasie zdobiącym przeciwległą
ścianę. Przedstawiał ślub króla i królowej. No właśnie: król jest — spojrzał na
swe ciało, by się upewnić, że jest — ale gdzie królowa? Wstał i ruszył chwiejnie
na poszukiwanie świeżo poślubionej małżonki. Thomas Kronikarz wstał również
i potoczył się za swoim władcą.
*
Dwa ciasno splecione ciała walczyły na pieszczoty. Jęki...
szelesty... westchnienia nasycały ciszę królewskiej sypialni.
Ani chłopak, ani dziewczyna, zapamiętani w miłości, nie mogli słyszeć
otwierających się drzwi komnaty. Nie mogli widzieć postaci, która w trzech
susach przyskoczyła do łoża i zdarła z kochanków kołdrę kryjącą ich nagość.
— Zabiję! — wychrypiał blady jak śmierć Arthey.
Losil, bynajmniej niestropiony, zasłonił Guinnervię własnym, nagim ciałem i —
uśmiechając się ironicznie — rzekł:
— I tak wygrałem. — Podetknął Artheyowi pod oczy splamione dziewiczą
krwią prześcieradło. Ten, nie namyślając się wiele, chwycił leżący obok łoża elfi
miecz i zamierzył
się na księcia.
— Wasza Wysokość, na bezbronnego? — Twarz elfa w dalszym ciągu
wykrzywiał kpiący uśmiech, mimo że w żyłach płynęła rozgrzana do
czerwoności stal. — Gdzie twój honor?
— Wynoś się i nigdy nie wracaj — wysyczał Arthey, wbijając miecz w kolumnę,
tuż obok głowy zdrajcy.
— Wrócę, wrócę. Wrócę po nią. — Elf wskazał brodą skuloną w rogu łóżka
królową.
*
— Spalcie Mroczny Las, panie. — Thomas wzruszył
ramionami. — Czego tu żałować: kilku drzew i garstki Ostrouchych...? Nie mają
honoru, kryjąc się w kniei, miast walczyć twarzą w twarz, zresztą: to nieludzie.
— Ja mam powody, by nienawidzić Losil 'lota, dlaczego jednak nienawidzisz go
ty?
— Uwiódł moją siostrę — uciął krótko Kronikarz, ponownie wzruszając
ramionami.
Nie było litości dla zdrajców. Wiekowe drzewa płonęły dzień i noc, znacząc
krwawą łuną niebo nad Semiramina.
Resztki broniących się elfów, spychane w kierunku niegościnnych gór,
zmuszone były wydać wojskom Artheya Draken-worlda walną bitwę na
ostatnim wolnym spłachetku ziemi.
Zaczęła się — jak to z bitwami bywa — punktualnie o świcie. Na dany przez
Losila znak konie ruszyły stępa, weszły w kłus, by po kilku krokach wyciągnąć
się w cwale.
Na dany przez Artheya znak pikinierzy zrobili krok w przód, pochylając
śmiercionośną broń.
Oba szeregi już miały zewrzeć się w śmiertelnym starciu, gdy nagle... Elfia
konnica z nieprawdopodobną wręcz szybkością rozdzieliła się na dwa strumienie
tuż przed błyszczącymi w słońcu ostrzami, a na szeregi nieprzyjaciela spadł
grad białopiórych strzał. Ziemia chciwie wchłonęła pierwsze krople krwi...
Losil parł naprzód, za nic mając zastępujących mu drogę żołnierzy
semiramińskiej armii. Jego miecz co rusz wgryzał
się w ciało wroga, znacząc przejście elfa krwawymi runami.
Stalowe spojrzenie elfich źrenic utkwione było w jednym jedynym punkcie: tam
gdzie otoczony przez doborową gwardię obserwował pole bitwy sam Wielki
Władca. Elfowie, zaślepieni łatwym zwycięstwem, podążali krok w krok za
dowódcą, nie zdając sobie sprawy, że wchodzą wprost w zimne objęcia śmierci.
Śmierci z nieba.
Ofir-Smok walczył z porywistym wichrem, co rusz czyniąc uniki przed
zbłąkanymi pociskami. Guinnervia przywarła do grzbietu zwierzęcia,
wczepiając kurczowo palce w mokrą uprząż.
Modliła się bezgłośnie, by dotrwać do końca tego szalonego lotu, jakikolwiek
ten koniec by był. Z każdym uderzeniem skrzydeł
miała wrażenie, że spada, a z każdym gwałtownym zwrotem tułowia, że zostaje
w miejscu, gdzie smoczego ciała już nie ma.
Zdziwiła się mimowolnie, gdy szczęśliwie i w komplecie dotarli do eskadry
smoków, ale nie było jej dane dziwić się dłużej. Krzyknęła tylko:
— Z rozkazu Artheya, Władcy Smoków: za mną! — I runęła w dół.
Sto par złocistych oczu łypnęło na niepozorną istotę. Sto paszczy wyszczerzyło
ostre jak brzytwy zębiska, zionąc oparami trującego dymu. Skrzydlate bestie nie
wahały się już ni chwili. Spadły niczym ogniste pioruny na elficką kawalerię,
siejąc w jej szeregach zniszczenie...
W ostatniej chwili, gdy Ofir już już miał się wgryźć w kark Losil'lota i odmienić
los, G u i n n e r a a szarpnęła wodze i smok z rykiem wzbił się w zapłakane
niebo. Skrzydlate bestie podążyły karnie za przewodnikiem.
— Stawaj! — ryk Artheya przebił się ponad wrzawą bitwy.
Tak samo jak elfi książę, widział li tylko swego wroga i umierał z pragnienia,
które zaspokoić mogła jedynie krew.
Krew Losil 'lota. Zwarli się w dzikim zapamiętaniu. Żołnierze obu armii otoczyli
walczących ciasnym kordonem. Wbili miecze w ziemię, co było symbolicznym
pogodzeniem się z wynikiem walki, jakikolwiek by był.
Wielki Władca atakował z furią, elfi książę bronił się jakby od niechcenia, co
doprowadzało tego pierwszego do szaleństwa nieomal. Ciosy sypały się na
głowę, barki, tułów elfa, a ten parował je oszczędnymi ruchami nadgarstka,
rzadko przedramienia. Zadawanych sztychów elf zręcznie unikał, a
obserwatorzy nabrali podejrzeń — i słusznych — że po prostu bawi się
przeciwnikiem jak kot myszą. Do Artheya też dotarła ta prawda, co jeszcze
wzmogło jego wściekłość.
Chwycił miecz oburącz i — z całą mocą rozpaczy i nienawiści — wyprowadził
zza głowy cios mogący powalić smoka.
Losil nawet nie próbował parować, uskoczył tylko i zaśmiał się.
Krótko, chrapliwie. A potem c i ą ł — n a odlew z prawej do lewej, by w
następnej sekundzie chwycić osuwającego się mężczyznę w objęcia. Zlizał z
wargi kroplę krwi przeciwnika i szepnął tak cicho, by szept ten dotarł tylko do
królewskich uszu:
— Jesteś tak samo cienki w walce jak w łożu. — Po czym odepchnął Artheya,
by ten sczezł u jego stóp. Królowa stała oniemiała, dłońmi zakrywając otwarte
do krzyku usta. — Prawem zwycięzcy biorę te ziemie pod swój protektorat —
rzekł
Losil'lot — a ciebie, Guinnervio de Witch de Drakenworld, za żonę. — I odszedł
spokojnie, przez nikogo niezatrzymy-wany, w nagle zapadłej ciszy.
Tom Kronikarz obserwował te dramatyczne wydarzenia, ledwo ukrywając
podniecenie. Och, wreszcie będzie miał co opisywać! Kroniki Semiraminy
wreszcie spłyną krwią, nieważne czyją, nieważne, że była to krew prawowitego
władcy, ważne, że w końcu — po wielu, wielu stronicach bełkotu o niczym,
zwykłego biurokratycznego ble-ble-ble — będzie mógł ożywić swą ukochaną
księgę opisem ekscytującej bitwy.
I nie mniej ekscytującej walki dobra ze złem, w której — j a k można się było
tego spodziewać — zwyciężyło zło! Zło pod postacią zdradzieckiego elfa i nie
mniej zdradzieckiej królewskiej małżonki (notabene siostry Kronikarza, cóż to
za wyborny temat na film... eee... co to jest film?).
Patrzył więc na wykrzywioną ironicznym uśmieszkiem twarz zwycięzcy, patrzył
na zapłakane oczy władczyni, utkwione—z...
błaganiem i nadzieją...?—w plecach odchodzącego Losiflota, i gratulował sobie
w duchu dożycia tak ciekawych czasów.
— Teraz jestem twoja... — szepnęła Guinnervia, gdy po niekończącej się
ceremonii zaślubin zostali sami.
Losil'lot, niedbale rozparty na łożu, obserwował małżonkę spod
półprzymkniętych powiek. Tak między Bogiem a prawdą teraz, gdy była jego,
jakoś stracił całe nią zainteresowanie.
No owszem, ładna była z niej kobitka, ładna i chętna, i — j a k pamiętał z
jedynej spędzonej w łożu Artheya nocy — całkiem niezła w te klocki, ale... No
właśnie... W tym tkwił problem, że teraz była jego. Nie rywala, tylko jego.
— Misja! — olśniło elfa.
— Słucham, miły mój? — Modre oczęta królowej rozszerzyły się w niemym
zdumieniu. Czyżby jej pan i ukochany za dużo wypił?
— Wyruszam na misję! — Losil wstał i sięgnął po kurtę galowego munduru.
— T-teraz? — wyjąkała.
— Natychmiast! Miałem wizję! Puchar przechodni mi się objawił. Muszę go
odnaleźć i zdobyć.
— J-jak to puchar? — Guinnie postanowiła widać zostać pacjentką logopedy
(eee... tentego, co to jest ta logopeda?).
— Puchar. Kielich czy jak go tam zwał. Groll, Gray, jakoś tak. — Elf dopinał
ostatnie klamry, gotów do drogi.
— Może Graalg?! — wykrzyknęła królowa z rozpaczą.
— No właśnie: Graalg, skąd wiedziałaś? — Posłał jej całusa i już miał wyjść,
gdy rzuciła z nienawiścią:
— Gra-alg, od G r a s z Albo Giń.
— Gram, moja miła. Gram do końca.
Puchar został zdobyty w bardzo niekonwencjonalny sposób.
Po prostu stał sobie — lśniąc oślepiająco w blasku poranka —
na leśnej ścieżce, którą Losil'lot zmierzał na spotkanie przygody. Szybko, za
szybko miała się ona skończyć.
Elf zeskoczył z konia i ujął naczynie w dłonie. Niezwykle ciężkie było, mimo że
wykonane tak na oko ze szczerego złota. Któż mógł zgubić to arcydzieło sztuki
jubilerskiej, grawerowane wymyślnymi znakami?
No nic. Nikt nie musi wiedzieć, że poszukiwania zakończyły się tak rychłym
sukcesem, wypada się trochę powłóczyć po kniei, a przedtem napić źródlanej
wody, do czego bez wątpienia przyda się tajemniczy puchar.
Losil przytknął naczynie do ust... Niewidoczny wróg zaatakował szybko i
skutecznie.
A — jak arszenik.
Zatrucie arszenikiem jest najczęstszą przyczyną zatruć związkami arsenu. Od
blisko tysiąca lat arszenik był stosowany jako trucizna na gryzonie, ponieważ
jest bezbarwny, bez smaku i zapachu.
Dawka toksyczna arszeniku wynosi około 0,01 — 0,05 g, śmiertelna 0,3 (przy
dużym zakresie tolerancji osobniczej).
Leczenie:
• płukanie żołądka z dodatkiem magnezji palonej
• można dodać antidotum metallorum Sautera
• B A L
Źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Zatrucie-arszenikiem
Niestety, Losil'lot nie wykonał na czas płukania żołądka z dodatkiem magnezji
jakiejkolwiek, a tym bardziej palonej.
Nie miał też pod ręką metallorum Sautera. Nie miał również szans dotrzeć na
ratujący życie BAL. A to wszystko dlatego, że nie wykupił neostrady.
Epilog:
1. Ciała Losiriota nigdy nie odnaleziono.
2. Włosy nie zdążyły mu wypaść.
3. Znaleziono kilka zwłok wyliniałych wilków.
4. Guinnervia w ramach rewanżu za zniknięcie ukochanego wyrżnęła w pień
jego pobratymców — nie wiedzieć czemu akurat ich.
5. Thomas Kronikarz żył długo i szczęśliwie w lochach Semiraminy, gdzie
ulokowała go troskliwa siostrzyczka. Jego imienia, wbrew proroctwu, nikt nie
zapamiętał. Imiona pozostałych uczestników przetrwały do dziś. Widać i
Boginie się mylą.
6. Uwaga wewnętrzna: tak naprawdę nie wiemy, czy Thomas Kronikarz miał na
imię Thomas, czy może inaczej.
Nieznani sprawcy skrzętnie wydrapali z ksiąg każdą wzmiankę o ich autorze.
CIEPŁE, CIEPŁE KRAJE
Już dawno chciałam Wam opowiedzieć o moich eskapadach do ciepłych krajów,
choć nie było ich aż tak wiele i nie każda tak zajmująca jak Złote pitolone
Piaski. Ponieważ za oknem jest, jak jest, dziś na mojej stronie zagoszczą Cypr i
Teneryfa.
Grecję może dopiszę.
Cypr
Pokochałam tę wyspę od pierwszego wejrzenia. Był chyba październik, w Polsce
dziesięć stopni i deszcz ze śniegiem, gdy wylatywałam na południe. Przyznam,
że z lekką tremą, bo lubię czuć się w miejscu wypoczynku bezpiecznie, a Cypr
to jedyne państwo europejskie, którego stolica podzielona jest linią
demarkacyjną, ale okazało się, że o wojnie z Turcją nikt już nie pamięta i żaden
muzułmanin nie będzie mnie mordował. Wylądowałam więc w pewien
obrzydliwy październikowy poranek w krainie słońca. To było olśnienie
dosłownie i w przenośni. Cypr ma największą liczbę dni słonecznych w roku
wśród państw Europy, a podejrzewam, że i świata.
Potwierdzam. Ma.
Cypr otacza cudnej urody morze o barwie tak niewiarygodnej, że nawet nie
staram się jej opisać. Wprawdzie, jak doczytałam ostatnio, dwadzieścia lat temu
złapano w tym morzu rekina, co już je eliminuje na zawsze w moich oczach jako
miejsce kąpieli, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam.
Za pierwszym razem przyleciałam pod koniec sezonu (potem zawsze wracałam
poza sezonem), co miało kilka plusów: hotel był prawie pusty, ceny spadły,
tłumy na plaży się przerzedziły, temperatura była więcej niż znośna: od
dwudziestu ośmiu do trzydziestu stopni, podczas gdy w lecie przekracza
czterdzieści. Trzeba dostać udaru słonecznego, by w lipcu czy sierpniu lecieć do
ciepłych krajów...
Cypr oprócz morza ma też fantastyczne skały, po których z uporem maniaka się
wspinałam. Normalny człowiek wyjeżdża na urlop i smaży się plackiem na
plaży (lecząc potem oparzenia słoneczne), a ja łaziłam kilka kilometrów dziennie
po skałach i przepływałam zatoczki z duszą na ramieniu (a nuż zaatakuje mnie
rekin?). Skutkowało to tym, że po tygodniu byłam pięknie opalona, znów
miałam mięśnie, no i znali mnie wszyscy kapitanowie statków wycieczkowych,
za każdym razem pozdrawiając i oferując podwiezienie. Cypryjczycy w ogóle
kochają kobiety, szczególnie jasnowłose, do których się widać zaliczałam.
Wyglądałam dosyć charakterystycznie, bo zawsze nosiłam na nogach sandały
(raz zszokowałam jakieś dziecko, bo postanowiłam zejść ze skał krótszą drogą:
podeszłam do krawędzi, mając stopy obute w sandały, i po prostu skoczyłam na
główkę do wody — bidne myślało, że się zabiłam. Oczywiście znałam to
miejsce i skakałam tam już wcześniej, wiedząc, że nie wbiję się w dno po
łokcie), przewiązaną w pasie chustkę, która służyła za bandaż, gdy nieopatrznie
się kaleczyłam, i bandaż, owinięty na prawej nodze, dzięki któremu nie
kaleczyłam skóry, wychodząc z wody na skały. Wyglądałam więc jak raniona
łania, co wzbudzało w Cypryjczykach uczucia braterskiej miłości i współczucia.
Różne przygody miałam na Cyprze, a wszystkie przyjemne.
Znam moje skały (zawsze jeździłam tylko do Agia Napy, gdzie jest najcudniej
sza plaża i morze) jak własną kieszeń, ale najśmieszniejszą przygodę miałam rok
temu, gdy pierwszy raz pokazywałam Cypr mojemu synkowi.
Andrzej uznał to miejsce za swoje własne oraz raj na ziemi jak ja — od
pierwszego wejrzenia. Całymi dniami chlapał
się w basenie, łowił kraby, bratał się z turystami w języku angielskim i w ogóle
bawił się świetnie, ja do południa dogorywałam w naszym pokoju z widokiem
na morze (w nocy jak zwykle pisałam).
Któregoś dnia mój syn wpada spanikowany do pokoju, stawiając mnie
trzaśnięciem drzwiami niemal na baczność, i drze się od progu:
— Mamo, nadchodzi straszna burza!! — A musicie wiedzieć, że tak jak ja
irracjonalnie boję się rekinów, tak mój dzieciak panicznie boi się burzy, zwykle
przeczekując każdą w moim łóżku pod kołdrą.
Opadłam na poduszkę, z bólem oczu odwróciłam głowę ku oknu, przez które
wpadał potok cypryjskiego światła.
Patrzę: niebo idealnie błękitne, morze też...
— Synku — mówię — na Cyprze nie ma burz.
Dobra. Wyszedł. Ja odwróciłam się do ściany i... Drzwi znów niemal wylatują z
futryną.
— Mama!! Straszna burza idzie!! Niebo jest całe czarne!!
Posłusznie spojrzałam w okno: niebo błękitne bez jednej chmurki, morze jak
lazur...
— Synku, na Cyprze nie ma burz!
Polazł. Opadłam na poduszkę.
Łup!! Drzwi o ścianę, ja na baczność.
— Mama!! Idzie tornado!!
W tym momencie usłyszałam odległy grzmot. O, to było coś ciekawego. Na
Cyprze nigdy nie wdziałam deszczu, nie mówiąc już o burzy... Zwlokłam się z
łóżka i pobrnęłam przez pokój na taras. Właśnie wiatr przewracał parasol. Ale
niebo błękitne, morze...
— I gdzie ty widzisz burzę, dziecko? — pytam nieco rozczarowana (najbardziej
tym, że musiałam wstać).
— Ta burza idzie z tamtej strony!! — wrzasnął mój syn, wskazując północ,
której z okien nie było widać.
— Synku — westchnęłam. — W Agia Napie nie ma burz. — I wróciłam do
łózia.
Za jakieś dziesięć minut coś nagle zrobiło „Szuuu!" —
to spadł dwusekundowy deszcz. I było po burzy. Nie zdążyłam nawet na balkon
wybiec, by podziwiać to zjawisko.
— Widzisz — zwróciłam się do mojego dziecka, które wystawiło głowę spod
kołdry. — W Agia Napie nie ma burz.
PS Zaledwie rok później była tu taka burza, że zmyło do morza hotel.
Teneryfa
To była moja trzecia podróż, po Grecji i Cyprze, gdy upierałam się jeszcze, że
należy zwiedzić świat, zamiast odpoczywać w miejscach, które się zna. Mój
błąd.
Wyleciałam w styczniu: tutaj było minus pięć stopni, tam plus dwadzieścia. Tu
metr śniegu, tam palmy, zimnawy ocean, w którym nawet stopy nie zanurzyłam
(rekiny!), baseny ze spuszczoną w o d ą (po sezonie) i dziwna czarna plaża, po
której z niejakim wstrętem raz się przeszłam.
Bungalowy, w których nas zakwaterowano, położone były prześlicznie. W
kilkudziesięciohektarowym parku. Z palmy na palmę czy z ogromnego fikusa na
fikus przelatywały stada zielonych papug. Wszędzie roiły się dorodne karaluchy,
wobec czego pierwszym zakupem był spray przeciwko nim, stanowiący od tej
pory drugą linię obrony. Pierwszą było zamykanie okna i zasłanianie ręcznikiem
szpary pod drzwiami. Przyznam, że przegrałam tylko pierwszą bitwę, drąc się
jak idiotka i skacząc po łóżkach, by ubić drania. Wojnę wygrałam.
Ale nie o karaluchach chciałam, choć były istotną przyczyną mojej niechęci do
Wysp Kanaryjskich, która trwa do dziś.
Zaskoczyli mnie tubylcy. W Grecji czy na Cyprze turystów —
swoich chlebodawców — darzy się radosnym entuzjazmem, natomiast tutaj
pełną pogardy niechęcią. Zawsze gdy prosiłam po angielsku o bilet, odpowiadali
mi po hiszpańsku. Zawsze.
Obsługa hotelowa nie chciała zrozumieć, że jeśli w nocy temperatura spada do
czternastu stopni, to może być mi pod jednym kocem zimno — chyba do końca
pobytu nie doprosiłam się o drugi.
Ale najśmieszniejszą przygodę (oprócz tego, że po raz pierwszy odpadłam od
skały, bo się pode mną ukruszyła i nieco się pokaleczyłam — przydała się tu
moja chustka) miałam z hiszpańską czy też „teneryfską" komunikacją
autobusową.
Ponieważ w mieścinie, w której mieszkałam, nie było absolutnie nic do
oglądania oprócz licznych, jednakowych tawern z rybami (nie jadam), sklepów z
podróbkami chińskimi typu Panasonio i tandetnymi pamiątkami (pamiątki
wszędzie są tandetne), pojechałam na drugi koniec wyspy do zooparku na pokaz
delfinków (który mnie zachwycił), fok (który zachwycił mnie jeszcze bardziej) i
do akwarium morskiego, które mnie oszołomiło. Tu chylę czoła przed
Hiszpanami, bo dwa cuda, które ujrzałam, mam przed oczami do dziś.
Imaginujcie sobie: szklana rura, wysokości jednego piętra i średnicy może
półtorametrowej, wypełniona wodą, w której pływają tysiące neonków, lśniąc
czerwono i niebiesko. Stałam przed nią dość długo z rozdziawioną buzią.
Pewnie dlatego tak długo, że w następnej kolejności trzeba było przejść przez
tunel, gdzie nad głową pływały cholerne rekiny. W końcu przeszłam. Trzeba
przecież przełamywać strach. Nie wiem, czemu byłam spocona, bo sala
chłodnawa, ale przeszłam.
Drugim cudem była inna rura. Ta miała, nie przesadzam, ze cztery piętra.
Schodziło się dookoła niej schodami. Cała, od parteru po dach, wypełniona była
wolno pływającą ławicą ryb. Jakichś srebrnych, może zwykłych śledzi, ale
wrażenie tysięcy, tysięcy ryb krążących w jednym kierunku (choć parę krążyło
w przeciwnym, pewnie jacyś anarchiści albo ludzie, to jest ryby kwiaty) było
obezwładniające.
Najbardziej jednak obezwładnił mnie powrót. Ponieważ nie zdążyłam na dziwną
kolejkę, która miała mnie zawieźć dokądś, postanowiłam dojść na dworzec
piechotą. To był mój błąd po raz drugi. Po pierwsze było daleko. Po drugie
byłam pewna, że niedługo odjeżdża ostatni autobus do mojej mieściny, a nie
uśmiechało mi się nocowanie w mieście z zoopar-kiem. Po trzecie nikt, kogo
pytałam o drogę, nie znał określenia Bus station, ja z kolei nie wiedziałam, jak
jest po hiszpańsku
„dworzec autobusowy". Nim się dowiedziałam, miałam już obłęd w oczach i z
tym obłędem wpadłam na ów dworzec.
Okazało się, że mój autobus odchodzi za czterdzieści pięć minut. Co za ulga.
Kupiłam bilet, siadłam na ławeczce i...
naraz podchodzi do czekających jakiś facio odziany w uniform i tłumaczy
łamaną angielszczyzną, że mamy wsiąść do jego autobusu. Nie no, spoko.
Autobus miał tabliczkę z nazwą mojej mieściny, więc czemu nie.
Spokojnie, nie będzie mrożącego krew w żyłach zakończenia, że porwali nas
„teneryfscy" Baskowie. Nie. Tylko że ten autobus odjechał dwadzieścia minut
PRZED czasem.
Rozumiecie? Co się stało z ludźmi, którzy przybyli na czas, nie wiem. Pewnie
słuch po nich zaginął. Do dziś się zdumiewam, że to nas nazywano dzikim
krajem. Wierzcie mi: w porównaniu z Teneryfą jesteśmy cywilizacją
pozaziemską.
NIENAWIDZĘ NIENAWIDZIĆ!
Dziś parę uroczych opowiastek z życia wziętych...
1 .
Dostałam awizo z poczty. Nienawidzę poczty i nienawidzę awiz, ale tym razem
było napisane: paczka. Łał, myślę sobie, dostałam od kogoś paczkę! Może coś
kupiłam na Allegro, ale zapomniałam co? Pobiegłam do urzędu, tym razem nie
biorąc ze sobą kałacha.
Gdy byłam tam ostatnio, zacięła się maszyna z numerkami do mojego okienka.
Maszyn z numerkami też nienawidzę, bo zwykle ludzie, widząc, że mają przed
sobą trzysta osób, m n ą numerek, razem z przekleństwem, i wychodzą z furią w
oczach, a panie urzędniczki wyświetlają później te puste numerki, czekając
piętnaście minut, aż ktoś niewidomy chyba się zgłosi. W ten sposób czeka się na
swoją kolej dwa razy dłużej, niż było to niegdyś, gdy kolejka była kolejką. Tym
razem więc do okienka ustawiła się porządna kolejka. Łza się w oku zakręciła,
gdy przypomniałam sobie, jak stałam w takiej godzinami, a to po solone masło,
a to po gumowy pomarańczowy ser, a to po herbatę popularną (i jedyną), a to po
papier ścierny toaletowy (ale tylko, gdy miałaś kilogram makulatury na
wymianę). Stoję więc spokojnie, obliczając oczekiwanie na jakieś dwadzieścia
minut. Za m n ą stanęło dwoje przedstawicieli pokolenia Nic: napakowany
tłuszczem koleś i jego nienaturalnieblond narzeczona. Po pięciu minutach to
stania, to siedzenia (zmieniali się, bo w wieku dwudziestu pięciu lat stanie w
kolejce męczy) koleś się wkurzył i poszedł
zrobić kierowniczce awanturę, że trzeba czekać w ogonku zamiast z numerkiem.
Coś, czego najbardziej na poczcie nie lubię, to bezsensowne awantury
(sensowne — sama raz taką zrobiłam, gdy czekałam czterdzieści minut z małym
dzieckiem w kolejce do jednego okienka, bo listonoszowi nie chciało się na
awizie zaznaczyć, że mam ustawić się do innego — toleruję). Kiedy facet się
rozkręcił i zaczął się drzeć na całą pocztę, wyciągnęłam kałacha.
Odbezpieczyłam i... Kurde! Nie wzięłam magazynka.
— Ludzie! — mówię do wypełniających pocztę kolejkowiczów. — Ma ktoś
naboje do AK-czterdzieści siedem?
— Ja mam tylko do parabellum — odezwał się starszy pan.
— Do beretty pięćdziesiątki mogą być? — zaszemrała staruszka, której... mimo
że o kulach i mimo że przysługiwała jej obsługa bez kolejki... nikt oczywiście
nie przepuścił.
Wreszcie ktoś podetknął mi naładowanego kolta (chyba matka z dzieckiem na
ręku). Podziękowałam i zastrzeliłam facia, który robił awanturę. Ufff... ucichło.
Panie urzędniczki urzędowały, kolejkowicze stali w ogonku, ja rozliczyłam się z
czterech nabojów (dałam tej kobiecie z dzieckiem namiary na kolegę kazika,
niech sobie poćwiczy strzelanie do celu).
Tak jak przewidywałam, po dwudziestu minutach dotarłam do źródła. Podaję
pitolone awizo, pani szuka, szuka... Dołączył
pan... Szukają... szukają... Nagle mnie olśniło.
— Czy nie jest to to samo awizo, z którym stałam czterdzieści minut dwa dni
wcześniej? — pytam słodko.
— To samo! Tylko ktoś zapomniał skasować! — ucieszyli się.
Więc ich też zastrzeliłam.
Dziś idę na pocztę po moją paczkę, imaginując, co i od kogo mogłam dostać.
Może zielonego chomika? Może wąglika od kazika? Byłam dwunasta w kolejce,
czyli jedyne dwanaście minut. Stałam w miarę cierpliwie, podaję awizo,
czekając radośnie na paczkę, i... pani wyciąga paczkę, którą wysłałam
priorytetem do Irlandii dwa dni temu. Paczkę zważoną, oznaczkowaną i
ostemplowaną. Osłupiałam.
— To dla mnie? — wyjąkałam głupio.
— Nie. Zmieniły się taryfy. Musi pani dokupić znaczek za trzydzieści groszy.
Ponieważ tym razem nie miałam kałacha, wzięłam tę paczkę i palnęłam nią
urzędniczkę w łeb. A potem siebie.
Właściwie nie wiem, jaki morał wynika z tej opowieści...
2 .
Wracam przymusowo z Poziomki, bo mój kot dał mi ultimatum: albo kupię
(święta, lany poniedziałek) dywan, pod który się zakopie, albo nasika mi do
butów. Wybrałam to trzecie, zapakowałam kota do nosidełka i idę na stację, a
kot ciąży mi i drze się coraz głośniej. Zrozumiałe, że jestem coraz bardziej
wkurzona. Stoję na peronie, kot się drze, a ja obserwuję kłęby białego dymu,
unoszące się z drugiego końca peronu. Coś się pali, ale nikt specjalnie nie
zwraca na to uwagi. Hm... Weszłam do pociągu i gdy mijał to coś, stwierdziłam,
że jakiś debil podpalił trawy tuż przy ścianie lasu.
I zwiał. Czyli: coś się pod lasem pali, nikt tego nie kontroluje, nikogo to nie
obchodzi.
Wyciągnęłam telefon i dzwonię pod 998.
— Dzień dobry, pod lasem w Urlach jakiś debil podpalił
trawę — mówię strażakowi.
— Pani imię i nazwisko?
Przedstawiłam się.
— Numer telefonu?
Podałam.
— Numer buta i obwód klatki piersiowej?
Zaczęłam się lekko niecierpliwić, bo nie mogłam wyrzucić drącego się kota
przez okno.
— Proszę pana, ja jestem zgłaszającą, nie podpalającą!
— M a m nadzieję, he, he, he. Gdzie więc jest ten pożar?
— Koło stacji w Urlach. Pod lasem. Nikt go nie kontroluje — warczę.
— No przecież pani tam jest.
— Ja jestem w pociągu! Już dobre parę kilometrów od Urli. A jeśli nawet, to co?
M a m na niego nasikać?!
— Aha. A j a k ą zajmuje powierzchnię?
Kurna, myślę, próbując wypchnąć jednak nosidełko z kotem przez okno.
— Dziesięć metrów średnicy. I radzę się pospieszyć, póki nie spłonie cała
Puszcza Biała.
— Aha. No to dziękuję pani.
Uff... Tosia, gdy usłyszała, że skończyłam rozmowę i mogę skutecznie zająć się
nią, umilkła. Opadłam na siedzenie spocona jak mysz. Telefon poderwał mnie na
równe nogi.
Kot rozdarł się, nim odebrałam.
— Dzwonię ze straży w Urlach.
— Domyślam się.
— Pani zgłosiła pożar traw.
— Owszem.
— Czy został już opanowany?
Kurna, facet, nawet mojego kota nie mogę opanować!
— Nie wiem, proszę pana — warczę. — Jadę pociągiem relacji Małkinia—
Warszawa i jestem sto kilometrów od tego pożaru.
— Aha.
— I nalegam, byście ugasili go, panowie, nim sfajczy mój mały biały dom bez
łap.
— Tak, tak. A jakiej jest on powierzchni?
— Co? Dom?
— Nie, pożar.
Zamyśliłam się... Najpierw kot, potem powrót do Urli i zastrzelenie strażaka czy
odwrotnie?
— Jedenaście i pół na dwanaście. Ma dokładnie sto trzydzieści osiem metrów
kwadratowych — wycedziłam, patrząc wymownie na Tosię.
— Aha. To dziękujemy za zgłoszenie. Wypijemy herbatę, pogramy w strzelankę
na kompie i jak pożar obejmie sto hektarów lasu, natychmiast udamy się na
miejsce.
— Bardzo będę wdzięczna.
Opadłam na siedzenie. Tosia umilkła, patrząc na mnie przez kratki tiurmy
niewinnie. Obdarzyłam ją pełnym nienawi
ści spojrzeniem i odwróciłam wzrok w stronę okna. Właśnie przejeżdżaliśmy
obok palących się pod lasem traw. Nim przyszło mi do głowy dzwonić pod 998,
jakiś odruch kazał
wyrzucić telefon przez okno.
Z tej opowieści wynika następujący morał: kupić dywan.
3 .
Noc, zacina deszcz. Mokro i ślisko. Wracam z pewnego nienawistnego miasta na
literę G, które wkurza mnie zawsze i nieodmiennie. Pekaes wlecze się i nie mam
nic przeciwko temu — sama bym się wlokła, nawet będąc dżdżownicą, po takiej
nawierzchni w taką pogodę. Dwa pasy ruchu oddziela podwójna ciągła. Wąskie
są tak, że co chwila ocieramy się 0 TIR-y, mimo to systematycznie wyprzedzają
nas potencjalni dawcy narządów: czarne bmw, szalony motocyklista, furmanka
wypełniona węglem i te rzeczy, że o TIR-ach nie wspomnę.
Naraz stajemy. Z daleka błyskają niebieskie światła. Wypadek. Można się było
spodziewać. Puszczamy ciąg pojazdów z naprzeciwka i jako pierwsi ruszamy
wolnym pasem, 1 nagle — imaginujcie sobie: noc, zacinający deszcz i ślisko jak
cholera — wyskakuje nam pod koła... policjant, machając do nas czerwoną
pałeczką. Mało nie przejechaliśmy i policjanta, i jego pałeczki... Kierowca
niemal zemdlał, ja też.
W nas niemal nie przypitoliły TIR-y, hamując tak samo gwałtownie. Otóż
nakazano nam skręcić na skrzyżowaniu w lewo, bo dalej też jest wypadek i
droga zamknięta. Okej, myślę sobie (choć pomyślałam dużo brzydziej), tylko
dlaczego ten debil w czapce wyskakuje ZA skrzyżowaniem?! Jak cofnąć
autobus, gdy za nami sznur kilkudziesięciu samochodów?!
Rowami, poboczami... cofnęliśmy. Jedziemy w noc jakąś drogą... Na Leszno —
tyle nam gnom na skrzyżowaniu powiedział. Jest Leszno i co dalej? Skręcać na
przelotówkę czy jechać dalej w ciemną noc, bo tu już gnomów kierujących
objazdem nie ma i nie wiadomo, czy wyjedziemy za wypadkiem, czy wprost na
niego i będziemy musieli — my i cała kolejka — zawracać w miejscu?
To mnie wkurzyło. Wkurzyło mnie także to, że wypławek kierujący pekaesem
nie miał ani komórki, ani krótkofalówki, ani nawet tam-tamów, żeby porozumieć
się z kimkolwiek.
Wyciągnęłam swój telefon. Wybrałam tym razem 997 (pod 112 boję się
dzwonić) i cedząc słowa, wypytałam wesołego policjanta po drugiej stronie
telefonu o dalszą drogę.
Po czym spokojnie wyciągnęłam berettę, strzeliłam sobie w kolano i zasnęłam w
poczuciu dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku.
Morał z tej opowieści brzmi: nie ufaj nikomu oraz że prawda leży gdzie indziej.
OSTATNIE ŻYCZENIE
l.SEN
Mój mąż wchodził pod prysznic, On zaś stanął niezdecydowanie w progu.
Czułam jego niezdecydowanie, choć mężczyzny nie widziałam, ukryta w swoim
pokoju. Dzisiaj w ogóle czułam więcej niż zazwyczaj.
—• Ona źle się czuje. Położyła się. Idź do niej, pogadamy, jak skończę —
dobiegł z łazienki głos.
On przeszedł parę kroków i — przyzwyczajając wzrok do mroku — stanął w
drzwiach sypialni.
Robił to tyle razy — był przecież przyjacielem domu od najmłodszych lat — że i
teraz jego pojawienie się w mojej sypialni nie wydałoby się niczym
niewłaściwym, gdyby nie to coś, co czułam całą sobą. Nadeszła ta chwila,
chwila prawdy. A ja, wrażliwa, Wiedząca, czułam ją każdą komórką ciała.
— Cześć, mała, co z tobą? — Położył się na kołdrze obok i wsparł na łokciu.
Nie otworzyłam oczu. Nie musiałam. Widziałam jego smagłą, ładną twarz,
ciemne półdługie włosy i intensywnie niebieskie oczy. Czułam zapach tak
bardzo mi znajomy i tak bliski jak mój własny.
Drżałam. Chwila prawdy jest bezlitosna. Nie odejdzie, dopóki się nie dopełni lub
nie zostanie odrzucona przez jedno z nas.
Zmusiłam rękę, by leżała wzdłuż ciała. Jeśli on się nie domyśli, jeśli on nie
dotknie mnie pierwszy, chwila przeminie, czar pryśnie, jutro wyjadę i nie
spotkam go już nigdy.
Ale los nie zna litości...
Dotknął mego policzka w niewinnej pieszczocie i nagle jego szorstka męska
dłoń, gładząca skórę na policzku znanej od lat kobiety, znieruchomiała. Prawda
dopadła go jak jastrząb ofiarę i przytrzymała rękę.
Moja dłoń na jego dłoni drżała jak liść.
Z łazienki dobiegł szum prysznica. Mieliśmy coraz mniej czasu.
Nagle był na mnie. Leżał, unieruchamiając moje ciało przez kołdrę, zostawiając
na wierzchu tylko jedną rękę, która wciąż przyciskała jego dłoń do mego
policzka mokrego od łez.
— Co się stało? Co się zmieniło? — wyszeptał, znając odpowiedzi. Znając je od
lat.
Moja ręka opadła. Objął mnie ciaśniej. Mimo kołdry, która nas dzieliła, czułam
każdy centymetr jego ciała, bo też znałam go tak jak nikt. To my byliśmy
nierozłączni jako smarkacze, to my dorastaliśmy pod trzepakiem, to my
odkrywaliśmy pierwsze smaki zakazanej miłości, zwierzając się sobie
nawzajem, to my... My rozeszliśmy się po głupiej kłótni, nie wiadomo o co, na
dwie strony świata, a potem on wrócił ze swoim przyjacielem, który z uporem,
dzień po dniu, wychodził
sobie ścieżkę do mnie, ścieżkę, na której końcu winien czekać przecież On! Ale
On tylko patrzył. Patrzył obojętnie na mój ból, pokazując się z coraz to inną
długonogą blondynką u boku.
Bez walki oddał mnie w ręce „przyjaciela" i był świadkiem na naszym ślubie.
Nienawidząc i siebie, i mnie.
Teraz czułam jego ciało przez kołdrę. Czekał na odpowiedź.
— Co się stało? Co się zmieniło?
— Kocham ciebie, nie jego — szepnęłam, zmuszając się, by leżeć nieruchomo.
Żeby wolna dłoń nie poruszyła się nawet na milimetr. Jeśli teraz, po tym
wyznaniu, dotknę jego włosów, przygarnę jego głowę...
Z przeciągłym jękiem opadł na poduszkę, tuż obok mnie.
Moja ręka przestała mnie słuchać. Przygarnęłam kochaną głowę gestem tak
rozpaczliwym, że mówił więcej niż słowa, a On wtulił się we mnie jeszcze
bardziej.
— Ja też cię kocham — usłyszałam stłumiony szept.
Wiem, najdroższy. Wiedziałam to od zawsze. Jak ty.
Poderwał się nagle.
— On — skinął w kierunku łazienki, gdzie wciąż lała się woda — on cię
zdradza. Przysięgałem milczenie, ale... to wszystko zmienia.
— To nic nie zmienia — odparłam, patrząc w niebieskie oczy. — Dopóki jestem
jego żoną, nie zmienia to nic.
— Odejdź od niego. Weź rozwód i będziemy razem.
— Za późno.
Trwał nade mną, uniesiony na łokciach, chłonąc obraz mojej twarz. Na Boga, jak
ja go kochałam w tej chwili i w tym mroku...
Prysznic umilkł. Nasz czas się kończył.
— Czy mogę cię pocałować? — zapytał, przybliżając twarz, a błękitne oczy
pociemniały.
— Jeżeli to zrobisz, nigdy nie zapomnisz o mnie ani ja nie zapomnę o tobie. Do
końca naszych dni, jeżeli się nie spotkamy ponownie, będziemy za sobą tęsknić
jak za swoim dopełnieniem. Będziemy opłakiwać to, co mogło być, i utratę tego.
Zaryzykujesz taki ból?
— Wolę go poczuć, niż żałować, że nigdy nie posmakowałem... — wyszeptał,
zbliżając usta do moich ust.
Bez słowa wsunęłam palce w półdługie ciemne włosy, aż przez całe ciało
mężczyzny przebiegł dreszcz.
Całował tak, że czułam smak jego krwi na ustach, a on czuł smak mojej.
Tak, jak nie całował żadnej kobiety nigdy przedtem i jak nie pocałuje nigdy
potem.
Tak, jakby wreszcie poznał, czym jest prawdziwe połączenie dwojga
przeznaczonych sobie istot.
Tak, żeby zapamiętać, jak bardzo można pragnąć i jak bardzo kochać.
I jak mało zostało czasu.
Opadliśmy na poduszkę bez tchu. Przez chwilę łapaliśmy oddech, a On trzymał
moją dłoń, patrząc bezmyślnie w sufit.
— Teraz muszę odejść — odezwał się wreszcie nie swoim głosem. — Ale będę
czekał na ciebie.
Wyciągnął z kieszeni chusteczkę, otarł krew z moich ust i łzy z kącików oczu.
— Gdy nadejdzie dzień, że będziesz wolna, wezwij mnie. — Wcisnął mi
chusteczkę w rękę. — Puść ją na wiatr, a przybędę.
Wstał i wyszedł, nie żegnając się z moim mężem, a ja zostałam sama. Znów
sama.
Minęło osiem lat.
Stoję teraz na wysokim klifie, trzymając w rękach chusteczkę. Ocean tłucze
wściekle o skały. Wiatr smaga moją twarz, szarpie ubranie i włosy. A ja się
waham: czy puścić chusteczkę, czy skoczyć.
2. OSTATNIE ŻYCZENIE
Trzymała w dłoniach białą m e w ę z plamką krwi na skrzydle. Ptak wpatrywał
się w złotozielone oczy z taką uwagą, jakby chciał odgadnąć życzenie, nim
kobieta je wypowie.
Spojrzała w zachmurzone niebo. Spojrzała na wzburzony ocean. Białogrzywe
fale rozbijały się o skały, cofając się zaraz w panice, że czarny granit porwie je i
uwięzi. Dla morskich fal, wodnych rumaków, niewola byłaby gorsza niż śmierć.
Wiatr rozsupłał zieloną aksamitkę, długie kasztanowe włosy wyrwały się na
wolność, spadły na plecy, zatańczyły nad głową kobiety. Kolejny powiew
załopotał ciemnozieloną suknią. Tylko medalion — prosty kryształ górski
zamknięty w srebrnym ornamencie — spoczywał nieruchomo tam, gdzie jego
miejsce: w zagłębieniu między obojczykami. Czuła otaczający ją świat każdą
komórką ciała. Chłonęła zapach morskiego powietrza, chłodny dotyk wiatru,
złoto-szare barwy nieba i ziemi...
Biały ptak czekał. Czekała i ona. Magia była już blisko.
Tak blisko...
Pochyliła się i wyszeptała kilka słów, a potem pocałowała biały łebek i puściła m
e w ę w powietrze. Ptak zakrzyczał, zatoczył krąg nad głową kobiety i pomknął
przed siebie, niosąc na skrzydłach życzenie. Ostatnie życzenie.
Odwróciła się powoli i spojrzała prosto w oczy tym, którzy stali za jej plecami,
gotowi zepchnąć kobietę z klifu.
— Spróbujcie. — Uśmiechnęła się leciutko, rozkładając na boki ręce. — Jestem
bezbronna.
3. PRZEBUDZENIE
Otarła przedramieniem twarz mokrą od łez i słonej mgły, podniosła leżący
nieopodal kamień i położyła go na chusteczce, by wiatr nie porwał kawałka
białego batystu. Wstała, nagle zdecydowana. Pożegnała wzrokiem błękitne jak
nad Poczekajka niebo, pożegnała wiatr i bezmiar wód. Omiotła ostatnim
spojrzeniem szare skały i majaczące w oddali pasmo zieleni, po czym... zrobiła
ten krok.
W ostatnim momencie, nim ciało uderzyło w grzbiet fali, pomyślała, jak bardzo
chciałaby żyć.
Uderzenie było tak silne, że niemal wyrwało jej serce z piersi. Woda tak zimna,
że natychmiast przywróciła kobiecie gasnącą świadomość. Fala zalała ją,
wdusiła oddech z powrotem do płuc. Zachłysnęła się. Zaszamotała. Kolejne
uderzenie i ból, którego do tej pory nie czuła, sprawiły, że ciało, bez udziału
woli, zaczęło walczyć. Ręce wczepiły się w ostrą skałę, orząc ją, ciągnięte przez
falę powrotną. Połamane paznokcie wbiły się w kamień mimo bólu. Palce
zacisnęły się na krawędzi skały, jakby była to krawędź życia i śmierci, i... nie
chciały się rozewrzeć.
Kolejna fala cisnęła bezwładnym ciałem na skałę. Kobieta podciągnęła się
wyżej, walcząc z prądem powrotnym. Znów ta myśl:
Tak bardzo chciałabym żyć.
Opadła na skały bez sił. Ząb zaszczekał o ząb. Paznokcie krwawiły. Potłuczone
nogi i ręce też. Oparła czoło o zimny, niewzruszony kamień i zapłakała z
bezsilności. „Nawet zabić się nie potrafisz" — powróciły pełne pogardy i
nienawiści słowa.
Na górze usłyszała krzyk. Uniosła z trudem głowę. Nieznajoma kobieta,
trzymając kurczowo kilkuletnie dziecko za rękę, krzyczała w dół.
Zapewne było to:
— Trzymaj się!
Patrzyła chwilę w przerażoną twarz nieznajomej, w okrągłe z szoku oczy
dziecka, kiwnęła głową i wczepiając się palcami w skałę, zamknęła oczy. Nie
miała siły na nic więcej. Nadchodził przypływ.
Obcy dźwięk, narastający z sekundy na sekundę, wyrwał
ją z letargu. Chciała unieść głowę i znaleźć jego źródło, ale w tym samym
momencie fala zaczęła ściągać ją ze skały.
Sięgnęła jedną ręką wyżej, uczepiła się wystającego załomu i — walcząc z
prądem — podciągnęła się. Wysoko w górze słyszała krzyki, ale nie miała siły
na uniesienie głowy. Mogła tylko tulić się do skały, jakby była bliską i drogą
istotą.
Kochankiem. Tym, Który Odszedł.
Ktoś nagle zawołał za jej plecami:
— Hej, czy mnie słyszysz?!
Chciała odpowiedzieć, że tak, ale usta nie usłuchały. Kiwnęła więc tylko głową.
— Wytrzymaj jeszcze trochę. Trzymaj się, słyszysz?
Jego słowa porwała kolejna fala. Ją niemal też.
Mężczyzna zaklął. Wysoko nad ich głowami wył silnik helikoptera.
Poczuła obejmujące ją ręce. Usłyszała szczęk sprzączki.
— Puść się! — krzyknął.
Bardzo by chciała. Chciałaby w końcu rozewrzeć palce i odpłynąć w niebyt z
kolejną falą, ale ciało nie usłuchało.
Spojrzała przepraszająco w oczy tamtego — ratownika — i...
*
Cisza i ciemność. Tego potrzebowała i to jej dawano.
Dawano jej także środki przeciwbólowe. I coś jeszcze, po czym odpływała
świadomością gdzieś, gdzie nie było myśli.
Nie było nawet jej. Pozostawała pusta skorupa ciała. Dziś jednak spóźniali się z
tym czymś. Wspomnienia wróciły i uderzyły tak boleśnie jak nigdy przedtem.
Do tej pory udawało się trzymać niepożądanych gości za drzwiami pamięci, dziś
jednak wspomnienia wtargnęły do środka niczym horda najeźdźców. Zabolało.
Popłynęły łzy.
Patrząc niewidzącym spojrzeniem w okno, nie usłyszała pukania. Dopiero ciche:
„Dzień dobry" sprawiło, że zwróciła się ku stojącemu w drzwiach mężczyźnie.
Długą chwilę próbowała sobie przypomnieć, skąd zna ten głos, bo twarzy nie
poznawała.
— To ja byłem tym, który panią wyciągnął z oceanu, gdy postanowiła pani
zażyć kąpieli. — Uśmiechnął się. — Oczywiście kąpiel jest wskazana, ale nie w
ubraniu i nie podczas sztormu.
Patrzyła nań bez słowa. Bez najmniejszego gestu. Jakby nie słyszała albo nie
rozumiała, co mówi. Każdy inny by się stropił, on jednak był ratownikiem od lat
i nie dziwiła go żadna reakcja. Oprócz swojej własnej: po raz pierwszy chciał
zobaczyć uratowanego. Uratowaną. Kobietę, którą własnymi rękami odebrał
śmierci. Chciał ją zobaczyć, póki żyła, bo...
— To nie był wypadek — raczej stwierdził, niż zapytał, przysuwając krzesło i
siadając obok szpitalnego łóżka. —
Pani skoczyła.
Pokręciła głową, jak to czyniła już tyle razy. Pytano ją o to podczas każdego
obchodu. Nie wiedziała, dlaczego upiera się przy „wypadku", było jej doprawdy
wszystko jedno, jak ją sklasyfikują i gdzie wyślą po wypisie stąd. Po prostu na
pytanie: „Jak to się stało?", usta układały się nieodmiennie w jedno słowo:
„Wypadek". I teraz siedział obok ten, który ją uratował, patrzył na mokre od łez
policzki, zaglądał przez złotozielone oczy aż na dno zwiniętej z bólu duszy i
czekał
na odpowiedź. Na prawdziwą odpowiedź.
— Jestem Walter Ridgeway. Wyciągnąłem panią z tego piekła, jeśli w piekle jest
tyle wody, słonej na dodatek, i mam prawo wiedzieć, co się stało. Rozumie pani:
J e s t e ś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś". — Zaśmiał się. Kiedyś ten śmiech
wydałby się jej ciepły i może nawet zmysłowy. Teraz drażnił tak, jak drażniła
obecność wybawiciela, a szczególnie jego słowa.
— Nikt mnie nigdy nie oswoił, a już na pewno nie pan —
warknęła, a on umilkł, patrząc na nią z zainteresowaniem.
Wiedział o tej kobiecie tyle, co ona sama zechciała powiedzieć lekarzom, czyli
nic: cudzoziemka na wakacjach, po
ślizgnęła się i spadła. Nikt o nią nie pyta, nikt nie dzwoni.
Nie miała przy sobie nawet komórki. A więc przyjechała tutaj w jednym celu —
wywnioskował. Tylko czemu akurat tutaj?
I dlaczego, do cholery, w ogóle go to obchodzi? Ma dziś w nocy dyżur i
powinien odsypiać na zapas, zamiast odwiedzać, niczym dobry samarytanin,
opryskliwą, niewdzięczną cudzoziemkę.
— Jakieś „dziękuję za ocalenie"? Jakiś słodki buziak? —
zapytał ironicznie.
Tym razem ona się zaśmiała. Równie ironicznie.
— A kto powiedział, że jestem wdzięczna?
— Więc jednak to nie był wypadek — skwitował.
Ona umilkła, wściekła na siebie i niego, po czym odwróciła wzrok. Patrzyła
teraz na drzwi. Bardzo wymownie.
— To chyba należy do pani — wyjął z kieszeni kawałek batystu.
Powoli wyciągnęła dłoń i zacisnęła palce na chusteczce.
Mężczyzna jednak nie puścił. Spojrzała prosząco w oczy szare jak ocean
podczas sztormu. Pokręcił głową.
— Coś za coś. Pani opowie mi, jak to z tym wypadkiem było, ja oddam
chusteczkę.
Kiwnęła głową. Gdy skończyła — doprawdy, nie było zbyt wiele do
opowiadania — w dalszym ciągu obydwoje trzymali palce zaciśnięte na kawałku
cieniutkiego batystu.
— Dlaczego zatem nie rzuciłaś jej i nie wezwałaś ukochanego? — zapytał po
długiej chwili milczenia.
— On nie istnieje — odrzekła. — Wymyśliłam to wszystko, by nie oszaleć.
Jego, tę chusteczkę, ten czar. Tylko to pomogło mi wytrzymać te osiem
niekończących się lat. Ale czar przestał
działać, więc przyszłam tam, gdzie wszystko miało się skończyć albo zacząć, i...
— I?
Oboje w tym samym momencie poczuli ciepło stykających się palców. Oboje w
tej samej chwili puścili chusteczkę.
Spłynęła na podłogę. Walter schylił się, podniósł batyst i podał
go kobiecie. Uśmiechnęła się leciutko.
— Miało to wyglądać bardziej dramatycznie. Klify, wiatr, morze... I ty, podający
mi znak od losu: magiczną chusteczkę...
— Wybacz, ale już bardziej dramatycznie być nie mogło —
przerwał jej. — Niech los zadowoli się tą wersją.
Walter ujął nadgarstek kobiety i zawiązał na nim kawałek batystu, mówiąc:
— Będę twój, dopóki nie rozwiąże się lub nie odpadnie.
Parsknęła śmiechem.
— To zabrzmiało jak groźba.
Po chwili śmiał się i on.
TA PIEKIELNA RÓWNOWAGA
We „Wszystkich barwach magii" napisałam, że czarna magia jest jak miecz:
można nią atakować, zabijać albo ranić, ale można się też bronić. Ale na pewno
nie można się nią bawić. Za użycie czarnej mocy płaci się wysoką cenę bez
względu na intencje. Mówię o użyciu świadomym, a przecież na co dzień
doświadczamy i wysyłamy w eter fale złej, wściekłej, pełnej nienawiści,
zabójczej energii. Rzucamy przekleństwem, gdy ktoś nam zajedzie drogę, nawet
jeśli jest to zbłąkany turysta z innego miasta, startujemy, targani agresją, do
bidnych podpitych dresiarzy, którzy zawinili tylko tym, że głośno i po chamsku
znaleźli się w miejscu i w czasie, w którym musimy odreagować czyjeś inne
chamskie zachowanie.
Oczywiście w czystości myśli oraz miłowaniu całego świata żyli tylko Jezus
Chrystus i święty Franciszek (ten z Asyżu), ludzie są ułomni, istnieje jednak coś
takiego jak Piekielna Równowaga. I to ona rządzi światem Dobra i Zła. To
dzięki niej nie spopieli nas piorun z jasnego nieba, gdy przeklinamy bliźnich,
bo... Bo ludzkość jakieś trzydzieści tysięcy lat temu przestałaby istnieć j u ż w
momencie, gdy jeden dziki człowiek walnął drugiego kością mamuta w łeb (a
poszło o kobietę, ofkors). Gdy więc miotamy w koło naszą pierwotną złą
energią, natychmiast jest neutralizowana przez tę, którą miot-nięto w nas. I
szalka wagi albo idzie w dół (wtedy natychmiast trzeba przeprowadzić jakiegoś
niewidomego przez pasy lub pomóc staruszce targać torbę pod dom), albo w
górę. Gdy idzie w górę, należy się mieć na baczność i zacząć martwić, bo
Piekielna Równowaga musi być i piorun ze złą energią zaraz nam przypitoli tak,
że tą szalką w łeb oberwiemy albo, co gorsza, w okostną.
Jednym słowem: na co dzień należy być po prostu dobrym człowiekiem. Należy
żyć tak, by codziennie spojrzeć sobie rano czy wieczorem w lustro, uśmiechnąć
się do siebie (czasem przez łzy czy zaciśnięte zęby) i powiedzieć: „Jesteś okej.
Lubię ciebie, ty (... — tu ocenzurowano)". Jeżeli nie możesz tego uczynić, bo
poprzedniego dnia skrzywdziłaś dziecko lub kota Tosię, napraw krzywdę.
Przeproś dziecko/kota/szefa/męża/kaktus/lodówkę/toster i uśmiechnij się do
siebie: A jednak jestem okej. Oczywiście nie zawsze czujesz się winna czy jesteś
winna — kurde, to ON/ona/ono zasłużyło na Twój gniew czy żal. I dobrze. Nic
na siłę. Nie będziesz wzbudzała w sobie miłości i przebaczenia, jeśli ich nie
czujesz.
Co z tego, że powiesz: „Tosterze, wybaczam ci, że przypaliłeś mi paznokieć,
który cholernie boli, i wybacz mi, że zrzuciłam cię za to sąsiadowi spod piątki na
łeb", skoro sąsiad jest na OIOM-ie, a Ty za cholerę nie możesz tosterowi, żeby
go (...), wybaczyć. Nie wmówisz sobie emocji, których nie czujesz.
Ale... przecież to tylko głupi toster/kot/szef/mąż... IQ ci u nich na poziomie
dżdżownicy/wypławka/kota/wygadanego nastolatka. I to tylko faceci. Czego
wymagać od tostera? Rozumiesz, do czego zmierzam? Do... pobłażliwości. Dla
nich. A w rezultacie dla siebie.
Czasem więc można komuś wybaczyć ot tak, żeby mieć spokój duszy. Trudniej
jest wybaczyć samej sobie.
Ja uważam się za dobrego człowieka. Nikogo z premedytacją, z nienawiścią,
złością czy sadystyczną przyjemnością nie skrzywdziłam... M a m odruch
bezwarunkowy pomagania wszystkim, nawet gdy tej pomocy nie potrzebują czy
nie oczekują... Lubię ludzi, lubię dawać im swoją uwagę, po
święcać im czas i myśli. Cieszę się, gdy odpowiadają tym samym. Gdy dziękują
mi dobrym słowem w e-mailu. Gotowością do pomocy. Telefonem od
przyjaciela. Troską codzienną. I tą raz na rok, gdy naprawdę jest potrzebna —
też. Jestem otoczona — przynajmniej staram się być — Dobrymi Ludźmi.
Przez duże D. Może nie ma dookoła mnie tłumu „przyjació
łek", z którymi godzinami pitoliłabym przez telefon, ale jeśli po paru latach
milczenia jest mi potrzebna czyjaś pomoc, natychmiast ją dostaję. Tak samo ja
jestem gotowa wsiąść do pociągu i jechać na drugi koniec Polski/świata, gdy
ktoś mojej pomocy potrzebuje.
Na tym chyba polega prawdziwe Dobro — ta jasna strona Mocy. Nie na gestach:
„O, jaka jestem dobra, wyspowiadałam się, dałam na tacę i jestem taka cholernie
dobra", tylko na wewnętrznym poczuciu, że faktycznie teraz jestem w gronie
sprawiedliwych tego świata.
Powiedzmy, że wybaczyłyśmy mężom i tosterom. Patrzymy w lustro. Kciuk do
góry. Jesteś, Kasiu, okej. Kurczę, zasłu
żyłaś na nagrodę od losu. I los: proszę bardzo, na życzenie klienta — premiera
„Poczekajki". I lista bestsellerów. Jeszcze mało? To cudny Domek Poziomek. O,
i dwa tygodnie na Cyprze, w twoim ukochanym raju na ziemi.
Grzejemy się w promieniach jasnej dobrej białej magii.
Szalka wagi niebezpiecznie idzie w górę i... jak nam nie spadnie na łeb...!
Rozgrzane tymi promieniami zapomnia
łyśmy o Piekielnej Równowadze. I o tym, że los daje — hojną ręką — ale
równie hojną odbiera.
Wiecie, co zauważyłam? Że bardziej boli Zło, niż cieszy Dobro. Sytuacja sprzed
dwóch dni: utrata porozumienia na polu autor—wydawca. Zagrożenie dalszej
kariery. Kurde, koniec świata! Oczywiście jest to na jakąś skalę koniec mojego
świata, ale:
1. Jestem zdrowa i ci, których kocham, też 2. M a m fantastycznościowego
synka
3. I Poziomkę, moje wymarzone miejsce na ziemi 4. Wydałam parę książek
5. Tosia! Nie zapominać o Tosi!
6. Dokonałam tego i tego, i tamtego, poznałam tę i tę, i jeszcze tę!
7. Jestem szczęściarą — tak ogólnie rzecz biorąc, pracowitą, zdolną,
zdeterminowaną szczęściarą 8. I drimerką jak 150!
Bilans wychodzi stanowczo in plus. Czemu więc, zamiast spojrzeć w to srebrnogranatowe
niebo, westchnąć z głębi duszy — no trudno, easy come, easy go,
czy: wszystko ma swój początek i koniec — i żyć dalej ze stoickim spokojem,
miotam się jak szalona, roniąc łzy?
Bo Zło bardziej boli, niż Dobro cieszy. To zrozumiałe.
Trudno być szczęśliwą panną młodą, gdy boli cię ząb, i to tak, że najchętniej
wyrwałabyś się z ramion oblubieńca i wskoczyła na kolana dentyście.
Rozumiesz: to Twój wielki dzień — z drugiej strony tylko ząb, przecież nie
umrzesz od tego —- a jednak uśmiechać się do gości będziesz nieszczerze.
Chyba że się znieczulisz. Ale na Zło tego świata znieczulić się nie możesz...
Gdy więc dopada kogoś Piekielna Równowaga, radzę przytomnie: przeczekaj.
Albo: zrób bilans zysków i strat.
Jesteś dobrym człowiekiem, Twoja szalka zawsze musi być odrobinę w górze,
bo — do cholery! — zasłużyłaś na to!
Gdy MNIE dopada owa Równowaga... od razu idę do umieralni.
AGENTKA 075B
Po ostatnim weekendzie zaczęłam się zastanawiać, co nas napędza w spełnianiu
marzeń.
1. Ambicja — o tak, to jest siła, a już wybujała ambicja to niemal siła huraganu
Katrina. Dzieci tak ambitne jak ja w dzieciństwie i młodości (najlepsza
uczennica w całej tysiąclatce, piątki od góry do dołu, nawet, na szczęście, w
liceum z tego nie wyrosłam) są biedne, chore i powinno się je leczyć mnóstwem
porażek, bo życie da im tak w kość, że ze zdziwieniem i pytaniem „why?!" pójdą
na dno. Oczywiście odbiją się od niego, i to tyle razy, ile będzie trzeba, ale mniej
ambitni będą przez ten czas dryfować na ich plecach...
2. Motywacja — grunt to krótka, jasna i na temat. Motywacja może wypływać
ze zgody na coś i z niezgody. NIE
Z G A D Z A M się, żeby (...), więc zmieniam swe życie tak, by dyskomfort
niezgody znikł. Lepsza jest motywacja pozytywna: chcę mieć mały biały domek
bez łap (byle miał bieżącą wodę, na Boga!) i voila. Mam. Oczywiście nie
wystarczy, że któregoś dnia obudzę się, przeciągnę i nagle uświadomię sobie, że
do szczęścia brakuje mi tylko domku z przeciekającym gankiem i sosenką na
dachu. I bez łap ofkors. Nie. Trzeba czuć potrzebę Wielkiego Marzenia całą
jaźnią. I dopiero jest voila.
3. To właśnie przywiozłam z ostatniego weekendu — trzecią siłę napędową. Jest
nią... ciekawość. Ciekawość miała w tym konkretnym przypadku tytuł: „Czy mi
się uda?".
Kurczę, dziwię się, że jeszcze mnie nie zwerbowano do wywiadu lub
kontrwywiadu. Albo jest to kwestia przeoczenia, albo mojej gadatliwości, bo
mogłabym artykuł czy nie daj Boże książkę machnąć o mojej wywiadowczej
pracy, ale naprawdę żałujcie, CBŚ, że nie macie mnie w swych szeregach!
Zaczęło się niewinnie: pojechałam z synkiem na piknik lotniczy do Góraszki. W
życiu nie byłam, ale będę, bo fajnie było. Najpierw jechało się w korku
czterdzieści kilosów, potem zbankrutowałam z powodu biletów i kiełbasek —
zostało mi ze trzy złote, nawet na ogórka kiszonego nie starczyło (konsternacja),
ale nie o ogórkach chciałam. Moją uwagę od początku (zaraz po pokazach
śmigłowca Kobra i akrobacjach takiego jednego Litwina — genialnych zresztą)
przyciągał
autentyk messerschmitt, bo, jak wiecie, Najważniejsza Książka, nad którą
pracuję, jest o czasach drugiej wojny światowej.
Ponieważ urodziłam się trochę później (na szczęście), muszę uruchomić całą mą
wyobraźnię, wspomaganą zmysłami wzroku, smaku, węchu i dotyku. Patrzyłam
na ten samolot i narastało we mnie: „Kurde, M U S Z Ę go obejrzeć!".
I im bardziej to pragnienie rosło, tym bardziej rosła moja wrażliwość na bodźce,
bo — uważajcie — spełniając marzenie, stajecie się wyczulone na sygnały czy
tropy mogące Was do niego doprowadzić.
Obejrzenie samolotu nie jest proste — stoi na płycie pasa startowego,
odgrodzonego barierkami. Po paru minutach obserwacji obiektu i otoczenia
stwierdziłam, że potrzebna mi
„blacha". Coś, co sprawi, że nie będę anonimową zwiedzającą.
Najpierw podzwoniłam po znajomych reporterach, czy przypadkiem któryś nie
obsługuje Góraszki. Niestety. Potem, niby przypadkiem, padła nazwa
wydawnictwa, z którym jestem zaprzyjaźniona. O, to było to. Poszłam na
stoisko, przedstawiłam się, ale moje nazwisko nic sprzedającym nie mówiło (nie
był to Albatros), za to wiele mówiło nazwisko kogoś, kogo znam. Och, od razu
twarze się rozjaśniły (szczęście, że ten pan jest w wydawnictwie lubiany).
Wyniszczyłam więc mój problem: piszę o powstaniu, na płycie stoi piękny
messerschmitt, a ja go chcę obejrzeć.
Cóż, pomóc mi nie mogą, bo blachy ma tylko „wystawca", ale jeśli z taką blachą
zgłoszę się do obsługi prasowej, to może... I już miałam przypięty identyfikator
(nie byle jaki, bo z hologramem nawet). Ha! Idę do odgrodzonego podestu,
gdzie prasa, fotoreporterzy i TV — nie tłocząc się wśród gawiedzi — ma widok
na całe lotnisko. Piękny widok. Moje dziecko od razu wysyłam na podest, a
sama przedstawiam mój problem: chcę obejrzeć samolot. O, to dobrze pani
trafiła, bo za chwilę wchodzi grupa prasowa, będą fotografować eksponaty.
No cudnie, ale jeśli ktoś mógłby mi o nim opowiedzieć i jeszcze odpowiedzieć
na — być może głupie — pytania...
O, też nie ma sprawy, zaraz zadzwonimy do pana X, który obsługuje pokaz od
strony merytorycznej.
He, he, he, już się do siebie śmieję w duchu. Może jednak mi się uda dokonać
niemożliwego.
Udało się. Nie dość, że miałam własnego przewodnika pasjonata i spędziliśmy
przy messerschmitcie upojne czterdzieści minut (zamiast po piętnastu zejść z
resztą grupy), nie dość, że dowiedziałam się najróżniejszych rzeczy (choć jak
pan X zaczął tłumaczyć mi zasady awioniki, to mózg mi się zlasował), to na
dodatek naprawdę obejrzałam sobie ten samolot. Mogłam podnieść szklaną
klapę, zajrzeć do środka, wejść na skrzydło, nawet polizać, gdyby przyszło mi to
do głowy. I byłam szczerze zdziwiona, jak wszystko inaczej wygląda na filmach,
a inaczej w rzeczywistości... Taaak...
jeszcze sporo przeżyć przede mną. Muszę postrzelać z karabinów i pistoletów,
zajrzeć do czołgu, obejrzeć parę bombowców, wejść do Banku Polskiego, takie
tam... Aha! I kanały!
Koniecznie muszę przepełznąć kanałami.
Ze mnie naprawdę jest niezła agentka...
A żeby była jasność: nie po to pchałam się na płytę lotniska, aby dowieść, że
potrafię tego dokonać. Pierwszym impulsem jest zawsze pragnienie, dopiero
drugim może być ciekawość.
I wtedy jest to uczciwe.
MODEM W MÓZG
To będzie artykuł absurdalny, bo inaczej nazwać go nie mogę. Uwaga, będę
zmuszona używać słów niecenzuralnych, ale myślę, że spotka się to ze
zrozumieniem.
Jak wiecie — j e ś l i nie wiecie, to już wiecie — od pewnego czasu (dokładnie
rzecz biorąc, od czasu zakupu modemu Plus GSM) mam kłopoty z internetem.
Słuchajcie, to przerasta mnie bardziej niż obsługa wiertarki udarowej czy
podgrzewanie farelką na dziesięciostopniowym mrozie koła w samochodzie, bo
się zacięło. Właściwie przy moim modemie wiertarka i suzuki to pikusie dwa.
Czy normalnym jest, ja pytam, by modem rozłączał się, gdy: przejeżdża/nie
przejeżdża pociąg, Tosia leży na parapecie lub/i na biurku, jedna/dwie lub zero
Sajgonek śpi pod łóżkiem, gotuję/lub nie wodę na herbatę, pada/nie pada,
wieje/nie wieje, jest pełnia/nów lub z jakichkolwiek innych powodów?!
Czy to normalne, ja pytam? Dlaczego nie mogę łączyć się z internetem, płacąc
sześćdziesiąt złotych miesięcznie, gdy słucham muzyki — wtedy wywali mnie
na bank? Czy mój modem (ewentualnie firma plus-k.wa-gsm) nie lubi Ennia
Morriconego!? Żadnej innej muzyki też nie!? A już Dr.
House'a nienawidzi?
Od czerwca jestem sparaliżowana netowo. Nie, to nie paraliż, to jakaś beri-beri.
Żeby odebrać e-maile lub napisać choćby „cze!" na forum, muszę zrestartować
komputer, bo wszystko, co przed chwilą robiłam, choćby było to niewinne
plumplanie na klawiaturze, spotka się z niezrozumieniem operatora. Gdy
komputer odpali (a trwa to parę minut, jak wiecie), gdy zapyta już mnie o hasło i
o to, czy chcę update'ować program antywirusowy (Nie chcę, do cholery, bo nie
mam netu!! Więc jak to zrobię? Za pomocą tam-tamów?
Sygnałów dymnych?!), zaczyna się ładowanie już milion razy ładowanej
aplikacji modemowej. Ile razy można ładować jedną aplikację? Odpowiedź jest
właśnie taka: milion. Trwa to następne kilka minut, w trakcie których jedna z
Sajgonek zdąży zjeść łapę prawą tylną drugiej Sajgonce. Następnie modem
melduje, że nie ma zasięgu, a nawet jak ma, to
„proszę podłączyć modem", szkoda, że nie: „proszę upiec swego kapcia w
mikrofalówce", bo modem jest podłączony!
Przecież nie jestem taka debilna, by łączyć się z netem bez pitolonego modemu!
Niestety, ten wykrzyknik nie pomaga —
odpalam komputer po raz drugi. Czekając, aż się załaduje załadowana przed
chwilą aplikacja, zdążę zrobić sobie herbatę.
Herbata zdąży wystygnąć, nim mój modem NIE POŁĄCZY
się z komputerem zdalnym, bo na „hej, cze, to ja — pitolony modem Kasi!"
komputer zdalny nie odpowiada. Albo żąda PIN-u lub tylnej lewej łapy którejś z
Sajgonek. I tak to trwa.
Średnio dwadzieścia minut, nim wyeliminuję wszelkie zagrożenia dla modemu
typu: ptasie mleczko, głośniki, płyta z House'em, kubek z herbatą, klawiatura,
mysz, karmnik za oknem, przejeżdżający pociąg et cetera.
Po owych upajających minutach spędzonych na czytaniu, że sorry, ale nie może
się połączyć, bo właśnie przeleciał
satelita, modem zaskakuje. Ma zasięg na jedną słabą kreskę, choć na mapie
zasięgowej, nim go kupiłam, miał całkiem niezły, albo ma zasięg na cztery
mocne kreski — to bez znaczenia. I tak mnie za pierwszym razem wywali, nim
zdążę odebrać choć pół e-maila. Przyzwyczaiłam się, więc spokojnie powtarzam
procedurę od zrestartowania komputera po „modem jest podłączony, ty
badziewie cholerne!!!", przy okazji odkurzając cały dom. Gdy połączy się po raz
drugi, mam czas na: odebranie e-maili i odpalenie strony z forum. Czasem uda
mi się przeczytać posty, a przy dobrej pogodzie (czyli na przykład Tosi na
parapecie) nawet na kilka odpisać. Na e-maile odpisuję w trybie off i wysyłam o
trzeciej nad ranem, wtedy modem śpi...
Do tej pory radziłam sobie z tym problemem, wykupując dodatkową usługę
łączenia się przez komórkę (płatną następne sześćdziesiąt złotych miesięcznie),
ale — i tu niespodzianka —
telefon odmówił współpracy po powrocie z Sarku. Ot tak, po prostu.
Poinformował mnie, że już nie ma łącza Bluetooth i niech spadam. On chce
rumu i napalonych z trąbami.
Kazałam mu spadać.
Za to uruchomił się ów modem, który odmówił współpracy w czerwcu — nie
wiedzieć czemu...
Któregoś dnia miałam dosyć. Znalazłam jakimś cudem w stercie papierów
(zauważyłyście, że po przeprowadzce zawsze zostaje sterta jakichś dziwnych
papierów, dokumentów, umów i rachunków, z którymi nie wiadomo, co robić?
Od-kładałam je do niedawna na toaletkę, ale denerwowała mnie narastająca
kupa spraw do załatwienia, więc zamknęłam stertę w biurku, pewnie niedługo
odłączą mi prąd, bo było jakieś pismo z RWE, co tam, bylebym nie widziała tej
sterty). Ad rem: znalazłam w tej stercie fakturę zakupu modemu i umowę (nie
wiem, jak to zrobiłam), pojechałam do Marriotta, gdzie jest jedyne na świecie
biuro obsługi klienta pitolonego plus gsm (małymi literami) — j e ś l i masz
jakikolwiek problem, to możesz go załatwić tam albo nigdzie i, żeby nie być
gołosłowną oraz bardziej się wkurzyć, najpierw sprawdziłam sprzęt, który za
chwilę* cisnę jakiemuś pacanowi w twarz.
Znajdowałam się pod samym Pałacem Kultury. Mogłam więc domniemywać, że
modem będzie miał zasięg wręcz orgiastyczny. Niemal będzie błagał ludzkim
głosem: „odpal mnie, odpal, bo dłużej nie wytrzymam!". Bynajmniej. Wykazał
dwie słabe kreski. Poszłam więc do pitolonego punktu obsługi klienta. Najpierw
ochroniarz skierował mnie machnięciem ręki gdzieś tam, bo w plus gsm
stanowiska są numerowane nie od 1 do 100, ale mniej więcej: 1,2,3, 17,18,
36,34, 23,1098979824719. Gdy dopadłam po długich poszukiwaniach mojego
stanowiska (było za kasami, rozumiecie, dobrze, że nie w tej uliczce za
Marriottem albo w kuchni na trzecim piętrze, ewentualnie w przychodni
Medicover — piętro siódme), położyłam modem przed obsługą klienta o imieniu
Debil i rzuciłam przez zęby: „Proszę wziąć ode mnie to gówno (i wsadzić je
sobie w cytopyge — to domyślnie)". „Chce pani złożyć reklamację?" — zapytał
mnie Debil. „Nie, podlać wasze kwiatki". — „To poproszę fakturę zakupu i
umowę... —
podałam — oraz oryginalne opakowanie". Ha, ha, ha! Tu zaczęłam się śmiać,
mimo że miałam ochotę wepchnąć De-bilowi modem w mózg. „Debilu —
mówię — gdybym zbierała opakowania wszystkiego, co kupię w ciągu roku,
musiałabym mieć dodatkowy pokój! Nie mam tego pitolonego opakowania!
M a m fakturę i umowę!". „Przykro mi, nie mogę pani pomóc.
Poza tym jest już godzina dwudziesta i zamykamy, ale jak nie znajdzie pani tego
opakowania, to proszę jutro do mnie się zgłosić i wtedy od ręki załatwimy
sprawę". „Debilu —
mówię — j e c h a ł a m tu dwie godziny, bo tak się głupio składa, że nie
mieszkam na Centralnym. Jutro mam cię odnaleźć w tłumie innych Debili, a
przypuszczam, że będziesz miał
wolne, i załatwisz sprawę od ręki mimo braku opakowania, a dzisiaj nie możesz,
bo jest godzina dwudziesta?". „Właśnie tak, proszę pani". „A chcesz mieć
modem w mózgu?". „Nie chcę, proszę pani, do widzenia, proszę pani".
Popatrzyłam na niego załzawionymi oczami. Jestem klientką tej debilnej firmy
— plus gsm — od czasu gdy powstała.
Będzie już ze trzynaście lat. Miałam po pięć, sześć telefonów i płaciłam
abonament oraz rachunki tak kosmiczne, że spokojnie sfinansowano by za to
ekspedycję na Marsa. I ta pitolona firma nie chce przyjąć reklamacji nadpsutego
modemu, bo wyrzuciłam w cholerę opakowanie? Dodam, że opakowanie
lodówki, folię, w j a k ą zawinięta była pralka, pudło i gazety, w których
przyjechał żyrandol, oraz wszystkie inne opakowania TEŻ wyrzuciłam.
Natychmiast po zakupie!
Nienawidzę was (to do plusa-karwia-gsmu), a już najbardziej nienawidzę was za
to, że żaden inny operator komórkowy nie ma tutaj, w Poziomce, zasięgu i nie
mogę wam pokazać palca środkowego, po czym zmienić operatora.
DZIEŁO ŻYCIA
Na podstawie rozmowy wysłuchanej w autobusie (nie mylić z podsłuchaną:
gadali tak głośno, że nie dało się wyłączyć mentalnie).
Gdzieś w Hiszpanii (Madryt czy Barcelona — nie wiem, bo jednak starałam się
wyłączyć) powstaje budowla... Muzeum? Kościół? Ratusz? Jeśli wiecie, o co mi
chodzi, to wpiszcie w komentarzach. Powstaje już trzydzieści lat i nie jest
ukończona, wciąż trwają prace. Podobno (z relacji dziewczyny nadającej na pół
autobusu) ma to być któryś tam cud świata.
Budowla jest piękna i wspaniała, ale ja nie o tym chciałam.
Architektem czy nawet budowniczym tego cudu jest facet, który poświęcił mu
całe życie (skoro cud powstaje już trzydzieści lat, to wierzę...). Oddał swój czas,
swoją młodość, swój wiek średni, swoją rodzinę (żona nie mogła znieść
konkurencji w postaci paru kamieni), oddał pieniądze (bo parę razy
bankrutował), oddał wszystko: umysł, duszę i serce, by TO powstało. I powstaje.
Książka.
Od początku trafiła na listę bestsellerów (i nie jest to
„Poczekajka") i na tej liście, czyli na regale TOP20 empiku, stała.
Przechodziłam obok niej tysiąc razy, b o j a często bywam w empiku — cieszy
mnie po prostu obcowanie z literaturą, kulturą et cetera, nawet jeśli przychodzę
tylko popatrzeć.
Mojego synka zawsze zabierałam ze sobą, mówiąc z namaszczeniem: „Idziemy
do królestwa książek", i on siadał (najczęściej pośrodku przejścia) w dziale
czasopism, zapoznając się z budową silników napędowych statków (potem mnie
z tego przepytywał, a ja musiałam zmieniać temat), budząc uśmiech na twarzach
potykających się o jego wyciągnięte nóżki ludzi (taki mały ludzik — cztery latka
— a „czyta"), a ja buszowałam po dziale książkowym, dopóki nie słyszałam
gromkiego „Mama!" (a przekrzyczeć tłum i reklamy w empiku nie jest łatwo) i
musiałam wracać. Książka stała spokojnie na regale TOP20 i... stała. Kurde,
pomyślałam sobie, okładka taka sobie, nostalgiczna cholernie i wcale nie chce
mi się czytać tej książki. Niech spada. Kupiłam za to „Pachnidło"
i wysiadłam. Sorry, wiem, że „ P " jest przez niektórych z Was uznawane za
książkę życia, ale dla mnie to stek bredni naćpanego psychopaty. Zdrowy umysł
nie byłby w stanie czegoś takiego spłodzić. Zraziło mnie to na jakiś czas do
książek z TOP20, ale któregoś dnia, gdy tamta książka wciąż na mnie patrzyła
(czy książki mają oczy?), z ciężkim westchnieniem typu „pokonałaś mnie"
kupiłam i... znów wysiad
łam. Tym razem pozytywnie. „Cień wiatru" — bo on jest tą książką—zdaje się
absolutnie genialny, bo jak nazwać inaczej coś, co mimo siedmiuset stron czyta
się dotąd, aż przeczyta (mniejsza o jakieś prace, zarabianie cashu, dzieci, psy i
koty), jest napisane pięknym, literackim językiem, każde zdanie jest
dopieszczone, a na dodatek — uwaga! — na dodatek po przeczytaniu takiej
książki nie da się powiedzieć, o czym ona jest!!! Zabijcie, a l e j a nie potrafię jej
streścić. Chłopiec trafia do specjalnej biblioteki, gdzie są pogrzebane książki,
znajduje tę przeznaczoną dla siebie, zachwyca się nią (jak ja
„Cieniem wiatru") i... i jest koniec powieści. Gdy więc komuś ją pożyczam i
słyszę „A o czym to?", mówię: nie pytaj, czytaj.
Film.
Filmów, które uznałabym za arcydzieła, jest mnóstwo, bo w ogóle jestem
kinomaniaczką i przynajmniej raz w tygodniu staram się być w kinie, o ile jest
coś, co da się obejrzeć.
Gustuję w fantasy i klimatach: ogień i miecz, więc obowiązkowo zaliczam
wszystkie Królestwa niebieskie, Kroniki Nar-nii, Piratów z Karaibów, Królów
Arturów oraz Aleksandrów Wielkich (koń — oczywiście rasy fryzyjskiej —
zagrał os-carowo i tylko on). Zaliczam również polskie komedie romantyczne
(wstydząc się czasami bądź nie wierząc własnym oczom, że ktoś dał na to
pieniądze, ciężkie pieniądze, nasze pieniądze, pieniądze ważące od czterech do
dziesięciu milionów złotych). Dziś jednak skupiam się na arcydziełach, więc
powinnam wspomnieć „Władcę Pierścieni". Nie wiem, czy znacie powstanie
tego filmu, ja znam. Nikomu nieznany reżyser (przypomina mi to tego
budowniczego z Hiszpanii) wymarzył sobie sfilmowanie „Władcy". Marzenie
życia, rozumiecie. Napisał scenariusz razem z takimi samymi zapaleńcami jak
on (i nikt mu tego scenariusza nie ukradł, bo tam nie ma TVP) i zaliczył z tym
scenariuszem wszystkie wytwórnie i producentów na całym świecie. Szychy
pytały tylko o jedno: „A co ty, chłopie, do tej pory nakręciłeś, że chcesz od nas
sto milionów dolarów?". Tu P.J. musiał mieć nietęgą minę, odpowiadając:
„Martwicę mózgu". „No to sam masz martwicę mózgu, jeśli myślisz, że damy ci
te sto milionów baksów" (czy jak tam oni nawijają). Ostatnią wytwórnią była N
e w Line Cinema i, jak wiadomo, jest teraz znana i bogata (a była na skraju
bankructwa i nawet miejscowe kiwi o niej nie wiedziały), do czego znacząco
przyczynił się nasz P.J. i „Władca Pierścieni". Ale — tu się zdziwicie — ja nie o
„Władcy" jako o fenomenie filmowym chciałam. Gdy miałam trzynaście lat
(pamiętam dokładnie), poszłam z kumplem, w którym się podkochiwałam, na
horror pod tytułem
„Zemsta po latach". Na początku mi się podobało, bo mogłam trzymać tego
kumpla za szalik. Ale potem... Potem to było takie straszne, że do dziś pamiętam
(w przeciwieństwie do
„Cienia wiatru"), o czym był ten film, mogę go wam ze szczegółami
opowiedzieć (choć oglądałam go raczej tyłem albo spod tego szalika), nie
czytam i nie oglądam horrorów i boję się studni. Wpadanie do tej mojej — w
trakcie kręcenia teledysku — było dla mnie prywatnym horrorem. Co dziwne (i
co pozytywnie świadczy o „Zemście"), jest zaliczana do klasyki horrorów i
można ją obejrzeć i dzisiaj — po dwudziestu pięciu latach od powstania. Na
koniec — ubolewania.
Ubolewam, że „Diuna" Herbeta nie doczekała się swojego P.J. Jest to książka
wspaniała, genialna i niesamowita. Ubolewam, że „Wiedźmin" nie doczekał się
ekranizacji na miarę
„Władcy Pierścieni" — fabuła tej książki (mimo mego prześmiewczego
streszczenia), bohaterowie, świat, który stworzył
p. Andrzej Sapkowski — sorry, Tolkien, że to napiszę — biją na głowę
Tolkienowską sagę. Gdyby do ekranizacji zabrał
się ktoś, kto kochał „Wiedźmina" tak, jak P.J. kochał „Władcę", to „Wiedźmin"
miałby kolekcję Oscarów.
Muzyka.
Muzyki skomponowano chyba więcej, niż napisano książek i nakręcono filmów.
He, he, jesteście ciekawi, co ja mądrego wymyślę...? Chopina? Mozarta? Dodę?
Rubika? Zdziwię Was (lub nie). Jest... piosenka? To nie piosenka... Utwór, z
soun-dtracku do pewnego filmu, którego nie oglądałam, bo na dołujące filmy o
narkomanach nie chodzę (sorry, wiem, że powinnam, to mój obywatelski
obowiązek poznać życie we wszystkich jego aspektach i takie tam, ale nie pójdę,
i już, okej?), jest więc utwór składający się (specjalnie dla Was policzyłam) z
czterech (dosłownie czterech) nut, no czasem dochodzi piąta, powtarzających
się. Rozumiecie? Pięć nut, które się powtarzają. Niby nic dziwnego — refren w
mojej piosence też się powtarza — tylko w tym utworze powtarzają się w tak
specyficzny sposób, że zna go każdy z Was. Nie wiem, może to hipnoza czy co,
wiem, że film jako film nie jest „Gwiezdnymi Wojnami", których soundtrack też
każdy zna, a te pięć nut zna każdy. To, Kochani, „Requiem dla snu".
Kompozytor jest mi nieznany (nie będę teraz sprawdzała w Wikipedii tylko po
to, żeby podać imię i nazwisko, bo chodzi właśnie o to, że nie znam człowieka),
a jego utwór —
pięć głupich nut, po kilku taktach rozpisanych dopiero na orkiestrę — jest
absolutnym arcydziełem znanym pod każdą szerokością geograficzną.
Ci, których opisałam powyżej, to geniusze. Geniusze Spełniania Marzeń. Mają
ten dar — lub przekleństwo — że robią to, co kochają, i kochają to, co robią.
Pamiętajmy tylko, nim zaczniemy im zazdrościć, ile kosztuje życiowe spełnienie
i czy my, gdybyśmy byli na miejscu P.J., potrafilibyśmy znieść te trzydzieści
odmów, by ostatnia wytwórnia na liście powiedziała: Tak. Albo czy
potrafilibyśmy poświęcić wszystko za Wielkie Marzenie, jak ten hiszpański
architekt. Czy może potrafimy tylko narzekać, jakie to my biedne żuczki,
których nikt nie lubi, nikt nie kocha i w ogóle pora umierać...
SEKRETNE PAMIĘTNICZKI
Z PLANU FILMOWEGO
(najpierw obejrzyj teledysk do „Poczekajki"
i „Poczekajka — making of na YouTube!)
Gdy skończyłam pracę nad teledyskiem (wydawało mi się, że skoro jest po
zdjęciach, to skończyłam, w rzeczywistości była jeszcze dokrętka scen, a potem
chyba ze czterysta godzin montażu, normalnie „Ogniem i mieczem" szybciej
byśmy zmontowali, taka klątwa ciążyła nad tym teledyskiem), gdy więc udało mi
się przeżyć mimo: paru zawałów serca, niejedze-nia i niepicia, topienia w studni,
osmalenia brwi przez pożar wiatraka, przejeżdżania obok popieprzonej kobyły,
znienawidzenia przez całą ekipę i tak dalej, zaczęły się wspomnienia...
Po jakimś czasie to, co straszne, zrobiło się śmieszne, okazało się, że ekipa
nienawidzi siebie nawzajem na każdym planie, bo to jednak niesamowity stres i
przenosi się jak dżuma z człowieka (producentka) na człowieka (krowa Zosia), i
w ogóle było fajnie, i kiedy robimy coś następnego.
Ponieważ chciałam zachować wszystko, co mi się przydarzyło (bądź co bądź
byłam do tej pory lekarzem weterynarii, a nie producentką) w pamięci,
postanowiłam te wspomnienia spisać. A że mam zupełnie odjechane poczucie
humoru i zależy mi, żeby nie było nudno, zrobiłam to w formie Sekretnych
pamiętniczków z planu filmowego.
SEKRETNE PAMIĘTNICZKI Z POCZEKAJKI
WYSTĘPUJĄ:
Kasia — producentką
Bartek — reżyser
Konrad — operator kamery
Monika — powieściowa Patrycja
Łukaszek — (powieściowy) Grzegorz
Emil — powieściowy Gabriel
Justyna — powieściowa matka Patrycji
Joasia — Joasia (fotosistka)
Gościnnie: krówka Zosia, trzy wściekłe konie, dwa dziwne psy i inni
21. dzień p.z. (przed zdjęciami)
KASIA: Wstałam dzisiaj lewą nogą. Pomyślałam, że na to może pomóc tylko
film. Zagadałam do Bartka reżysera.
Robimy film. Nie wiem jeszcze jaki, ale robimy.
BARTEK: Odezwała się dzisiaj do mnie Kasia, ta od scenariuszy. Powiedziała,
że ma jakiś syndrom napięcia (nie wnikałem czego) i że musi zrobić film.
Zgodziłem się na odczepnego.
KASIA: Wysłałam Bartkowi scenariusz i skombinowałam cash. Na razie mało
(mało?!), jakieś pięć tysięcy, ale może będzie więcej. Bartek coś się nie odzywa.
Może dziś on wstał lewą nogą?
BARTEK: Wczoraj wpadła na pomysł filmu, a dziś przysłała mi scenariusz i
skombinowała cash. Zatkało mnie. O N A NAPRAWDĘ CHCE ROBIĆ TEN
FILM!!!
19. dzień p.z.
KASIA: Mam więcej cashu (dał mi sponsor, nie żądając w zamian żadnych
usług!). Piszę piosenkę (a nawet trzy), bo postanowiłam, że będzie to teledysk.
Uwielbiam, po prostu uwielbiam (!) komponować myszką — wklikanie kilku
tysięcy nutek to moja pasja.
BARTEK: O N A pisze piosenki. Trzy, żeby był wybór. Jest nienormalna,
zaczynam się jej bać. Na wszelki wypadek udam, że biorę to na poważnie, i
zacznę kombinować ekipę. I walkie-talkie, bo się je tak fajnie trzyma.
18. dzień p.z.
KASIA: Cały czas piszę te cholerne piosenki. Zaczynam nienawidzić myszki,
nutek, piosenek i tego filmu, a minęły dopiero trzy dni. Bartek wspomniał coś o
ekipie i walkie-
-talkie. Jestem za, a nawet przeciw.
BARTEK: Robię tabelkę. Nie mam czasu na pierdoły.
KASIA: M a m coraz więcej cashu, ale okazuje się, że i tak nie wystarczy. Cóż.
Zawsze mogę sprzedać dziecko. Wybrałam jedną z tych trzech piosenek.
Ciekawe, po co pisałam pozostałe, skoro od początku wiedziałam, że to będzie
ta.
Bartek zapycha mi pocztę tabelkami, a telefon esemesami o walkie-talkie.
Zaczynam go nie lubić...
BARTEK: Od czterech dni wysyłam Kasi bardzo ważne tabelki, ale ona
przejmuje się nimi NIEWYSTARCZAJĄ
CO! Pomija także milczeniem moje prośby o dwa (słownie: dwa) komplety
walkie-talkie. Czy ona nie rozumie, jakie to ważne? Plany pracy i walkie-talkie?!
12. dzień p.z.
KASIA: Przyszło mi na myśl, że potrzebni będąjacyś aktorzy.
Chyba nawet czworo, nie licząc psa. I mnie. I konia. I krowy.
Ze scenariusza wyrzuciłam bizony i pytona. Nie zmieszczą się w kosztorysie.
Szkoda. Lubię bizony.
BARTEK: Kasia dzisiaj odkryła, że w jej filmie grają jacyś aktorzy. Gratuluję
refleksu! Szukamy aktorów. To znaczy, ona szuka, bo ja jestem zajęty.
Poprawiam plany pracy.
10. dzień p.z.
KASIA: Pro forma przejrzałam dziesięć tysięcy zdjęć, choć od początku
wiedziałam, kogo chcę. Doczytałam się też (w obowiązującym dzisiaj
scenariuszu), że potrzebna jest jakaś chata i wiatrak. Skąd ja jej teraz wiatrak
wytrzasnę?!
Jej — to znaczy komu? Sobie. No tak, to ja pisałam ten scenariusz. Może
powinnam zostać przy weterynarii?
Jutro jedziemy z reżyserem i operatorem szukać chaty i wiatraka.
BARTEK: No chyba ją pogięło! Na jutro zapowiadają 37
stopni w cieniu, a Kaśka chce jechać w teren... szukać chaty i wiatraka.
Kapitalna pogoda na podróże krajoznawcze!
9. dzień. p.z.
KASIA: Poległam.
BARTEK: Poległem.
K O N R A D : Poległem.
8. dzień p.z.
KASIA: Doszłam do siebie po wczorajszym. Jechaliśmy sto pięćdziesiąt
kilosów, a potem chodziliśmy po skansenie w 45 stopniach Celsjusza. Białka
oczu mi się ścięły. M a m wiatrak, chatkę, konia i psa. I udar słoneczny.
Poznałam operatora, który będzie operował. Nie, nie skalpelem.
Kamerą za dwieście tysięcy (nie mieści się w budżecie!!).
Chyba mnie nie polubił.
BARTEK: Boli mnie głowa.
K O N R A D : Nienawidzę Kaśki!!
KASIA: Jestem szczęśliwa. M a m Patrycję i Gabriela. A to już połowa z
czworga grających (nie licząc krowy, koni, psa i mnie). Patrycja jest śliczna,
tylko cały czas myli mi się z Anaelą z mojej pierwszej powieści. Muszę się
przestawić. Gabriel jest okej. Ma zarastać, bo ogolony przyszedł.
Biegaliśmy dziś po Domach Centrum, żeby kupić mu czarne spodnie i koszulę.
Kurde, czy w Warszawie nie ma zwyk
łych czarnych męskich koszul?! Ja nie chcę metroseksual-nego Gabriela w
jedwabiach!!
BARTEK: Wciąż boli mnie głowa. O N A nie chce czytać moich tabelek i
ignoruje prośby o walkie-talkie, bo jej się budżet kończy. Coraz bardziej jej nie
lubię.
EMIL: Poznałem producentkę. Okej facetka. Ubierała mnie na czarno. Trochę
dziwnie się czułem ubierany przez obcą kobietę, ale co tam. M a m fajne spodnie
i pasek. Kazała mi zarastać, zupełnie jakbym nie był wystarczająco zarośnięty.
Ludzie, ja w sobotę jestem świadkiem na ślubie kumpla!
Muszę przyzwoicie wyglądać!
MONIKA: Poznałam producentkę. Jest... dziwna. Mówi do mnie „Patrycjo", ale
czasem „Anaelo" czy jakoś tak. Hm...
Czy ja na pewno chcę grać w tym filmie? Reżyser jest okej, tylko ciągle mówi o
jakichś tabelkach. Chyba nie każą mi wypełniać ankiety?
6. dzień p.z.
KASIA: Drugi dzień szukaliśmy tej pieprzonej czarnej koszuli.
To były najdłuższe zakupy w moim życiu. Na dodatek ubierałam obcego faceta!!
Cholera, czuję się jak spon-sorka... Potem z Bartkiem pojechaliśmy po piosenkę.
Hm...
Piosenka jest gotowa, tylko dlaczego nikt w niej nie śpiewa?
BARTEK: Trzy godziny czekałem na Kaśkę pod Złotymi Tarasami. Kupowała
jakieś koszule. I to nie dla siebie!
Nienawidzę j e j ! Potem przegnała mnie do Pruszkowa po piosenkę. Jej też
nienawidzę! Ja chcę walkie-talkie!!
EMIL: Po trzech godzinach znaleźliśmy czarną koszulę.
Nienawidzę jej!
5. dzień p.z.
KASIA: Nie mam Łukasza. M a m piosenkę bez słów. Nie mam kart. M a m
czarną koszulę — kupiłam na bazarku w Wyszkowie. Ludzie: nie mam
Łukasza!! Powiedziałam Bartkowi, że jeśli jeszcze raz przyśle mi tabelkę, to
zacznę krzyczeć. Ja się, kurde, łączę z netem przez komórkę!!
BARTEK: Kaśka powiedziała, że jak jej jeszcze raz przyślę tabelkę, to zacznie
krzyczeć. Czy ona nie rozumie, jak ważne... Zaczęła krzyczeć.
4. dzień p.z.
KASIA: Za cztery dni zdjęcia. Spoko i luzik. Od paru dni nie mogę spać i nie
jem. Boję się, że nie będzie pogody, że nie będzie wiatraka. Że nie będzie krowy,
konia, psów, aktorów, samochodów i czegoś tam jeszcze. O jedno się nie
martwię: NA P E W N O będą tabelki Bartka. Dziś odebrałam drogowskazy, kule
i karty. Cztery dni do zdjęć, a ja nie mam Łukasza. Spoko i luzik.
BARTEK: Kaśka zamiast pracować nad filmem (czy ona mogłaby w końcu
zatwierdzić plany pracy?!), kupuje szklane kule i karty tarota. Czy ona będzie
wróżyć na tym planie, czy co?!
K O N R A D : Kaśka odesłała mi scenopis z głupimi uwagami typu: „Tu gra kto
inny, przeczytaj scenariusz!!". Nienawidzę Kaśki!!
3. dzień p.z.
KASIA: Ulitowałam się nad Bartkiem i siadłam nad tymi planami. Kurde, w pół
godziny je zrobiliśmy. O co tyle hałasu?!
BARTEK: Alleluja! M a m Plany Pracy! Jeszcze je teraz ładnie przepiszę i wyślę
Ka... Dzwoniła Kaśka. Powiedziała, że do niedzieli wieczorem nie chce widzieć
żadnych tabelek w swojej poczcie. Smutno mi...
2. dzień p.z.
KASIA: Umieram ze strachu. Ale skompletowałam załogę.
M a m Łukasza! Jak na zawodowego uwodziciela jest trochę nieśmiały, ale liczę
na to, że się rozkręci. Jeśli nie, już JA go rozkręcę! Znów kupowałam obcemu
facetowi ciuchy...
Zaczyna mi to wchodzić w nałóg.
BARTEK: Nie odzywam się do Kaśki. Jeśli do jutra nie kupi mi walkie-talkie, to
będę zły. Podesłałem jej malutką tabelkę, naprawdę małą — cztery kolumienki

a ona powiedziała, że mnie zabije. Nie odzywam się do niej.
ŁUKASZEK: Poznałem dzisiaj producentkę. Jest okej, tylko strasznie ruchliwa.
W pewnej chwili — przysięgam! —
widziałem ją w trzech miejscach naraz! M a m grać uwodziciela w jej filmie.
Zawodowego. Cóż... Kiedyś musi być ten pierwszy raz.
1 dzień do zdjęć
KASIA: Nie mam forda. Będę musiała zabić rodziców, jeśli do wieczora nie
oddadzą mi samochodu, który gra główną rolę w tym filmie. Cóż. Chyba z
dwojga złego wolę iść do pierdla, niż robić filmy. Może mi więc nie oddadzą, a
wtedy... Co to ja chciałam? Aha: wieczorem spotkaliśmy się całą ekipą, bo
pomyślałam, że chcę ich wszystkich zobaczyć. Chyba jednak nie chcę ich
widzieć.
BARTEK: Spotkaliśmy się całą ekipą. Fajnie było. Kaśka urwała się na pół
godzinki z Łukaszkiem — ja tam nic nie sugeruję... Ona mu dała złotego rolexa
za sześć tysięcy!!!
ŁUKASZEK: Dostałem od producentki złotego rolexa za sześć tysiaków. Ona
chyba na mnie nie leci. Nie leci, prawda?!
Dzień pierwszy: wyjazd, krówka, skansen
6.00
KASIA: Spoko. Ruszyliśmy z Emilem srebrnym fordem spod mojego domu. Nie
zabiję rodziców. Może innym razem.
Samochód alfa (z Joasią, Moniką i Łukaszem) ruszył spod Kongresowej.
Samochód beta (b jak Bartek) ruszył z Chełmskiej. Samochód delta (Konrad ze
sprzętem) NIE ruszył
spod Rotundy.
7.00
KASIA: Spoko i Iuzik. Samochód delta pod Rotundą, a w nim sprzęt za
dwieście tysięcy. Konrad zawrócił nas z Łomianek po resztę sprzętu, bo się nie
zmieścił
(sprzęt, nie Konrad). Co to dla mnie wracać dokładnie w to miejsce, z którego
godzinę wcześniej wyjechałam...
Próbuję (poniedziałek, siódma rano) wypożyczyć furgonetkę.
8.00
KASIA: Nie no, luz zupełny. Samochód delta w dalszym ciągu pod Rotundą.
Konrad pobił się z taksówkarzem o ławkę. Chyba go lubię (Konrada). Zaraz
powinni podstawić drugi samochód za jedyne tysiąc złotych ekstra.
9.00
KASIA: Samochód delta (tylko inny) ruszył spod Rotundy.
Mamy trzy godziny opóźnienia. Samochody alfa i beta są na miejscu. I bardzo
im dobrze.
BARTEK: Gdzie ona jest?! Gdzie ona jest?!
JOASIA: Kasia jest moją przyjaciółką, więc może nie powinnam tego mówić,
ale... siedzimy sobie u krówki już trzecią godzinę, a jej z Emilem jak nie ma, tak
nie ma. Nie żebym miała coś przeciw, ale... wczoraj z Łukaszkiem, dzisiaj z
Emilem...
MONIKA: Wieś. Jestem na wsi. Czy ja na pewno chcę grać w tym filmie?
11.00
KASIA: Jesteśmy u krówki. Pan Krzysio (właściciel gospodarstwa) ma dziwną
minę. Wiem, wiem: uprzedzałam, że przyjadę zrobić krówce zdjęcia, ale
„zapomniałam"
dodać, że przyjadę w cztery samochody i z jedenastką ludzi. Nie uprzedzałam
także, że oprócz krówki potrzebuję srokatego konia, że będziemy kraść mu prąd,
że będziemy pętać się po jego domu i że całkowicie zdemolujemy mu ogród.
BARTEK: Zjawiła się Kaśka. Właściwie po co?
K O N R A D : Nienawidzę Kaśki. Nienawidzę tego filmu. Nienawidzę wsi.
Nienawidzę krów.
MONIKA: W pierwszej scenie m a m się całować, tylko nie jest sprecyzowane,
czy z krową, czy z Łukaszkiem. Jeżeli miałabym wybór...
ŁUKASZEK: M a m się całować z Moniką. (Mam nadzieję, że z Moniką, bo w
scenariuszu było też coś o krowie).
EMIL: Nienawidzę srokatych koni!!
12.00
KASIA: O Dżizes, prawie całowałam się z Moniką! Na szczęście „prawie" robi
dużą różnicę.
M O N I K A : Kaśka rzuciła się na mnie i chciała się ze m n ą całować!! Czy ja
na pewno...
ŁUKASZEK: Dlaczego producentką całuje się z moją dziewczyną?!
EMIL: Kaśka rzuciła się na Monikę! Ledwo ją odciągnąłem...
BARTEK: Zginęły tabelki z planem pracy. Scenariusz też gdzieś zginął. Moje
ukochane walkie-talkie nie działa.
Jestem niepocieszony. Na planie jakieś zamieszanie. Aha, Kaśka miała jakiś
pomysł z całowaniem. Nie wiem, o co tyle hałasu. To już całować się nie można
spokojnie? Aha, nie. Miało być właśnie niespokojnie i Kaśka chciała pokazać,
jak Łukaszek z Moniką mają to zagrać. Trochę wszystkich wystraszyła, rzucając
się na Monikę.
K O N R A D : Kaśka jest spoko babka. Rozpieprzyła cały plan i nauczyła się
ode mnie kląć. Chyba ją polubię.
13.00
KASIA: Krowa Zosia (500 kg) stoi mi właśnie na nodze, a ci debile (reżyser z
operatorem) zamiast kręcić, gadają o świetle.
MONIKA: Krowa Zosia oblizuje mi właśnie głowę, a ci debile (reżyser z
operatorem) zamiast kręcić, gadają o świetle.
BARTEK: Wymieniamy z Konradem uwagi na temat światła słonecznego
odbitego od źdźbeł trawy.
ŁUKASZEK: Fajnie tu. Może zostanę rolnikiem?
14.00
KASIA: Pan Krzysztof (właściciel gospodarstwa) żegnał nas ze łzami w oczach.
Ja też miałabym łzy w oczach, gdyby ekipa zboczeńców zdemolowała mi ogród.
Jedziemy do skansenu. Już się boję...
15.00
KASIA: Spoko i luzik. Czy ktoś ma scenariusz? Albo plany pracy? Co my teraz
kręcimy?
BARTEK: Ludzie, kto ma moje tabelki?
K O N R A D : K...wa mać!! Co my, k...wa, teraz kręcimy?!
EMIL: To ja idę ujeżdżać kobyłkę.
MONIKA: To ja idę się malować.
ŁUKASZEK: To ja idę się opalać.
JOASIA: W pionie reżyserskim jakieś zamieszanie, coś im zginęło. W pionie
wykonawczym spoko i luzik: Monika się maluje, Emil ujeżdża, Łukaszek się
opala. Fajnie tu.
Idę popstrykać zdjęcia.
16.00
KASIA: Fajnie tu. Monika wyrzuciła mnie z planu. Powiedziała, że ona przy
mnie nie może grać i albo ona, albo ja. Wybrałam siebie. To znaczy ją. Czy to
ma związek z porannym całowaniem?
MONIKA: Wyrzuciłam producentkę z planu. Chyba się jej boję...
BARTEK: Kaśka wyrzuciła Monikę z planu. Nie, odwrotnie: Monika wyrzuciła
Kaśkę. I fajnie. Będzie mi się tu wpiep-rzać (Kaśka, nie Monika). JA tu jestem
reżyserem. JA sam.
Czy ma ktoś scenariusz? O co chodziło z tym wiatrakiem?
K O N R A D : Moją — ulubioną od dzisiaj — producentkę wyrzucili z planu.
Szkoda. Tak fajnie nam się razem klęło...
16.30
KASIA: Dzwonili z planu, że może bym jednak wróciła, bo nie wiedzą, jak coś
tam zagrać. Mam ich w dupie. Jestem u dyrektora skansenu i podpisuję umowę.
BARTEK: Nie ma scenariuszy... Nie ma planów pracy... Nie ma Kaśki...
MONIKA: Kasia mogłaby jednak wrócić...
K O N R A D : Co ja mam, k...wa, kręcić?! Gdzie jest, k...wa, Kaśka?!
17:00
KASIA: Nie żyję. M a m zawał serca. W czasie sceny z koniem ta popieprzona
kobyła skoczyła przed samochód.
EMIL: Nie żyję. M a m zawał serca. Gdy mijał nas samochód, ta pierdolnięta
kobyła skoczyła przed maskę.
BARTEK: Fajna jest ta scena, jak koń skacze przed maskę.
Poproszę dubelek!
17.30
KASIA: Zmieniłam kolejność — najpierw samochód, potem koń — choć to bez
sensu. Zmieniłam też obsadę samochodu, zamiast Moniki i Łukaszka — ja i
kierowca. Jak ktoś ma polec, niech to będę ja. Wątpię, czy wszyscy dożyją do
końca zdjęć.
BARTEK: Kaśka znów coś namieszała. Zmieniła kolejność, a było to takie fajne
ujęcie... M a m cichą nadzieję, że znów ją ktoś wyrzuci z planu...
EMIL: Nienawidzę koni!! Co ja tu robię?!
KASIA: Kończy się światło, i dzięki Bogu. Znalazły się pieprzone tabelki. Tylko
scenariusze poginęły.
BARTEK: M a m plany pracy!!! O kurde, jeszcze połowa scen do nakręcenia...
K O N R A D : Kończy się, k...wa, światło, a ten debil reżyser mendzi, że mamy
jeszcze połowę scen do nakręcenia. Niech se w dupę wsadzi te swoje sceny! Ja
się pakuję. Kaśka mnie poparła. Lubię ją.
JOASIA: Jaki ładny zachód słońca. Fajnie tu.
ŁUKASZEK: To był fajny dzień. Opaliłem sobie tors.
EMIL: Nienawidzę koni i samochodów!! Nienawidzę Kaśki!!
MONIKA: Podpisuję się pod wypowiedzią Emila.
21.00
KASIA: Nie mówcie nic do mnie!! Idę się upić.
Dzień drugi: skansen
6.00
KASIA: Nienawidzę szóstej rano.
7.00
KASIA: Nienawidzę skansenu.
8.00
KASIA: Nienawidzę Bartka.
9.00
KASIA: Nienawidzę Konrada.
KASIA: Nienawidzę... O, znów mamy ładną pogodę! Szczęściara ze mnie, że
akurat na te trzy dni, kiedy kręcimy, wyszło słoneczko...
K O N R A D : Co to za światło, k...wa!! Co to za światło, ja pytam?! Po jakiego
ch... świeci dzisiaj to pier...lone słońce?!
Lepsze jest światło r o z p r o s z o n e ! !
JOASIA: Fajnie tutaj.
BARTEK: Gdzie plany pracy?!
EMIL: To ja pójdę lonżować ogiera...
KASIA: Jakiego ogiera?! Miała być stara, spokojna klacz na biegunach! Jakiego
og...?!
11.00
KASIA: Ja pieprzę... Czy ktoś wie, jak się podnosi maskę w fordzie?
BARTEK: Ta głupia baba nie wie, jak się podnosi maskę w samochodzie...
JOASIA: Nie chcę nic mówić, ale na planie zapanowała konsternacja. Ani
właścicielka samochodu, ani nikt inny nie wie, gdzie jest jakiś dżinks, który
podnosi maskę.
K O N R A D : Czy ktoś może, k...wa, zadzwonić do serwisu?!
ŁUKASZEK: Po półgodzinnych debatach zakończonych telefonem do serwisu
producentce udało się otworzyć maskę własnego samochodu. No gratuluję!
Gdzie ona kupiła prawo jazdy?
15.00
KASIA: Spoko i luzik. Od czterech godzin nic ciekawego się nie dzieje.
Kręcimy. Ja przewracam drzwi zabytkowej chaty.
Już chyba siódmy raz. Za chwilę przewróci się cała chata i wtedy dopiero będą
mieli fajne ujęcia.
BARTEK: Kaśka demoluje skansen!
ŁUKASZEK: Producentką zmusiła mnie do kradzieży kwiatka. Jakby co, jestem
niewinny.
MONIKA: Nie chcę się skarżyć, ale Kasia sypie mi pyłem w oczy. Czy jesteśmy
ubezpieczeni? Fajny ten Łukaszek...
K O N R A D : Koszula Łukaszka i n t e r f e r u j e . Czy nikt nie powiedział tej
debilce — mówię o Kaśce — że do filmu nie kupuje się koszul w kratkę?! Nie,
białych też nie! Ani czarnych! Ani w ogóle żadnych!!!
JOASIA: Ładna ta chatka. (Kasia ją trochę zdemolowała).
I ten ogródek też ładny. (Łukaszek ukradł kwiaty dla Moniki). Nie chcę nic
mówić, ale Kasia jest chyba zazdrosna o Monikę — sypie jej pyłem w oczy.
Również nie chcę nic mówić, ale na planie chodzą słuchy, że w nocy będziemy
palić wiatrak. Ciekawe, co na to dyrektor skansenu?
EMIL: Piątą godzinę lonżuję ogiera... No comments.
16.00
KASIA: Dzwonił do mnie Emil, że już nie może z tym ogierem i mamy się
pospieszyć. Co on właściwie robi z tym ogierem? Gdzie oni są?! Znów
zadzwonił. Kryją klacze. No, kamień z serca. Już myślałam, że coś gorszego...
BARTEK: Gdzie są plany pracy, pytam?!
K O N R A D : Czy ktoś może mi, k...wa, powiedzieć, co i gdzie teraz kręcimy?
MONIKA: To ja już mogę sobie pójść?
JOASIA: To ja już mogę sobie pójść?
ŁUKASZEK: Fajnie tu.
EMIL: Pier...lony ogier. Zaliczyliśmy wszystkie klacze na padoku.
17.00
KASIA: Emil nazwał mnie kobietą lekkich obyczajów.
EMIL: Kaśka, k...wa, czy możemy kręcić te pier...lone sceny?!
KASIA: Wyrzuciłam z planu reżysera.
BARTEK: Kaśka wyrzuciła mnie z planu!!
K O N R A D : No wreszcie... Kaśka wyrzuciła Bartka z planu.
Możemy spokojnie kręcić.
17.30
KASIA: Wszystkie sceny z ogierem nakręcone. Nie żyję.
EMIL: Nie żyję.
K O N R A D : Fajnie tu.
BARTEK: Czy ja mogę już reżyserować?
ŁUKASZEK: A to nie koniec zdjęć?
18.00
KASIA: Dziesiątki razy kazali mi siadać na tych pieprzonych schodkach. I nie
mrugać. Spróbujcie nie mrugać przez pół
godziny. Nienawidzę schodków!
BARTEK: Co teraz kręcimy? Ma ktoś scenariusz?
K O N R A D : Kończy się, k...wa, światło!!
EMIL: Idę się upić.
Dzień trzeci: mój dom
6.00
KASIA: Dżizes!! W mojej kuchni o szóstej rano półnagi mężczyzna!! A w
łazience drugi!! O, i jeszcze dwóch!! Co ci faceci robią...?! Aha, przecież
kręcimy u mnie film...
K O N R A D : Kaśka na mój widok zaczęła krzyczeć. Może nie jestem
superprzystojny, ale żeby zaraz drzeć mordę?
7.00
KASIA: Nie mówcie do mnie!! Gram!!
9.00
KASIA: Powiedziałam: nie mówcie do mnie!!
10.00
KASIA: Spadaj! Ty też spadaj!
MONIKA: Przyjechałam na plan, poszłam przywitać się z Kasią — akurat grała
— a ona do mnie: „Spadaj!".
(Konsternacja).
JUSTYNA: Przyjechałam na plan, poszłam przywitać się z moją wieloletnią
przyjaciółką Kasią, a ona do mnie: „Ty też spadaj!". (Również konsternacja).
11.00
KASIA: Od czterech godzin trzymam w rękach cholernie ciężką szklaną kulę, a
Konrad z Bartkiem nastawiają ostrość.
Czwartą godzinę słyszę: „Kasia, potrzymaj ją jeszcze trochę... A teraz w prawo...
I trochę w dół... I teraz w górę...
Nie, za bardzo w górę, jednak w dół...". „Jakie w dół, k...wa, dobrze było!!".
„No to w górę... I trochę w prawo...
Dlaczego ta ręka tak ci się trzęsie? Nie może ci się trząść!
My wyostrzamy! Niech przestanie!!". Potrzymaj, debilu, kilogram szkła przez
cztery godziny, to... „Nie, chyba jednak w dół...". Sp...laj!!!
BARTEK: Ja z Kaśką nie mogę pracować. Po prostu nie mogę. Zrobiła się
wulgarna jak Konrad.
K O N R A D : Kaśka nauczyła się fajnie kląć. Chwilami jest lepsza ode mnie.
Muszę więcej ćwiczyć.
JOASIA: Nie poznaję Kasi. To była taka spokojna, kulturalna kobieta. Jak film
zmienia ludzi... Na gorsze, ofkors.
12.00
KASIA: Skończyłam swoje ujęcia. Ręce mi drżą. Idę się upić...
A nie, nie mogę. Zakazałam alkoholu na planie. Kurde, wszędzie poniewierają
się butelki z colą albo wodą mineralną.
Wszędzie też poniewierają się na wpół obnażeni faceci. Mój śliczny domek
wygląda jak jeden wielki burdel. Fajnie tu.
13.00
KASIA: Właściwie nic się nie dzieje. Znów wyrzuciłam reżysera z planu, bo
Monika powiedziała, że te sceny, z których ona mnie wczoraj wyrzuciła, jednak
chciałaby powtórzyć. Ze mną. To znaczy, nie że ja się z niąobściskuję, tylko
żebym ja reżyserowała. No to znów wyrzuciłam reżysera z planu. Fajnie być
reżyserem. Chyba się przekwalifikuję... Zamknij się!!
BARTEK: Kaśka znów wyrzuciła mnie z planu. Chyba się jej spodobało (nie to
wyrzucanie, ale reżyserowanie). Szkoda tylko, że walkie-talkie... Już nic nie
mówię!!
ŁUKASZEK: (To tylko tak dziwnie wygląda, jakby ciągle ktoś kogoś wyrzucał,
ale ogólnie jest cool).
14.00
KASIA: Okazało się, że nikt nie zna piosenki, do której kręcimy film. Cóż...
Zniosłam laptop i włączyłam. Chyba im się spodobała, bo chodzą i śpiewają.
KONRAD: Jest spoko. Znów się wyrzucają. Fajna ta piosenka.
MONIKA: Nie wiedziałam, że ta piosenka jest taka fajna!
ŁUKASZEK: Czy ja mogę poprowadzić forda? A nauczycie mnie tak fajnie
ruszać? Co to za piosenka?
15.00
KASIA: Nic nie chcę mówić, ale na moim planie kwitnie korupcja. Moja
przyjaciółka Justyna m a ł o d y s k r e t -
n i e płaciła za coś Łukaszowi.
BARTEK: Pani Justyna (dodam, że to przyjaciółka Kaśki) płaciła za coś
Łukaszowi. M a m nadzieję, że Konrad to nagrał i Kaśkę zgarnie CBA.
MONIKA: Pani Justyna zapłaciła Łukaszowi, żeby mnie uwiódł. To miłe, ale
naprawdę nie musiała tego robić...
ŁUKASZEK: Trochę się boję. Przyjaciółka producentki —
niejaka Justyna — podsunęła mi (mało dyskretnie, dodam) dwa tysiaki.
Sugerowała wzrokiem, że mam za nie kogoś uwieść. Tylko kogo? Producentkę?
Monikę? No bo chyba nie Emila?!
EMIL: Łukaszek zaczął wodzić za m n ą dziwnym wzrokiem.
Zaczynam się bać.
JUSTYNA: Jakby co, jestem niewinna!
KASIA: Robi się gorąco. Kręcimy scenę, gdy Monika ciska forsę Justynie w
twarz. Uwaga: forsa jest prawdziwa!
BARTEK: Na planie małe zamieszanie. Monika rzuciła pani Justynie w twarz te
dwa tysiące.
MONIKA: Okazało się, że pani Justyna płaciła nie za mnie, ale za Emila. Niech
sobie wsadzi w dupę te dwa tysiące!!
ŁUKASZEK: Nic już nie rozumiem. Kogo i za ile mam uwodzić?!
EMIL: Łukaszek wygląda na rozczarowanego. O co tu chodzi?
JUSTYNA: Jestem niewinna!!
16.30
KASIA: Boże... Oni myśleli, że z tą forsą to naprawdę!! Czy nikt oprócz mnie
nie czytał scenariusza?!
BARTEK: Boli mnie głowa.
M O N I K A : Czy mogę prosić scenariusz?
ŁUKASZEK: Dlaczego Emil wodzi za m n ą takim dziwnym wzrokiem?
JOASIA: Jest fajnie. Stówy latają wszędzie. Są w klemati-sach... w śmieciach...
w komórce pod schodami... Kasia powiedziała ekipie, że to ich wynagrodzenie.
Wszyscy zbierają i liczą. Jak na razie kasa się zgadza, ale przed nami jeszcze
parę dubli...
17.00
KASIA: Śniadanioobiadokolacja. Trzeci dzień nic nie jem.
Ekipa robi potajemnie zakłady, kiedy zemdleję. He, he, chyba mnie nie znają.
BARTEK: Kaśka trzeci dzień nie je. Może ją w końcu pogotowie zabierze i będę
mógł spokojnie reżyserować...
MONIKA: Kasia nic nie je. Chyba się odchudza.
ŁUKASZEK: Producentką trzeci dzień nic nie je. Robimy z Emilem zakłady,
kiedy zemdleje, a po cichu składamy się z resztą ekipy na jednoosobowy pokój
w wyszkowskim szpitalu.
K O N R A D : Kaśka trzeci dzień nie żre, cholera wie czemu.
Przecież fajnie tu. Postawiłem dychę, że jednak dotrwa do końca.
18.00
KASIA: Ciągle chodzą za mną i mendzą, bym reżyserowała jakieś sceny.
„Kasia, a o co chodzi w tej mojej scenie?",
„Kasia, a jak my mamy to zagrać?", „Kasia, a tak jest dobrze?". Ludzie, kurde,
ja muszę wiatrak z drzwi od garażu budować i benzynę na podpałkę kupić! Czy
ja wyglądam na reżysera?!
EMIL: Wyglądasz.
ŁUKASZEK: Wyglądasz.
K O N R A D : Wyglądasz, k...wa, wyglądasz.
M O N I K A : Ładnie, Kasiu, wyglądasz.
JOASIA: Jesteś taka chuda, że w ogóle nie wyglądasz.
BARTEK: Nie! Nie wygląda! Nie ma białej czapeczki! JA tu jestem
reżyserem!!!
19.00
KASIA: Ekipa ma mnie dosyć. Wepchnęli mnie do studni, a potem próbowali
jeszcze cztery razy. Po piątym, gdy ręce zaczęły mi się ślizgać na łańcuchu,
powiedziałam stanowczo WYSTARCZY i poszłam się porzygać.
BARTEK: Mamy jej dość!! Chcieliśmy ją utopić w studni, ale się nie dała. No
uparta jakaś...
K O N R A D : Topiliśmy Kaśkę w studni. Twarda sztuka. Gdybyście słyszeli to
jej WYSTARCZY...
MONIKA: Chcieli utopić Kasię — i to kto! Reżyser, operator i jej t a k z w a n a
przyjaciółka! Ale się nie dała. I całe szczęście — miała na sobie moją ulubioną
sukienkę...
EMIL: Topili Kaśkę. Cóż... Nie miałbym nic przeciwko... Pro forma udawałem,
że ją łapię.
ŁUKASZEK: Nie udało się utopić producentki. Czy to było w scenariuszu?
JOASIA: Mam fajne zdjęcia z topienia Kasi. Szkoda tylko, że nie wpadła do tej
studni, miałabym jeszcze fajniejsze...
20.00
KASIA: Przyjechała straż pożarna. Nie, nie chcieli mnie utopić. Chcieli podpalić
wiatrak — to najważniejsza scena w filmie. Wyległa cała wieś, żeby popatrzeć.
Było ciemno. Konrad nic nie widział i darł na wszystkich mordę, no to ja też
darłam: i na Konrada, i na wszystkich. Gdy w końcu coś zobaczył, było za
późno, bo wiatrak właśnie dogasał. Okazało się, że kupiłam za mało benzyny.
Dlaczego kupiłam dwa litry zamiast pięciu, dlaczego, pytam?! No więc kiedy
Konrad się rozkręcił, to pożar już zgasł. Podobno coś tam mamy. Coś tam?!
COŚ
TAM?!
K O N R A D : K...wa mać!! Ciemność widzę!! Ciemność!!
BARTEK: Kaśka znów wyrzuciła mnie z planu. Właściwie to wszystkich
wyrzuciła oprócz aktorów i Konrada. Jej to wyrzucanie w nałóg wchodzi. Co
ona się tak rządzi? Aha, jest producentką, no przecież! He, he, nim zdążyli
nakręcić pożar, już im zgasł. He, he, he...
21.00
KASIA: Z rozpaczy poszłam się utopić — w Bugu, nie w studni. Ale gdy
pomyślałam, że Konrad straci tę dychę, o którą się założył... Wróciłam akurat,
gdy zaczęli ostatnią scenę. I zdechł generator prądu, a wraz z nim oświetlenie.
Potem był koniec zdjęć i oklaski.
Zaraz, zaraz, czy ja dobrze zrozumiałam? K O N I E C
ZDJĘĆ?!
BARTEK: Koniec zdjęć! Dziękuję za brawa, doprawdy nie trzeba było... Czy m
o g ę teraz wygłosić m o w ę ? No więc...
K O N R A D : Koniec, k...wa, zdjęć. I tak nie było nic widać.
JOASIA: To chyba koniec. Jak na moje oko, w ostatniej scenie nic nie widać.
M O N I K A : I po zdjęciach. Czy ja chcę występować w tym...? Zaraz, zaraz,
jak to „po zdjęciach"?! Ale tak fajnie było!!
ŁUKASZEK: Fajnie było. Chociaż... producentką zabrała mi złotego rolexa. To
nie była część wynagrodzenia?
EMIL: Po zdjęciach. Nienawidzę...Właściwie to nie wiem, czego nienawidzę.
JUSTYNA: Nie gniewam się na Kasię za to „Ty też spadaj!", ale musimy
poważnie o tym porozmawiać...
22.00
KASIA: Pojechali... Boże, nareszcie sama... Przeżyłam...!!
5 dzień p.z. (po zdjęciach)
KASIA: Zaczęłam jeść i spać. Okazało się, że mam alergię na film. Nikt się do
mnie nie odzywa. Chyba przestali mnie lubić. Znalazły się scenariusze i plany
pracy —
były w bagażniku forda. Wczoraj znów wstałam lewą nogą i pomyślałam sobie,
że fajnie byłoby zrobić drugi film. Natychmiast przestawiłam łóżko. N I G D Y
WIĘCEJ
FILMÓW!!!
EPILOG
Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Felietony i opowiadania powstawały od dnia, w którym zostałam pisarką, aż do
chwili obecnej.
Przez te dwa lata wiele się wydarzyło w moim życiu: kiedyś gnieździłam się z
synem w kawalerce, której okna wychodziły na sześciopasmówkę
(najgłośniejszą ponoć w Warszawie), dziś każde z nas ma piękny słoneczny
pokój, a do okien nie zaglądają przechodnie, lecz kwitnące jaśminy.
Kiedyś byłam bezrobotną ekslekarką weterynarii i sfrustrowaną administratorką
apartamentowców, dziś piszę. Piszę o miłości, nadziei, marzeniach i ich
spełnianiu. Kiedyś walczyłam z ciężką chorobą i czasem traciłam wiarę, że
wygram, że życie jeszcze będzie miało sens, dziś patrzę na mojego maleńkiego
synka i... dziękuję sobie, że się nie poddałam.
I wiesz, Droga Czytelniczko, co zrozumiałam przez te trudne, niekończące się
lata? Że szczęście to nie pieniądze, sława, sukces, to nie willa z basenem i
cadillac w garażu, nie piękny facet u boku, nawet nie wspaniała praca, do której
biegniesz jak na skrzydłach. Szczęściem jest PIĘKNIE ŻYĆ.
Każdego dnia — patrząc na otaczające Poziomkę sosny, raz rozświetlone
słońcem, raz okryte śnieżną pierzynką, a zawsze piękne — dziękuję Bogu za to,
że jestem tu, gdzie jestem, i m a m to, co mam. Że otacza mnie piękno, spokój,
zieleń, cisza... I miłość dzieci.
Oczywiście mogłoby być więcej. Jakiś książę po czterdziestce na wyliniałym
koniu, który pokocha mnie i moich chłopców (książę, nie koń, rzecz jasna),
super hiper bestseller na pierwszych miejscach list przebojów (bo która pisarka o
takim sukcesie nie marzy?), pieniądze na nowy dach, nim stary na głowy nam
nie runął, ekranizacja „Gry o Ferrin"
(w reżyserii P. Jacksona, tego od „Władcy Pierścieni" oczywiście); takie tam...
drobiazgi. O czymś przecież muszę marzyć.
Jeżeli jednak nie dostanę od dobrego losu ani księcia, ani dachu, ani pierwszych
miejsc, i tak będę wdzięczna, właśnie za to piękne życie pod niebem Poziomki.
Wierzę, że i na Ciebie, Czytelniczko Kochana, czeka spokojna przystań. I Ty
znajdziesz miłość, spokój i radość z każdego dnia.
Miej tylko odwagę, by marzyć.
Bądź wierna. Idź.
Poziomka, 29 marca 2011 r.
Table of Contents
Rozpocznij

Offline

Szybka odpowiedź

Wprowadź wiadomość i wyślij

Stopka

Forum oparte na FluxBB