Unfortunately no one can be told what FluxBB is - you have to see it for yourself.
Nie jesteś zalogowany na forum.
Plaga nieuctwa: badania Eurobarometru nas kompromitują l Paczkomaty pod strzechy Instrukcja obsługi Trumpa l Jak nazywamy ulice l Tajemnice Cobena l Zemsta Ziobry
TYGODNIK, nr 10 (3505), 5.03–11.03.2025 Cena 13,90 zł (w tym 8% VAT) nr indeksu 369195
Alternatywa dla Polski?
Mentzen goni Nawrockiego, Konfederacja straszy PiS
USA 4,60 USD; KANADA 4,69 CAD; WIELKA BRYTANIA 2,50 GBP; SZWECJA 30 SEK; CZECHY 75 CZK; KRAJE STREFY EURO 4,95 EURO
w numerze
5.03–11.03.2025
COPYRIGHT © POLITYKA Spółka z o.o. SKA. Wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułów, w tym artykułów na aktualne tematy polityczne, gospodarcze i religijne, opublikowanych w POLITYCE jest zabronione.
© OKŁADKA: DAWID WOLSKI/EAST NEWS, WOJCIECH OLKUŚNIK/EAST NEWS, MAREK WIŚNIEWSKI/PULS BIZNESU/FORUM
Tematy tygodnia
12 Joanna Cieśla
Co wiedzą i w co wierzą Polacy 16 Rafał Kalukin Konfederacja: alternatywa dla PiS?
Polityka
20 Anna Dąbrowska Wendeta Ziobry 23 Ewa Siedlecka
Co zrobić z neosędziami 26 Rozmowa z Jackiem Bartosiakiem
o Trumpie, Europie i nowych światowych porządkach
Społeczeństwo
30 Zbigniew Borek
Giwera dla kolekcjonera 34 Prof. Mariusz Rutkowski
o tym, kto i dlaczego dostaje swoją ulicę
37 Joanna Podgórska, fotografie Leszek Zych
Wieś szuka mieszkańców
40 Paweł Walewski ODCHODZIĆ PO LUDZKU Terapia daremna: gdy strach podtrzymuje agonię
43 Łukasz Wójcik
Pismo odręczne zanika: czy mamy powód do niepokoju?
4
Rynek
46 50 Marcin Rotkiewicz Inwestowanie w AI: czy to się opłaca Cezary Kowanda Kraj w paczkomatach
Świat
54 57 60 62 Mariusz Zawadzki Sposoby na Trumpa Piotr Buras NIEMCY Friedrich Merz: jak i z kim poprowadzi Europę Rozmowa z Amim Ayalonem o kuriozalnych pomysłach na Strefę Gazy Tomasz Zalewski USA Steve Witkoff: deweloper, który został dyplomatą
Nauka/projektpulsar.pl
64 68 Agnieszka Krzemińska Jakie były i jak się zmieniły kobiety Paweł Walewski Ptasia grypa mutuje i zaraża
Historia
72 75 Andrzej Krajewski 1920: szczyt w Spa a sprawa polska Piotr Podemski Włochy: spór o zjednoczenie
POLITYKA nr 10 (3505), 5.03–11.03.2025
•
78 Afisz • 97 Hartman
Kultura
82 Michał R. Wiśniewski
„The Sims”: życie równoległe
86 Rozmowa z Kamilem Dyszewskim, współtwórcą NAFO, laureatem Paszportu POLITYKI w kategorii kultura cyfrowa
90 Janusz Wróblewski Gene Hackman: śmierć legendy
93 Harlan Coben o tym,
jak pisać bestsellerowe thrillery 96 MEA PULPA Kuby Wojewódzkiego
Ludzie i style
102–105 • Wypożyczalnie ciuchów
•
Sztuczny pies
•
Kto ma sprawczość
•
Autobusem przez Gwatemalę
•
Pączek z twistem
Stałe rubryki
• 6 Przypisy • 7 Ludzie i wydarzenia • 28, 52, 100, 106 Galeria POLITYKI
•
98 Koziołek • 99 Lis • 100 Mizerski
•
101 Do i od redakcji
•
106 To jeszcze nie koniec
Dziarscy chłopcy
C
ały świat, także Polska, szuka klucza do osobowości Donalda Trumpa, próbuje pojąć,
o co mu chodzi. Mimo tego, co wyczynia amerykański prezydent, większość polityków jest ostrożna, stara się zachować spokój. Nie jest
to łatwe, bo słynna „rozmowa” prezydentów Zełenskiego i Trumpa z udziałem Vance’a była dla ukraińskiego przywódcy i dla tych, którzy to oglądali, doświadczeniem ekstremalnym, wcześniej nieoglądanym – w tych warunkach Zełenski i tak zachował godność i umiar. Dominuje jednak świadomość, że od Trumpa zależy zbyt wiele, aby pozwalać sobie na „prywatne” emocje, kiedy odpowiada się za interes państw i ich obywateli.
Tę roztropną powściągliwość widać u europejskich polityków, jak prezydent Macron, brytyjski szef rządu Starmer, taką linię prezentują premier Tusk i minister Sikorski.
To rodzaj szkoły przetrwania: respektowanie realizmu, ale przy trzymaniu się własnych wartości i racji (o sposobach na Trumpa s. 54). Ale widać też inne podejście do amerykańskiego prezydenta – czyli całkowite zawierzenie, jakieś wręcz kolonialne poddaństwo. Bo zachowania i słowa Trumpa sprawiają wielu autentyczną radość, wzmacniają ideologiczne resentymenty, legitymizują cynizm i bezczelność. Są przyzwoleniem na polityczny i kulturowy brutalizm powiązany z infantylizmem, na jakiś spaczony darwinizm, nieskrępowany kult siły i pogardę wobec słabszych, którzy powinni tylko nieustannie dziękować i przepraszać.
PiS może jeszcze mieć problem z tym, że Trump chyba rzeczywiście zamierza się dogadać z Putinem i ubić z nim interes, a Ukraina tylko w tym przeszkadza. Dlatego już widać dość bezwstydną zmianę frontu u ludzi Kaczyńskiego: nie da się bronić Rosji (bo choćby Smoleńsk), ale można zastępczo dezawuować Ukrainę. Poseł Buda wypomniał Ukraińcom drogie samochody, poseł Kowalski chce, na wzór żądań Trumpa, aby Ukraina rozliczyła się z Polską za pomoc w czasie wojny, posłanka Witek ubolewa, że w Ukrainie nie odbywają się wybory – to znowu za Putinem i amerykańskim prezydentem – poseł Czarnek zachwycił się
J.D. Vance’em, napisał triumfalnie: „USA vs. lewacka Unia Europejska”. Po„debacie” Trumpa z Zełenskim pisowscy politycy i komentatorzy na chwilę przycichli, potem zaczęli znowu relatywizować, aż w końcu napadli na prezydenta Ukrainy. „Sztuczki Zełenskiego doczekały się męskiej riposty” – napisała Barbara Nowak, krakowska działaczka PiS.
F
rontu za to nie musi zmieniać Konfederacja. Ta formacja od zawsze była zdecydowanie antyukraińska, radykalnie antyunijna, przy okazji antyszczepionkowa, „judeosceptyczna”, opowiadająca się za transakcyjnością, opłacalnością, niskimi podatkami, walką z imigrantami i „darmozjadami”, a i Rosja nie jawi się tutaj zbyt demonicznie (więcej o tej formacji na s. 16). Kiedy patrzy się na kandydata Mentzena i jego kolegów, przychodzą na myśl „dziarscy chłopcy”z „Szewców” Witkacego. To nieśmiertelna formacja mentalna, wciąż taka sama, krocząca przez dekady z jednakowym zapałem, głosząca wyłączność wyznawanego przez nich porządku, traktowania obcych bez zbędnych ceregieli, dbania o tężyznę fizyczną, narodową tożsamość i podział na dwie płcie.
Dzisiejsza Konfederacja to dalekie echo „dziarskich”, może nawet karykatura, ale wciąż się podoba i uwodzi
– podobnie jak przez lata Janusz Korwin-Mikke – kolejne pokolenia młodych mężczyzn, ale i kobiet. U tej prostej prawicy oburzenie „starych elit” jawi się jako bonus i atut, a lekceważenie kulturowych i dyplomatycznych norm czy nawet zwyczajnej kindersztuby to przejaw „wietrzenia salonów” i „osuszania bagna”.
Czasy się zmieniają, ale wciąż znajdują się chętni na tę siłową wersję świata. Co więcej, ten konfederacki elektorat jest teraz przez część mediów „uświęcany” (podobnie jak nie można tknąć wyborców PiS). Znowu widać fascynację „tym trzecim”, „wywracaniem stolika”, „łamaniem duopolu PO-PiS”. Dawno wybaczona jest „piątka Mentzena”z wątkiem antysemickim, na zasadzie: oj tam, oj tam; prymitywizm całej oferty jest zapisywany na plus. Ogólnie ocenia się kampanię Konfederacji jako dynamiczną i nowoczesną, bo ma zasięgi w internecie. Najmniej uwagi poświęca się treści na zasadzie, że liczy się „sprawność”, a reszta, czyli także przekaz, to sprytne instrumenty i zręczne chwyty. Tyle że te wszystkie nowości są w istocie bardzo stare, sięgające lat 20. i 30. XX w. To już naprawdę było: łatwe rozwiązania, narodowy egoizm, ksenofobia, pomysły przesiedleń itd. Te nowe-stare siły maszerują dzisiaj w tę samą stronę: rozbicia „eurokołchozu”, wprowadzenia „ozdrowieńczego” chaosu, z którego ma wyłonić się nowy ład, a raczej bezład.
C
i, którzy twierdzą, że Europa jest słaba i rozbita, dlatego trzeba się uwiesić na USA, sami robią wszystko, aby ten proces dzielenia i osłabiania pogłębiać. W ostatnich dniach dużą karierę w socialach zrobił pewien ironiczny paradoks: „500 mln Europejczyków prosi 300 mln Amerykanów, aby ci ochronili ich przed 140 mln Rosjan”. Należy mieć nadzieję, że niedzielne spotkanie europejskich przywódców w Londynie, kolejne planowane inicjatywy, coraz twardsze deklaracje o zbrojeniach i trzymaniu antyputinowskiego frontu są zapowiedzią bardziej samodzielnej polityki bezpieczeństwa i równiejszego partnerstwa z Ameryką.
© SŁAWOMIR KAMIŃSKI/AGENCJA WYBORCZA.PL, TIGLAT/SHUTTERSTOCK
LUDZIE I WYDARZENIA
Kandydaci różnych prędkości
N
a dwa i pół miesiąca przed pierwszą turą wyborów prezydenckich mijanki między kandydatami wydają się mało prawdopodobne, ale kampania dopiero się rozkręca. Trochę hałasu zrobiło pod koniec lutego badanie SW Research dla „Wprost”, w którym Sławomir Mentzen wyprzedził Karola Nawrockiego. Był to jednak sondaż przeprowadzony przez internet, co zapewne sprzyjało kandydatowi Konfederacji, który znacznie lepiej wypada wśród młodszych wyborców.
Ze średniej sondażowej (wyliczonej na podstawie badań lutowych, dane Polityki Insight) wynika, że liczą się czterej kandydaci, ale każdy z nich gra w innej lidze. Prowadzi Rafał Trzaskowski z poparciem 34,6 proc., drugi jest Nawrocki (24,6 proc.); obaj faworyci minimalnie osłabli w porównaniu ze styczniem. Do 14,3 proc. urósł Mentzen, a poza podium znalazł się Szymon Hołownia z wynikiem 6,3 proc. Pozostali kandydaci – a jest ich już ok. 30 – są wyraźnie słabsi. O piąte miejsce rywalizują: Magdalena Biejat (Lewica), Grzegorz Braun (Konfederacja Korony Polskiej), Krzysztof Stanowski (bezpartyjny i – przynajmniej do 3 marca – bez zgłoszonego komitetu) oraz Adrian Zandberg (Razem) i poseł Wolnych Republikanów Marek Jakubiak.
Co przemawia przeciw mijance na czołowych pozycjach? Trzaskowski ma za sobą duży elektorat KO, ale buszuje też wśród wyborców Lewicy (według CBOS ma w nim wyraźnie wyższe poparcie niż niespecjalnie aktywna Biejat) i Trzeciej Drogi. Niewiele wskazuje na to, by jego notowania miały zacząć topnieć, zwłaszcza że raczej sprzyja mu niepewna sytuacja międzynarodowa; kandydat KO ma w sprawach bezpieczeństwa i polityki zagranicznej mocniejsze karty niż reszta stawki.
N
awrocki ma za sobą bardzo trudne i niezbyt udane tygodnie, ale – z jego
punktu widzenia – nieźle wypadła konferencja programowa w Szeligach pod Warszawą. Brzmiał pewniej niż we wcześniejszych wystąpieniach, złożył mnóstwo obietnic (obniżka podatków, większe nakłady na obronność), stosownie do swojej afiliacji krytykował Unię, chwalił USA, straszył migrantami i „chorymi trendami i ideologiami”. Przede wszystkim jednak – w otoczeniu wierchuszki PiS – pokazał się wprost jako kandydat tej partii. Jednoznaczne poparcie od Jarosława Kaczyńskiego powinno pomóc mu uciec przed Mentzenem; PiS jest wciąż znacznie potężniejszą partią niż Konfederacja.
Kampania Mentzena może robić wrażenie swoim rozmachem, a kandydat – według CBOS – potrafi uszczknąć trochę wyborców PiS, TD i niezdecydowanych; sprzyja mu prawicowy skręt debaty publicznej, brak ataków ze strony PiS oraz pozycja kogoś „trzeciego”, spoza obozów KO i PiS. Ale to chyba wciąż za mało, by wejść do drugiej tury. Warto pamiętać, że wciąż jesteśmy we wstępnej fazie kampanii. Prawdziwe zainteresowanie wyborców zacznie ona budzić pewnie za jakiś miesiąc. Na razie na sondaże trzeba patrzeć z pewnym dystansem. (WBS)
Las wiatraków
W
iatraki w środku lasu? Przyrodnicy protestują. Negatywną opinię wystawiła też Państwowa Rada Ochrony Przyrody, ponieważ budowa turbiny wymaga wycięcia ok. 20 ha lasu – a przecież do tego należy doliczyć też drzewa, które będzie trzeba usunąć pod drogę dla sprzętu budowlanego i linię przesyłową. Nie mówiąc już o wpływie na życie ptaków czy nietoperzy.
Projekt ustawy wiatrakowej wciąż nie jest gotowy, tymczasem Lasy Państwowe chcą postawić 2,5 tys. wiatraków. Pilotaż ruszył już półtora roku temu: po dziesięć turbin w nadleśnictwie Nowa Sól i Skwierzyna oraz dziewięć w nadleśnictwie Sława Śląska. Kierował nim Jerzy Fijas, główny specjalista służby leśnej ds. projektów rozwojowych i kierownik projektu „Las Energii”, który po zmianie rządu został powołany przez nowego dyrektora generalnego LP Witolda Kossa na stanowisko zastępcy dyrektora Lasów Państwowych ds. gospodarki leśnej.
„Las Energii” to pisowski projekt. List intencyjny w sprawie budowy farm wiatrowych został podpisany w lipcu 2021 r. przez Józefa Kubicę (ówczesnego dyrektora generalnego LP, zarazem polityka Suwerennej Polski) z duńską spółką Eurowind Energy. Kilka miesięcy wcześniej Lasy podpisały też umowę o zachowaniu poufności. I tak oto wydzierżawiły – nie swoje przecież, bo publiczne – grunty Skarbu Państwa duńskiej firmie na 30 lat, na warunkach nieznanych opinii publicznej.
– Ustawa o lasach nie przewiduje, by LP zajmowały się produkcją i sprzedażą energii elektrycznej – zauważa Katarzyna Wiekiera z Pracowni na rzecz Wszystkich Istot. – Umowy dzierżawy powinny być jawne, bo dotyczą zarządzania publicznym majątkiem. Sam projekt został zaś wstrzymany przez Ministerstwo Klimatu i Środowiska ze względu na wątpliwości prawne i szkodliwość przyrodniczą
– dodaje.
Z
jednoczona Prawica zablokowała rozwój energetyki wiatrowej na lądzie, ale wyłączyła z tego lasy najwyraźniej po to, aby na energetyce odnawialnej mogli zacząć zarabiać leśnicy. Wygląda jednak na to, że nowe władze uznały pomysł za szczytny i wart uzupełnienia o projekt badawczy. Dyrektor LP Witold Koss zlecił bowiem Uniwersytetowi Przyrodniczemu w Poznaniu zbadanie „wpływu budowy farmy wiatrowej na populacje ptaków i nietoperzy w lasach nizinnej Polski” – za prawie 17 mln zł. Trudno zgadnąć właściwie po co. Państwowa Rada Ochrony Przyrody w jednoznacznie negatywnej opinii dotyczącej lokalizacji turbin wiatrowych na obszarach leśnych, powołując się na 200 prac badawczych, stwierdza bowiem: „W kwestii szkodliwości takiej lokalizacji wiedza jest satysfakcjonująco szeroka, poparta wieloma badaniami”. (AS) działających na rzecz odsuniętej od TVP partii Zio-
Koniec bezkarności
bry: Szczecińskie24, Radomskie.info i Lubelskie.info.
Mateckiego
Kontrolował je właśnie Matecki.
R
ozliczając aferę Funduszu Sprawiedliwości,
Jak podaje OKO.press, we wniosku do Sejmu prokuratura skierowała do Sejmu wniosek o uchylenie Mateckiemu immunitetu prokuratura
o uchylenie immunitetu kolejnemu posłowi PiS opisuje mechanizm „prania pieniędzy” (zarzut
związanemu ze Zbigniewem Ziobrą: Dariuszowi Mateckiemu. Wniosek obejmuje także zgodę na zatrzymanie i tymczasowe aresztowanie.
Matecki, który zasłynął hejterskimi wyczynami, jest jedną z osób nagranych na tzw. taśmach Mraza. Z Funduszu Sprawiedliwości do dwóch organizacji, którymi kierują jego znajomi, poszło blisko 20 mln zł (do Fidei Defensor – 12,1 mln, do Przyjaciół Zdrowia – 7,7 mln). Teraz prokuratura zarzuca posłowi uczestnictwo w ustawianiu konkursów na dotacje z FS. Jak podaje OKO.press, Matecki wysyłał Mrazowi projekty ofert do poprawienia tak, by wygrały konkurs. Natomiast ustalanie, jaką drogą i na jakie partyjne potrzeby mają trafić pieniądze przekazane zależnym od Mateckiego organizacjom, miało odbywać się na werandzie domu Zbigniewa Ziobry w miejscowości Jeruzal. Tam omawiano je w gronie urzędników związanych z Funduszem
– wśród których byli ówcześni wiceministrowie sprawiedliwości Michał Woś i Marcin Romanowski, obecnie azylant u Orbána. Pieniądze miały iść na stworzenie mediów internetowych
z art. 299 kk) z Funduszu: w ramach realizacji zadań konkursowych zatrudniano ludzi i kupowano usługi, wielokrotnie przepłacając, a pieniądze, w kopertach, nieoficjalnie, przekazywano Mateckiemu. Nazywano to „darkowym” – w sumie chodziło o co najmniej 450 tys. zł. Te pieniądze Matecki wydawał już według własnych
– i partyjnych – potrzeb. Ten mechanizm, żywcem skopiowany z gangsterskich filmów, potwierdzają świadkowie.
Zarzuty w tej sprawie mają już Woś i Romanowski oraz urzędnicy ministerstwa zatrudnieni w departamencie zajmującym się FS. I, prawdopodobnie, dostanie je też Ziobro. Dla Mateckiego są jeszcze zarzuty dotyczące fikcyjnego zatrudnienia w dwóch placówkach Lasów Państwowych. Zarobił tam łącznie prawie pół miliona złotych (w pierwszej – 320 tys., a w drugiej – 163 tys. zł). Dowodem na fikcyjność tego zatrudnienia jest m.in. to, że nie korzystał ze służbowej poczty internetowej ani z systemu informatycznego, a w miejscach pracy był raptem kilka razy. W sumie na uchylenie immunitetu Dariusza Mateckiego czeka sześć zarzutów.
EWA SIEDLECKA
S
amorządy powoli podnoszą się po szoku, jaki zaserwowały im rządy PiS. Uratować mają je nowe zasady finansowania, które uniezależniają wpływy do lokalnej kasy od przedwyborczych prezentów dla podatników wymyślanych w Sejmie. Jednak poprawa sytuacji finansowej miast nie nastąpi szybko. Wciąż ogromnym obciążeniem są rosnące wydatki na szkolnictwo i zbyt niska subwencja oświatowa. Do tego dochodzą podwyższanie płacy minimalnej i bardzo droga energia. Poza tym trzeba nie tylko spłacać stare zobowiązania, ale także mieć środki na wkład własny do projektów unijnych. Dzięki odblokowaniu pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy tych jest
więcej, ale wiele projektów trzeba ukończyć już w przyszłym roku.
Aby finansować deficyt, coraz więcej samorządów decyduje się na emisję obligacji. Tak właśnie postąpił m.in. Sopot. Jak mówi skarbnik kurortu Mirosław Goślicki, obligacje zapewniają miastu większą elastyczność niż kredyty. Oprocentowanie obu tych instrumentów jest podobne, ale obligacje pozwalają na bardziej elastyczną spłatę, w zależności od aktualnej sytuacji finansowej samorządu. Najpopularniejsze są obligacje 10-letnie, w których przypadku co roku trzeba oddać jedną dziesiątą kapitału. Emisją obligacji komunalnych (zgodę na taką operację muszą najpierw wyrazić radni) zajmuje się bank wybrany w przetargu. Wygrywa zazwyczaj ten, który zaproponował najniższe oprocentowanie. To on kupuje obligacje, w ten sposób pożyczając samorządowi pieniądze.
C
zęść obligacji trafia potem na giełdę, gdzie teoretycznie mogą je kupować chętni inwestorzy. Także ci indywidualni, czyli zwykli obywatele. W praktyce jest to jednak bardzo trudne, bo obrót takimi papierami jest mały. Nierzadko nawet zerowy. A szkoda, bo z pewnością znalazłoby się sporo mieszkańców, którzy pożyczyliby swojemu miastu pieniądze na korzystnych warunkach. Oprocentowanie oparte jest o stawkę WIBOR i marżę, co obecnie pozwala nie tylko ochronić się przed inflacją, ale jeszcze nieco zarobić.
Poza tym obligacje komunalne dla wierzyciela są bardzo bezpieczne – samorządy nie mogą zbankrutować, a ich dług jest gwarantowany przez Skarb Państwa. Jednak z punktu widzenia samorządowców sprzedawanie obligacji wszystkim chętnym zamiast jednemu bankowi byłoby dużo bardziej skomplikowane i czasochłonne. Nie możemy zatem bezpośrednio pożyczyć pieniędzy swojej gminie na remont ulicy, szkoły czy domu kultury. (CK)
TYDZIEŃ W POLITYCE
że z Trumpem nie ma dyplomacji, są negocjacje – najlepiej
Patokorpo
na kolanach, żeby nie urazić próżności autokraty.
Z
Gazą tak samo. Pomysł Trumpa: sprzedajemy 2 mln wyJarosław Kuźniar
niszczonych wojną obywateli sąsiadom, przejmujemy Strefę Gazy i budujemy tam Riwierę. Idźmy dalej: najbo-Dziennikarz, twrca platformy podkastowej Voice House gatszy człowiek świata Elon Musk, który kupił sobie władzę
C
zy można prowadzić państwo jak firmę, i to bez ofiar? Od miesiąca świat przechodzi przyspieszony kurs robienia dealów przez Donalda Trumpa na wielką skalę. „It’s a good deal” jest jak refren, który ma trzymać świat w transie negocjacji i finansowych ustawek. Cła tu, cła tam. Spauzowane, podniesione. Za karę, w odwecie, na złość. Bo tak!
Wszystko ma tu swoją cenę. „Złota karta”za 5 mln dol. to przepustka dla cudzoziemców. Daje prawo do życia i pracy w USA oraz ścieżkę do obywatelstwa. Rosyjskim oligarchom też? „Tak, być może. Znam kilku rosyjskich oligarchów, którzy są bardzo miłymi ludźmi” – mówi Trump. Za to: „Unia Europejska została utworzona, żeby oszukać Stany Zjednoczone”. Stąd celna kara dla Europy – 25 proc. „Wręcz przeciwnie, nie jesteśmy od oszukiwania, ale budowania pokoju, szacunku, dawania szansy biznesowi” – odpowiada premier Tusk. Jednak w czasach, kiedy nowy prezydent USA w miesiąc wywrócił porządek świata, jakiekolwiek dyskusje opierające się na historii nie mają sensu. Ona pisze się na nowo. Jest jak na licytacji: wygrywa ten, kto da lepszą cenę.
Zresztą, co tam cła! Wojna i pokój też mogą być good deal. Po rozmowie z Putinem Trump zachowuje się jak jego rzecznik. Ukraina w oczach tłumu zwolenników MAGA jest znienawidzonym peryferyjnym krajem, który za dużo dostał i za mało podziękował. Ostatnia zawstydzająca wymiana zdań w Gabinecie Owalnym tylko potwierdziła,
w Białym Domu za ćwierć miliarda dolarów, robi czystki w amerykańskiej administracji. W samym Waszyngtonie publiczne etaty ma ponad 2 mln urzędników. Kolejne dziesiątki tysięcy ludzi w całych Stanach. Piła łańcuchowa Muska tnie na oślep – wywalając do kosza choćby krytyczne programy zdrowotne w Afryce (epidemia eboli). Są i bardziej kuriozalne hasła: „Zatrzymaliśmy wysłanie 50 mln dol. do Gazy na zakup prezerwatyw dla Hamasu”. Dowodów tych „oszczędności” brak, ale przekaz niesie się szeroko. Tłum to lubi. „Co robiłeś w zeszłym tygodniu?” – pyta urzędników Musk w oficjalnym mailu. Testuje ich lojalność w sposób poniżający. Jasne, sprzątanie administracji przyda się w każdym kraju, ale takie testy czystości mogą wiele zniszczyć, zanim dadzą jakiekolwiek korzyści w przyszłości. Zresztą już pojawiają się sygnały, że zwolnionymi urzędnikami służb bezpieczeństwa narodowego USA interesują się wywiady Rosji i Chin.
Choć biznes wokół kasyn Trumpowi nie wyszedł, to miłość do kart pozostała. I przekonanie, że kto ma siłę, ten ma rację. Cała geopolityka jest dla niego niczym talia kart. Rosja, Chiny, Europa. Wszyscy byli utrzymywani przez Amerykę, bo pozwalała na to poprzednia „głupia” władza, ja Trump zrobię z tego wreszcie dobry biznes. I patrzymy na tę Amerykę jak na korporację, w której nowy prezes rzucił na zebraniu poniżający żart, wszyscy się śmieją i nie ma odważnego, który by przestał. Bo król się obrazi.
Kiełbasa z prądem?
R
ząd robi drugie podejście do programu dopłat do zakupu rowerów elektrycznych. Pierwsze – w sierpniu zeszłego roku okazało się falstartem, bo Europejski Bank Inwestycyjny odmówił dofinansowania. To nic osobistego – pieniędzy z EBI na bliźniaczy program nie dostali również Litwini. Tyle że Polaków zabolało to podwójnie, bo zawiedli się nie tylko klienci, ale przede wszystkim prężnie działająca branża rowerowa, która pod program ustawiła całą produkcję. (Na Litwie takiego problemu nie było, bo nie mają tam rodzimych producentów). Może dlatego determinacja, żeby jednak dopłacać do elektrycznych jednośladów, była w Polsce dużo większa.
Program miał również silnego ambasadora – wiceministra klimatu Krzysztofa Bolestę, który obiecał, że„dowiezie elektryki”. Wygląda na to, że słowa dotrzyma, bo w zeszłym tygodniu Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej zakończył konsultacje. Wpłynęło ponad 120 uwag, ale zaskoczeń nie było – w tej sprawie już w grudniu zeszłego roku odbył się tzw. okrągły stół, na którym wypracowano większość nowych zasad programu, w tym procedurę refundacji.
P
o zakupie elektryka będzie można ubiegać się o zwrot 50 proc. wydanej kwoty – jednak nie więcej niż 2,5 tys. zł.
W pierwszym podejściu była mowa nawet
o 5 tys. zł, ale wtedy budżet programu szacowany był na 300 mln zł. Tym razem na stole leży 50 mln zł i ani złotówki więcej. Więcej można będzie dostać, kupując rower elektryczny typu cargo – tu zwrot może sięgnąć 4,5 tys. zł. Do uzyskania zwrotu kosztów niezbędna będzie faktura lub paragon imienny wystawiony na wnioskodawcę (czyli kupującego). Wniosek (tylko w formie elektronicznej) trzeba będzie złożyć poprzez Generator Wniosków o Dofinansowanie NFOŚiGW. W sumie proste, ale nie dla każdego. Tym bardziej że jednym z pomysłów jest uprzywilejowanie w programie osób starszych.
Teraz program musi zostać zaakceptowany przez Zarząd Narodowego Funduszu, a później przez Ministerstwo Klimatu i Środowiska – co powinno się wydarzyć jeszcze w tym miesiącu. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, dopłaty mogłyby ruszyć już od kwietnia.
Opozycja, rzecz jasna, twierdzi, że to zwykłe przedwyborcze rozdawnictwo, a nawet
– elektryczna kiełbasa wyborcza. (JULL)
Katastrofa w Białym Domu, koalicja w Europie
T
rump się wściekł. Nie na Putina, a na Zełenskiego. Po bezprecedensowej publicznej kłótni w Gabinecie Owalnym prezydent Ukrainy został wyproszony z Białego Domu, a szanse jego dalszej współpracy z Ameryką Donalda Trumpa zawisły na włosku. Wizyta w Waszyngtonie i podpisanie dealu o minerałach miały być krokiem ku związaniu interesów USA z zasobami naturalnymi Ukrainy, co nie dawało gwarancji bezpieczeństwa, ale zbliżało oba kraje na ważnej dla Trumpa niwie biznesowej. Gdy jednak kurtuazyjna zazwyczaj rozmowa przy kominku przerodziła się w awanturę, z podniesionymi głosami, wymachiwaniem rąk i wskazywaniem palcami winnych, zamiast porozumienia na najwyższym szczeblu doszło do zerwania kontaktów. „On nie jest gotów na pokój. Może wrócić, gdy zmieni zdanie” – ocenił Trump, gdy za kawalkadą Zełenskiego zamykała się brama. Ciepła między Trumpem a Zełenskim nigdy nie było, teraz nastała epoka lodowcowa.
Koszmarną ironią jest, że prezydent USA uważa, iż to Rosja chce dziś pokoju bardziej niż Ukraina, a Zełenski przeszkadza w przerwaniu walk bardziej od Putina. Po trzech latach niesprowokowanej i okrutnej wojny taka zmiana oceny Ameryki wywraca warunki gry. Widać jednak, że za planem Trumpa nie ma strategii, skoro efekty wielotygodniowych zabiegów z udziałem mediatorów, pośredników i wysłanników zrujnował nagły wybuch emocji, którego żadna ze stron nie umiała opanować. Okazało się, że Trump żąda przede wszystkim hołdów i wdzięczności, a przy tym jest pamiętliwy i nie wybacza sympatii dla Demokratów.
L
ekcję tę odrobiono zawczasu w Paryżu i Londynie. Emmanuel Macron i Keir Starmer pozwolili Trumpowi błyszczeć i polemizowali łagodnie, więc wyszli z Białego Domu jako najlepsi przyjaciele prezydenta. Zełenski wybrał twardą obronę historycznej prawdy i żywą polemikę, co nie jest mile widziane przy włączonych kamerach i mikrofonach. Ocena sytuacji zawiodła go na pewno. Dał się sprowokować czy miał ukryte intencje?
Szybkość, z jaką J.D. Vance oskarżył Zełenskiego o brak szacunku i torpedowanie wysiłków Trumpa, może wskazywać, że to Biały Dom zastawił pułapkę. Z kolei gospodarze podejrzewali, że Zełenski chciał się przy kamerach odgryźć za upokarzające Kijów negocjacje umowy o minerałach. Te kilkanaście minut przejdzie do historii jako studium antydyplomacji. Ale ważniejsze jest zarządzanie kryzysem, z którego obie strony wyszły poobijane. Trumpowi zależało na szybkim dealu, którego nie ma. Zełenski chciał doprowadzić do godnego zakotwiczenia Ameryki w Ukrainie i pierwszą szansę stracił. Europa liczyła na postęp dialogu, skoro
o dawnej jedności nie ma już mowy. Teraz wszyscy mają problem. Cieszy się tylko Putin i rodzi się obawa, czy jeśli Ameryka ma być na pierwszym miejscu, drugie nie przypadnie Rosji.
N
a razie jednak to Europa bierze sprawy w swoje ręce. Na ratunkowym szczycie w Londynie brytyjski premier i francuski prezydent przedłożyli ofertę europejskiego planu. Powstać ma „koalicja chętnych” na rzecz misji w Ukrainie, ale Starmer będzie przekonywał Trumpa, by miała ona wsparcie USA. Wcześniej włoska premierka Giorgia Meloni, też mająca dobre osobiste relacje z Trumpem, zaproponowała pilny amerykańsko-europejski szczyt o bezpieczeństwie. Ta rozmowa będzie kontynuowana na unijnym szczycie we czwartek.
Dynamika jest duża, a inicjatywa przechodzi na wschodnią stronę Atlantyku. Przewodzi jej tandem europejskich potęg nuklearnych i gospodarczych, Francji i Wielkiej Brytanii, którym sekundują Włochy. Nieoczekiwanym partnerem Europy została Turcja. Głos Polski i wschodniej flanki NATO gdzieś się zagubił, mimo że Warszawa pełni unijną prezydencję. Nie widać też Niemiec, w bezwładzie po wyborach i po zdystansowaniu się od USA przyszłego kanclerza Friedricha Merza. Szefowa unijnej dyplomacji Kaja Kallas wezwała, by „wolny świat” wybrał nowego lidera zamiast prezydenta USA. To nie mogło się w Waszyngtonie spodobać, chociaż Trump żadnym liderem wolnego świata być nie chce.
Jednoosobowe kreowanie polityki i graniczące z kultem poparcie umożliwia Trumpowi niemal każdy manewr bez oglądania się na sojuszników. Teraz najważniejsze, by obrażony na Ukrainę nie wykonał emocjonalnego zwrotu ku Rosji. Jego biznesowi negocjatorzy, ze Steve’em Witkoffem na czele (sylwetka na s. 62), nie mają doświadczenia w dyplomacji, ale spełnią każdy rozkaz. Rosja wie, że tylko dzieląc Zachód, jest w stanie po swojemu urządzić Wschód, a ten podział się pogłębia.
MAREK ŚWIERCZYŃSKI
„Trump: instrukcja obsługi” – s. 54
© CHRISTOPHE ENA/REUTERS/FORUM, LEFTERIS PITARAKIS/AP/EAST NEWS, VADIM GHIRDA/AP/EAST NEWS
Kurdowie i pokój
P
artia Pracujących Kurdystanu (PKK) ogłosiła jednostronne zawieszenie broni w swoim 40-letnim konflikcie z Turcją. Uznawana za terrorystyczną m.in. przez Unię Europejską i USA organizacja odpowiedziała w ten sposób na apel o pokój Abdullaha Öcalana, swojego założyciela, który od 25 lat przebywa w tureckim więzieniu. W liście przesłanym do zwolenników pisze on o „historycznej odpowiedzialności”, jaka spoczywa na PKK w sytuacji, gdy zbrojna walka – jego zdaniem – przestała mieć sens. PKK od kilku lat jest w defensywie. Ok. 5 tys. aktywnych bojowników ukrywa się w irackich górach przy granicy z Turcją. Zepchnęły ich tam tureckie drony, które zupełnie odmieniły zasady tej partyzanckiej wojny.
Sytuacja samego Öcalana nie jest jasna. Już kilkakrotnie z więzienia apelował do towarzyszy o złożenie broni. I wszystkie te apele były poprzedzone negocjacjami z tureckimi władzami (co zapewne oznaczało też tortury). Turcja uważa odsiadującego dożywocie Öcalana za winowajcę konfliktu wewnętrznego, który od 1978 r. pochłonął już 40 tys. ofiar po obu stronach. Ostatnia próba porozumienia w sprawie statusu prawie 20-milionowej mniejszości kurdyjskiej, od lat prześladowanej w 86-milionowej Turcji, skończyła się fiaskiem w 2015 r. Wtedy prokurdyjska partia HDP osiągnęła najwyższy w historii wynik wyborczy i sprzeciwiła się przedłużeniu władzy prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana. W następnych latach dziesiątki tysięcy Kurdów trafiło do więzień z powodów politycznych, usunięto też z urzędów prawie 150 demokratycznie wybranych kurdyjskich burmistrzów, a lider HDP Selahattin Demirtaş od 2016 r. przebywa w więzieniu.
D
ziś Erdogan znów potrzebuje Kurdów – wewnętrznie i zewnętrznie. Obecna, ostatnia kadencja prezydenta kończy się w 2028 r., a do zmiany konstytucji, która prolongowałaby jego władzę, potrzebne są kurdyjskie głosy w parlamencie. Równie ważny jest kontekst syryjski. Pod koniec 2024 r. władzę w Syrii przejęło ugrupowanie wspierane przez Ankarę. Dla nowych władz syryjskich największym konkurentem pozostają jednak Syryjskie Siły Demokratyczne, kurdyjska partyzantka kontrolująca północno-wschodni obszar kraju. Ankara może więc liczyć na to, że pokój z Kurdami u siebie będzie również oznaczać pokój z Kurdami w Syrii, która w ten sposób ustabilizuje się pod tureckim patronatem.
wpływowy doradca amerykańskiego prezydenta Donalda Trumpa. Musk aktywnie wspiera europejską skrajną prawicę, a ujął się za Călinem Georgescu, który w grudniu wygrał pierwszą turę wyścigu
o prezydenturę. Tamto głosowanie unieważnił Trybunał Konstytucyjny. Za pretekst posłużyły doniesienia wywiadu o rosyjskim wsparciu, bez którego nie miałby szans politycznie zaistnieć szerzej nieznany doktor gleboznawstwa o antydemokratycznych poglądach. Georgescu i tak pozostaje murowanym faworytem zaplanowanej na maj powtórki. Tymczasem wymiar sprawiedliwości intensywnie szuka argumentów pozwalających zablokować jego kandydaturę.
Lidera sondaży nie tyle aresztowano, ile zatrzymano. Zrobiła to w Bukareszcie policja drogowa i doprowadziła na wielogodzinne przesłuchanie. Wychodzącego z prokuratury polityka powitał kilkusetosobowy wiec zwolenników, Georgescu pozdrowił ich gestem przypominającym salut rzymski. Równolegle przeszukano kilkadziesiąt nieruchomości, w sumie zatrzymano ponad 20 osób. Prokuratorzy prowadzą śledztwa w sprawach zamachu na porządek konstytucyjny, składania fałszywych oświadczeń o źródłach finansowania kampanii wyborczej oraz założenia organizacji faszystowskiej, rasistowskiej i ksenofobicznej. Jest jeszcze wątek Hora.iu Potry, ochroniarza Georgescu i przywódcy grupy operujących w Afryce najemników, który miał zawiązać spisek, by w drodze operacji zbrojnej wywołać w kraju chaos.
M
ożna się spodziewać, że i Musk, i reszta ekipy Trumpa będzie pomstować na wszelkie zabiegi eliminujące Georgescu, który zapewnia, że „sytuację w Rumunii wyjaśnią amerykańskie sankcje”. Sprawa wcale nie jest lokalna. Prezydent ma spore uprawnienia, miejscowe bazy wojskowe należą do największych na wschodniej flance NATO, Stany Zjednoczone mają tu radar wchodzący w skład tarczy antyrakietowej, przez port w Konstancy wędruje eksport ukraińskiego zboża. A francuski prezydent Emmanuel Macron sugeruje, że jeśli Rosji nie uda się zbrojnie zatrzymać w Ukrainie, to Władimir Putin skieruje się ku Mołdawii, a być może także Rumunii. Jednocześnie unijne rządy wysyłają sygnały gorącego poparcia dla wysiłków władz w Bukareszcie, co sprawia, że Rumunia staje się kolejnym polem europejsko-trumpowskiej rywalizacji.
Rozum idzie spać
JOANNA CIEŚLA
Połowa Polaków pytanych w sondażu Eurobarometru sądzi, że wirusy powstają w rządowych laboratoriach. Jedna trzecia – że dinozaury żyły w tym samym czasie, co ludzie. Czy planowana reforma edukacji pomoże rodakom odnaleźć kontakt z faktami?
ILUSTRACJA marta róża żak
W
yniki europejskiego sondażu jaskrawo pokazują, że podstawowa wiedza Polaków ulokowała się gdzieś na poziomie ogona kontynentu. Raport Eurobarometru, wstrząsający dla świata edukacji i nie tylko, opublikowano w połowie lutego. Badanie przeprowadził jesienią 2024 r. ośrodek Verian
Brussels (wcześniej Kantar Public)
w 27 państwach Unii Europejskiej
i ośmiu spoza Wspólnoty. Na pytania powiązane z wiedzą o na
uce i technologii odpowiadało ponad 34 tys. obywateli w wieku
co najmniej 15 lat. Z Polski – ponad tysiąc.
Spośród naszych rodaków 38 proc. wyznało, że nie wierzy,
by ludzie rozwinęli się z wcześniejszych gatunków zwierząt
(4 proc. nie ma pewności). Ponad połowa (52 proc., najwięcej
w Europie) uważa, że zmiany klimatu są skutkiem raczej tzw. na
turalnych procesów niż działań ludzkich. Po 51 proc. Polaków jest
przekonanych, że antybiotyki zabijają wirusy tak samo jak bak
terie oraz że lasery działają poprzez skupianie fal dźwiękowych
(tę drugą odpowiedź też podają najczęściej w Europie). 45 proc.
sądzi, że lekarstwo na raka istnieje, ale jest ukrywane z powo
dów komercyjnych.
Pała z ciekawości
Najczęstszym źródłem informacji o rozwoju nauki i techno
logii jest w Polsce, według deklaracji pytanych, telewizja. Wska
zało ją 61 proc. z nich. Każdy mógł wybrać dwa źródła. Drugie są
media społecznościowe (28 proc.). 5 proc. czerpie wiedzę z gazet
(najmniej w Europie; wśród Greków to 14 proc., wśród Holen
drów – 55 proc.). Z książek – drukowanych lub e-booków – 4 proc.
(mniej, bo 3 proc., jest na Cyprze, a najwięcej, 10 proc., w Luksem
burgu). Część Europy dość chętnie sięga jeszcze do czasopism
naukowych: 22 proc. Finów, 15 proc. Duńczyków; Polaków tylko
6 proc. (biorąc pod uwagę skutki działań ministra Przemysława
Czarnka, może to i lepiej).
Na tle Europy wyróżnia nas też ciekawość, a dokładniej – jej
brak. Ponad 54 proc. z nas uważa, że w codziennym życiu zna
jomość nauki niespecjalnie się przydaje (tylko w Słowacji taką
opinię można usłyszeć częściej, od 58 proc. pytanych). W ogóle
nie cenimy zbytnio naukowców. Połowa Polaków (więcej jest
tylko Cypryjczyków) uważa, że badacze są aroganccy, 42 proc.
(więcej tylko w Słowenii), że ograniczeni, a 36 proc. – najwięcej
w Europie – że niemoralni.
Po publikacji tych sensacji dominowały komentarze, że przy
czyną uśpienia rozumu ogromnych rzesz Polaków jest masowy
istały kontakt zurządzeniami zalewającymi odbiorców danymi,
których nie sposób uczciwie przetworzyć. Trochę klisza, trochę
racja. Bo urządzenia działają nie tylko w Polsce – i wszędzie jest
gorzej, niż było.
Niemal równolegle z wynikami Eurobarometru własne kom
pleksowe badanie poświęcone zaufaniu do naukowców (w 68 kra
jach) opublikował prestiżowy magazyn „Nature Human Beha
viour” i przez chwilę powiało względnym optymizmem. Badacze
określili deklarowane zaufanie jako umiarkowanie wysokie
(chociaż 3,62 w pięciostopniowej skali to trója z plusem). Polacy
znaleźli się w drugiej połowie, ale bliżej środka stawki.
Sondaże Eurobarometru i „NHB” trudno porównywać – me
todologia jest odmienna, ale nie całkiem. Różne obrazy mogą wynikać stąd, że Eurobarometr badał obywateli jesienią 2024 r., „NHB ”– od listopada 2022 r. do sierpnia 2023 r. Między sondażami upłynął więc rok, dwa lata – czyli rok, dwa lata dezinformacji. W poprzedniej edycji z 2021 r. Eurobarometr też podawał trochę lepsze dane. Na przykład przekonanie, że rządy wytwarzają wirusy, by kontrolować obywateli, wyrażało „tylko” 40 proc. Polaków – to 10 pkt proc. mniej niż trzy lata później.
Dwója z wiedzy
Oczywiście sprzyjające okoliczności do rozwoju dezinformacji wyrosły wraz z pandemią Covid-19. Ikoniczne stały się wystąpienia piosenkarki Edyty Górniak, która najpierw w mediach społecznościowych podzieliła się tezą, że „na oddziałach zakaźnych leżą statyści”, a potem nie mniej absurdalnie próbowała się z tych wypowiedzi tłumaczyć. Rozmaici „teoretycy spiskowi”, jak mówią sami o sobie, od początku 2020 r. pozostają na fali wznoszącej, przekazując swoje przekonania każdemu chętnemu, co najłatwiej usłyszeć w socialach.
Autorka tego tekstu została członkinią trzech grup: „Chemtrails – polska dokumentacja zdjęciowa”, „Polskie Nie dla 5G” oraz „Płaska Ziemia bez cenzury”. Pierwsza grupa liczy 10 tys. członków, którzy wymieniają się dowodami na rozpylanie przez samoloty szkodliwych związków chemicznych, bo taka ma być prawda
o smugach kondensacyjnych pozostawianych na niebie przez odrzutowce.Uczestnicyspołecznościtwierdzą,żeONZjestorganizatorem międzynarodowego procederu rozprowadzania toksycznej mgły, i opisują przesyłane zdjęcia: „poprostu weszła pomiędzy budynki jak dym z nikąd. Tak jakby została czymś uaktywniona. Śmierdzi proszkiem do prania i zaczyna drapać w gardle plus kaszel. Poprzednim razem jak przyszła ‘mgła’ poł budowy – gorączka, halucynacje w nocy i poty. Sypia z nieba” – przestrzega jeden z użytkowników (pis. oryg.). Rozpylana z samolotów zarówno w USA, jak i w Polsce ma być też m.in. bakteria pałeczki krwawej.
Grupa „Polskie Nie dla 5G” rozpowszechnia informacje „nt. szkodliwego wpływu technologii 5G (i szeroko pojętego elektrosmogu) na nasze życie” i liczy 28 tys. członków. Natomiast w społeczności „Płaska Ziemia bez cenzury” udziela się aż 85 tys. użytkowników. Część z nich to prześmiewcy, ale wyraźna jest frakcja autentycznie przekonanych, że Ziemia nie może być okrągła, „skoro nad morzem poziom wody zawsze pokazuje poziom nigdy skos” i że trwałość międzynarodowego układu antarktycznego wynika tylko z tego, że „Antarktyda nie istnieje” (gdyby istniała, to dawno by ją ktoś rozkopał dla surowców).
Ściągnięcie wyznawców podobnych tez na – okrągłą – Ziemię stanowi wyzwanie na skalę międzynarodową, bo w wielu krajach podobnych grup przybywa. Jednak o tym, że w Polsce wyzwań jest więcej, świadczy również Międzynarodowe Badanie Umiejętności Dorosłych (PIAAC) koordynowane przez OECD. 39 proc. polskich uczestników miało poważne trudności z rozumieniem tekstu. Jeśli chodzi o matematykę, 38 proc. potrafiło w najlepszym razie ułożyć po kolei przedstawione liczby, pomnożyć je i podzielić, czyli zrobić to, czego uczą się dzieci w czwartej klasie podstawówki. Ite wyniki były słabsze niż w krajach z sąsiedztwa i regionu – oraz gorsze niż poprzednie rezultaty z 2013 r., kiedy ledwie podstawowe umiejętności ujawniało 23 proc. Polaków (reszta radziła sobie lepiej). Przedstawiciele Instytutu Badań Edukacyjnych (prowadzącego projekt PIAAC w naszym kraju) zaznaczali, że wielu polskich respondentów nie podjęło nawet prób rozwiązywania zadań.
Niby nie powinno to dziwić, bo od lat powracają doniesienia, że Polakom sprawia trudność realizacja prostych procedur, poczynając od zażywania leków zgodnie z wytycznymi lekarzy. Tłumaczy się to „polskim indywidualizmem”, ale istnieje obawa, że te wyjaśnienia są na wyrost optymistyczne. Być może pacjenci spomiędzy Odry i Bugu po prostu nie są w stanie tych wytycznych pojąć, zapamiętać lub doczytać. Nie radzimy sobie też zwypełnianiem dokumentów. Nagminnie składamy je niekompletne, ślemy np. wnioski o zasiłki nie tam, gdzie trzeba, w rubryce „wynagrodzenie” wpisujemy stawki godzinowe zamiast miesięcznych itp. Rzecznik ZUS niedawno alarmował też o błędach w formularzach wypełnianychnapodstawie wzorów publikowanych przez urząd na stronie internetowej. Część obywateli przepisuje te wzory bezrefleksyjnie, wraz z przykładowym podpisem „Jan Kowalski”.
Trudno też cieszyć się z dzieci, przez lata przynoszących nam bardzo dobre wyniki międzynarodowych badań 15-latków PISA. Testy te sprawdzają kompetencje czytelnicze, matematyczne i przyrodnicze. W ostatniej edycji z 2022 r. wynik polskich uczniów jest w każdym obszarze dużo niższy niż w poprzedniej z 2018 r. I znów – spadło u wszystkich, ale polski spadek jest gwałtowniejszy niż światowa średnia.
Wszystko razem wskazuje na to, że nie samymi platformami społecznościowymi i smartfonami kopiemy rozumowi grób. Szkodzą nam również własne i systemowe zaniedbania. Dajmy na to, przytoczone odpowiedzi w sondażu Eurobarometru o tym, że informacje o nauce Polacy czerpią z telewizji, wydają się kolejną kliszą i automatyzmem. Faktycznie z roli edukatora telewizja abdykowała. Programów popularnonaukowych w komercyjnych stacjach trudno się doszukać.TVP wyprowadziłarealizacjęmisji w specjalistyczne kanały, w tym TVP Nauka. Kanał jest całkiem udany, oglądalność oscyluje ok. 1 proc. (nie tak mało), ale i tak co rusz powracają informacje o planowanym zamknięciu z powodu problemów finansowych. Oczywiście możliwe jest, że Polacy, mówiąc o czerpaniu wiedzy o nauce z telewizji, mają na myśli wypowiedzi pojawiających w różnych programach celebrytów i polityków. To by wiele wyjaśniało. Dość przytoczyć słynne wystąpienie Andrzeja Dudy przed kamerami w Końskich, gdzie deklarował, że absolutnie nie jest „zwolennikiem jakichkolwiek szczepień obowiązkowych” i że osobiście nigdy nie szczepił się na grypę, „bo uważa, że nie”.
Jak echo brzmi deklaracja Karola Nawrockiego, kolejnego związanego z PiS kandydata na prezydenta, który też jest „przeciwko przymusowym szczepieniom”, „z wyłączeniem chorób, które są zagrożeniem generalnym dla populacji”, jak „palio i choroba Heinego-Mediny”. Sprawiedliwie trzeba dodać, że o wspólnym życiu ludzi z dinozaurami opowiadała natomiast kilka lat temu Ewa Kopacz z PO, była premier, z wykształcenia lekarka.
Trója z krytycyzmu
Na tle tych wszystkich okoliczności jaskrawo widać, przed jak potężnym wyzwaniem stoi właśnie polski system edukacji
– aktualnie przestrzeń chaosu, a jednocześnie żyzne pastwisko do popasu także patoinfluencerów. Przykład? Rozwój imperium 20-letniego tiktokera o pseudonimie Jelly Frucik, który w filmikach pokazuje swoim odbiorcom, 8–12-letnim dzieciom, jak pije odżywkę do włosów albo zjada tabletkę do zmywarki. Twarz Frucika z reklamą jego twórczości jest drukowana na zeszytach szkolnych, m.in. do biologii, sprzedawanych przez sieć Empik (9,99 zł za 16 kartek). Podobno schodzą jak złoto.
ILUSTRACJA ARKADIUSZ HAPKA
Reforma edukacji ma zacząć obowiązywać w pierwszych i czwartych klasach podstawówek od września 2026 r., a w pierwszych klasach liceów, techników i branżówek – rok później. Chodzi o to, by nie szpikować uczniów megatonami informacji i lektur sprzed setek lat, tylko lepiej przygotowywać ich do wyzwań przyszłości, w dużej mierze tworzonej przez sztuczną inteligencję. – W najnowszych badaniach ujawnia się spadek wiedzy przyrodniczej u ósmoklasistów. Badanie publikowane w ostatnich dniach wskazuje też brak tej wiedzy u dorosłych. Nad tymi obszarami na pewno będziemy się głęboko pochylać. Natomiast tematy związane z profilaktyką, lekami czy szczepieniami będą poruszane na lekcjach edukacji zdrowotnej, które zaczną się już od września 2025 r. – zapewnia w „Naszej szkole”, czyli podkaście POLITYKI o edukacji, wiceministra Katarzyna Lubnauer, odpowiedzialna w Ministerstwie Edukacji Narodowej (MEN) za przygotowanie nowych podstaw programowych.
Karol Dudek-Różycki ze Stowarzyszenia Nauczycieli Przedmiotów Przyrodniczych liczy m.in. na nauczanie przynajmniej biologii i geografii w ramach jednego bloku. – Kłopot w tym, że nawet jeśli dobre rozwiązania zostaną wypracowane, pozostaje niepewność, jak będzie z ich wprowadzeniem. To, że podstawa programowa edukacji zdrowotnej została przygotowana świetnie, potwierdza każdy, kto ją przeczytał. Ale z przyczyn politycznych rząd wycofał się z wprowadzenia tego przedmiotu jako obowiązkowego. Jeśli rezygnujemy z edukacji w tak ważnym obszarze z powodu obaw, że nasz kandydat na prezydenta straci w sondażach, to szersze kompleksowe zmiany polityki edukacyjnej tym bardziej mogą nam nie wyjść.
Na pierwszej linii do ewentualnego odstrzału może znaleźć się edukacja klimatyczna. Zagadnienia związane z wpływem człowieka na klimat, świat roślin i zwierząt według ostatnich zapowiedzi resortu mają być włączane w podstawy programowe przyrody, biologii, geografii czy nawet historii. Pomysł interesujący, kłopot w tym, że wątki związane np. z Zielonym Ładem są politycznie delikatne, nie mniej niż edukacja zdrowotna. Logiczna zdaje się obawa, że również mogą „zostać uznane za nieobowiązkowe”.
Na razie wiadomo – bo to też zapowiedziała Katarzyna Lubnauer – że do 2031 r. egzamin ósmoklasisty nie będzie obejmował przedmiotów przyrodniczych. Awiedza dziecii nastolatków z tego obszaru nie jest na szerszą skalę sprawdzana od 2019 r., czyli od ostatniego egzaminu gimnazjalnego. Sprawdza się ją tylko u tych, którzy zdają maturę z biologii, chemii lub geografii.
Tojakby dano do zrozumienia, że tę tematykę można sobie odpuścić na kolejne sześć lat. Wielu nauczycieli, a nawet akademików, nie upierałoby się przy testowaniu szczegółowych podręcznikowych informacji. Ubytek wiedzy przyrodniczej paradoksalnie właśnie może być skutkiem przytłaczania uczniów danymi, których przyswojenie przekracza możliwości dziecka i nastolatka. Likwidacja gimnazjów sprawiła, że materiał rozłożony kiedyś na trzy lata ugnieciono w dwa –siódmą i ósmą klasę podstawówki. W szkołach ponadpodstawowych wcale nie zrobiło się lżej i częste jestopłacaniekorepetycjinp.zchemiiprzezrodziców licealistów z klas humanistycznych. Nie chcą „startować na medycynę”, nie wiążą z chemią przyszłości, ale muszą się jej douczać za pieniądze, żeby po prostu zdać. Nic dziwnego, że po tym wszystkim absolwent zamyka podręczniki z trzaskiem, na lata odstręczony od nauki.
Trzeba jednak zacząć uczyć choćby tego, jak się ustala fakty w odniesieniu do klimatu, zdrowia, zjawisk fizycznych. Jest tu szerokie pole dla nauczycieli przedmiotów humanistycznych, trenujących z uczniami np. odróżnianie faktów od interpretacji.
Kłopot w tym, że „nauka krytycznego myślenia” zaczyna wyglądać na (kolejny) stylistyczny wytrych, bo część nauczycieli nie wie, jak to robić. Można tak, jak dyrektorka szkoły podstawowej nr 13 w Gorzowie Wielkopolskim, polonistka Adriana Borek
–
prostą techniką drzewka decyzyjnego. Zastanawiają się, czy Mikołajek z książki Sempé i Goscinnego powinien pójść na wagary, i spisują w jednej kolumnie zalety takiej decyzji, a obok, w drugiej, wady. Koroną drzewka jest wniosek. Albo czytają tekst publicystyczny zdanie po zdaniu i zaznaczają: „F” – fakt, „O” – opinia. Tyle że na taką analizę nie ma czasu, bo wciąż do omówienia jest za dużo lektur.
–
Wzięłam udział w spotkaniu konsultacyjnym nowej podstawy programowej w naszym kuratorium. Przekonywałam, że z literackiej klasyki w klasach 4–8 najlepiej byłoby zrezygnować, a skupić się na współczesnych wartościowych książkach. Język polski w szkole podstawowej powinien przede wszystkim zachęcać do czytania dzieci, które nie nabierają tego nawyku w domu. Na tym polega wyrównywanie szans. I nie osiągniemy tego, wciskając 13-latkom „Zemstę”. Pojęcie komizmu naprawdę można wspaniale wytłumaczyć nawspomnianym „Mikołajku” – argumentuje nauczycielka. Co stanie się z jej przekazem, tosię jeszcze okaże. Napewno został zauważony. Uczestników spotkania było dziewięcioro. Co też odzwierciedla kolejną barierę rozwoju szkoły i edukacji.
Czwórka z zaangażowania
Większość nauczycieli nie czuje, że na cokolwiek mogą wpłynąć, nie czują się sprawczy. Nauka budowania sprawczości znalazła się w założeniach do tzw. profilu absolwenta. – Ale jak mamy uczyć dzieci sprawczości, kiedy sami jej nie doświadczamy? – pyta Monika, polonistka zBiałegostoku. – Jak mam nauczyć nastolatka odpowiedzialności za siebie, gdy nawet nie powinnam go wypuszczać do toalety bez opieki? – kontynuuje.
Te wątki powracają uparcie w rozmowach o kondycji nauczycieli. Opadł entuzjazm pierwszych miesięcy „bez Czarnka”, bez kuratorki Barbary Nowak, z 30-proc. podwyżkami – nauczyciele stracili przekonanie, że nabierają znaczenia. Dotknęło ich m.in. odgórne i bezdyskusyjne ograniczenie zadawania prac domowych. MEN i Instytut Badań Edukacyjnych wciąż zapraszają do konsultacji podstaw programowych. Według ministerstwa zgłosiło się 20 tys. osób, siedem razy więcej niż do konsultacji profilu absolwenta, ale to wciąż niecałe 3 proc. z ponad 600-tys. rzeszy. Postępy prac ma śledzić rada ds. monitorowania wdrażania reformy oświaty im. Komisji Edukacji Narodowej, również z udziałem nauczycieli.
– Tyle tylko, że według obietnic dzisiejszej koalicji rządzącej miała powstać po prostu Komisja Edukacji Narodowej, apolityczne grono pedagogów i nauczycieli inicjujące różne zmiany i rozwiązania systemowe, kontrolujące i tworzące politykę edukacyjną –przypomina Anna Schmidt-Fic ze społeczności Protest z Wykrzyknikiem powstałej na fali strajku w oświacie w 2019 r. – Niestety obserwuję, że część zaangażowanych nauczycieli już nawet się nie wypowiada, żeby nie eskalować swojego rozczarowania. Działaczka żałuje, że prac nad reformą nie poprzedziła kompleksowa diagnoza tego, co i jak w szkołach (nie) działa. – Mamy dużo danych fragmentarycznych i pochodzących z różnych relacji oraz danych zebranych przed istotnymi wstrząsami ostatnich lat, które niewystarczająco opisują szkołę.
Jednak członkowie rady po pierwszych spotkaniach wypowiadają się z ostrożnym optymizmem. – Na razie rozmowy toczą się wokół drobnych konkretów związanych z podstawą programową
– mówi Marek Pleśniar z Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty. – Nie zanosi się na wielką rewolucję, ale moim zdaniem to dobrze. Dla szkoły lepsze są powolne, mało spektakularne, lecz konsekwentne zmiany, zwłaszcza w odniesieniu do podstawy programowej, czyli tego, jak uczyć, a nie celu, czyli profilu absolwenta. Bo nikt nie wie, jaki absolwent będzie najlepiej pasował do świata za kilka lat.
Piątka z demagogii
Na razie po polskiej oświacie, tak jak i po innych przestrzeniach, hasają sobie niczym niekrępowane ruchy antynaukowe
–
także branżowe, nauczycielskie, np. Stowarzyszenie Nauczycieli i Pracowników Oświaty „Nauczyciele dla wolności” pod dowództwem polonistki z Warszawy Agnieszki Pawlik-Regulskiej, walczące z edukacją zdrowotną i domagające się wystąpienia Polski z WHO. Stowarzyszenie ma kilkuset członków, ale dynamiczny krąg sympatyków w mediach społecznościowych: 10 tys. obserwujących i liczne grono „niezrzeszonych” propagatorów.
–
Zdarzyło mi się, że w dyskusję na temat szczepień, zażarcie dowodząc ich szkodliwości, wdała się ze mną pani, która okazała się nauczycielką biologii w jednej z podkarpackich szkół podstawowych – opowiada Karol Dudek-Różycki. – Udostępniała posty tego stowarzyszenia. Nie wiem, czy do niego należy, ale propaguje sprzeczne z nauką treści z zakresu przedmiotu, którego uczy dzieci.
Reformę edukacji trzeba przygotowywać spokojnie, ale ze świadomością presji czasu – który w walce o rozum nie jest naszym sprzymierzeńcem – i okoliczności. Ogólnopolskie Stowarzyszenie Kadry Kierowniczej Oświaty zaczyna właśnie dyskusję na temat stanu przygotowaniapolskich szkół nawypadek wojny. Wątek dezinformacji jest w tej dyskusji jednym z kluczowych.
JOANNA CIEŚLA
Sławomir Mentzen i Konfederacja idą w górę. „Konfederyzuje” się zresztą cała polska polityka, choćby z powodu zabiegania o elektorat w drugiej turze wyborów prezydenckich. Czy to trwały zwrot, czy tylko kolejny incydent z „trzecią siłą”?
RAFAŁ KALUKIN
D
opiero co zasiedlali skrajne obrzeża sceny, pozamykani w internetowych niszach. Owszem, mieli zagorzałych fanów, ale przeciętnego wyborcę Konfederacja najczęściej śmieszyła, tumaniła bądź przestraszała. Zaliczyła już w swojej krótkiej historii parę wzlotów, które jednak zawsze kończyły się bolesnymi upadkami, dlatego i teraz należy zachować ostrożność w prognozach. Po ostatnich wyborach parlamentarnych Konfa wydawała się już nawet całkiem zbędna.
Jakiś czas temu raz jeszcze powróciła jednak do wielkiej gry. W sondażach partyjnych zaczyna już przekraczać poziom 15 proc., który dotąd stanowił jej szklany sufit. Z kolei w wyścigu prezydenckim jej lider Sławomir Mentzen już chyba na dobre zaklepał sobie pozycję „tego trzeciego”, a wydaje się, że dopiero łapie naprawdę wysoką falę.
Ilustracją rosnących ambicji była konwencja wyborcza w Bełchatowie.
Zorganizowana z rozmachem godnym wielkich partii. Zarazem dosyć nietypowa, gdyż eksponowała nie tylko kandydata, ale cały wianuszek postaci z jego formacji. Każda dostała do obsłużenia konkretny temat, chociaż pod wspólnym mianownikiem. Słowo klucz tej konwencji i właściwie całej tegorocznej kampanii to „normalność”.
I tak eurodeputowana Ewa Zajączkowska-Hernik atakowała „lewacko” skrzywioną Unię, gdzie „wszystko jest robione nie tak,jak trzeba,inaczejniż nakazuje logika, zdrowy rozsądek, rachunek zysków i strat”. Podobnie zresztą jak jej koleżanka Anna Bryłka („Europa jak słaba i bezradna nastolatka, przyklejona do asfaltu, nierozumiejąca świata, która na końcu się popłakała”), która z kolei poszła głównie w hasła antyimigranckie. Prezydent, do niedawna górniczego Bełchatowa, Patryk Marjan gardłował za „wywaleniem tego całego Zielonego Ładu do kosza i przywróceniem Polsce normalności”.
O normalnej Polsce wiele też mówił (a nawet pokrzykiwał) poseł Konrad Berkowicz: tutaj każdy sam będzie decydował, czym palić w piecu, jakim samochodem jeździć i kogo obrażać w internecie. Po raz pierwszy pojawił się wreszcie w kampanii
© TOMASZ GZELL/PAP
Krzysztof Bosak. Chyba niespecjalnie usatysfakcjonowany rolą supportu, z wystąpieniem podkreślającym rosnącą wagę całej formacji, zapewne skierowanym głównie do stateczniejszych wyborców PiS: „Mamy stabilne poglądy, co udowodniliśmy naszymi biografiami”, „Jesteśmy skuteczni, jesteśmy dojrzali”, „Polska prawica nie może być kojarzona z klubem przegrywów i zdrajców”.
I na koniec emanujący pewnością siebie Mentzen w roli „radykalnego zwolennika zdrowego rozsądku”. Z silnie wyeksponowanym wątkiem antyukraińskim (chociaż bez zapuszczania się na grząski geopolityczny grunt) i kolejną porcją gromów wycelowanych w lewacką Europę, która u Mentzena trochę przypomina krainę absurdów niczym PRL w filmach Barei. Widać też, że kandydata Konfederacji zainspirowało monachijskie wystąpienie J.D. Vance’a, bo pożyczył sobie z niego konkretne przykłady „zgłupienia” europejskich elit. Oba zresztą zmanipulowane, ale widownia w Bełchatowie bawiła się znakomicie.
Chociaż Mentzen prowadzi kampanię już od pół roku, wciąż utrzymuje świeżość. Na początek ogołocił z poparcia Szymona Hołownię, a teraz zdaje się coraz śmielej pukać do wrót pisowskiego elektoratu. Jest tam czego szukać, gdyż Karol Nawrocki wyraźnie nie jest w stanie rozbudzić emocji wokół swojej kandydatury. Do tej pory przepływy z PiS do Konfederacji blokował jej gówniarski sznyt oraz brak oferty dla starszych wyborców. Nieprzypadkowo w tej kampanii pilnujący ogłady Mentzen lansuje postulat zniesienia opodatkowania emerytur.
Według średniej sondażowej na razie brakuje mu do Nawrockiego ok. 10 pkt proc., chociaż wniektórych badaniach dystans bywał już o połowę krótszy. I jeśli dotychczasowa dynamika się utrzyma, to na początku maja –jak przewidywał niedawno politolog Jarosław Flis – może dojść do wielkiego zrównania. A to już pachniałoby przewrotem kopernikańskim w polskiej polityce, być może początkiem końca wielkiej polaryzacji PO-PiS.
Chociaż to już zupełnie inna kampania. Przede wszystkim zmienił się sam Mentzen. Odstawił piwo i porzucił maskę kpiarza, przenosząc ciężar aktywności z mediów społecznościowych do świata realnego. Od miesięcy realizuje plan odwiedzenia wszystkich powiatów, kopiując strategię Andrzeja Dudy z 2015 r. Dużo lepiej wypada też w poważnych mediach, do których dwa lata temu podszedł z dezynwolturą i się na tym przejechał. Teraz w jakimś sensie zdał egzamin z dorosłej polityki przed wymagającym prof. Andrzejem Dudkiem, który zaprosił go do swojego kanału na długą rozmowę.
Sprawności Mentzena coraz silniej kontrastują z deficytami Nawrockiego. Wręcz można zaobserwować odwrócenie ról w relacji PiS–Konfederacja. Do niedawna ta ostatnia była radykalniejszą konkurentką, ale boksującą w niższej kategorii i spalającą się w happeningach, bo monopol na poważną prawicową politykę miał przecież Jarosław Kaczyński. Dzisiaj to Mentzen dyktujący wzorzec „normalności” powoli już obejmuje w zarząd prawicowe dominium, podczas gdy Nawrocki stara się nacierać z flanki. Choćby ostatnio, kiedy zakwestionował obowiązkowe szczepienia.
Ostatnie wzrosty Mentzena wydają się mieć solidne podstawy. To nie jest kandydat, który – jak wcześniej Kukiz i Hołownia – nagle wyskakuje z pudełka, żeby narobić kampanijnego szumu i zbudować krótkotrwały kapitał na antypartyjnych resentymentach. Konfederata nie zaciera też linii ideowych. Co najwyżej stara się nie być przesadnie ideologiczny, trzymając się wszakże prawicowej identyfikacji. A jak pokazuje bełchatowska konwencja, jest w stanie zrezygnować z roli solisty i wystąpić jako kapitan drużyny.
A to wbrew jego osobistym skłonnościom, jak również DNA całej formacji. Bo Konfederacja startowała jako zlepek indywidualności dosyć przypadkowo pozbieranych z prawicowych marginesów. Z wyeksponowanymi Korwinem, Braunem, Kają Godek, Liroyem i Markiem Jakubiakiem, którzy bardziej byli jednak influencerami niż politykami z krwi i kości. Właściwie tylko narodowcy tworzyli na tamtym etapie w miarę zwarty szyk. I nieprzypadkowo mało jeszcze znany Mentzen lansował słynną później „piątkę”, która po prostu podkreślała naturę tego zlepka radykalizmów. Siłą rzeczy rozmijały się one jednak z dominującymi społecznymi emocjami, więc nowa formacja nie miała innego wyjścia niż sztucznie je wywoływać. Czym popadło: ekscesem, prowokacją, teorią spiskową.
Z czasem jednak chaos zaczął ustępować miejsca porządkowi. Harcownicy jeden po drugim się wykruszali, a potem rozpychający się z drugiego szeregu Mentzen już sam ich usuwał. Braun odpadł jako ostatni, co zresztą sam sprowokował, samodzielnie wystawiając się w wyborach prezydenckich. Sam przyspieszył jednak to, co nieuniknione (choć posłowie jego Korony pozostali w klubie Konfederacji). Dzisiaj Konfederacja to dosyć zwarta struktura oparta na filarach Nowej Nadziei oraz Ruchu Narodowego. Z nieodłącznym napięciem pomiędzy nimi, dziś jednak osłabianym przez korzystny trend.
Przede wszystkim jednak Konfederacja już nie musi szokować, żeby skupiać na sobie uwagę. W ostatnim roku zmienił się bowiem ogólny krajobraz i niemal wszystkie konfederackie tematy, kiedyś mniej lub bardziej niszowe, teraz zaczęły przenikać do głównego nurtu. Właściwie bez własnej zasługi tej formacji, taka po prostu była logika wielkich procesów.
Można odnieść wrażenie, że cała polska polityka ulega procesowi przyspieszonej konfederatyzacji.
PiS całkiem już porzuciło dziedzictwo polityki jagiellońskiej, które od czasów Lecha Kaczyńskiego stanowiło ważny tożsamościowy filar. Nawrocki nie chce Ukrainy ani w NATO, ani nawet w Unii Europejskiej. Przeszkadzają mu ukraińscy uchodźcy, którzy „sprawiają problemy w kolejkach do lekarzy”. „Jestem Polakiem, mam obowiązki polskie i w imieniu Polaków będę wykonywał swoją prezydenturę” – obiecuje więc kandydat, stylizując się na nowego Dmowskiego. Chociaż w sumie to dużo oględniejszy Rafał Trzaskowski otworzył licytację, rzucając hasło odebrania 800 plus niepracującym Ukraińcom. A teraz jednoznacznie wspiera premiera Tuska w jego twardej odmowie wysyłania polskich żołnierzy do Ukrainy. Chociaż akurat w tej sprawie trudno rozstrzygnąć, ile w tym stanowisku kalkulacji geopolitycznej, a ile kampanijnej.
Podobna licytacja toczy się w kwestii imigranckiej. PiS znów uderza z grubej rury, domagając się referendum w sprawie wypowiedzenia paktu migracyjnego UE, co koalicja stara się równoważyć konkretnymi działaniami. Sejm właśnie uchwalił nowe prawo azylowe, a minister spraw wewnętrznych Tomasz Siemoniak zwołuje konferencje prasowe, żeby opowiadać o policyjnych akcjach wymierzanych w cudzoziemskie gangi i o deportacjach.
I to samo w polityce klimatycznej, czyli krzykliwy populizm Nawrockiego („Ręce precz od polskiego węgla”) versus ostrożny sceptycyzm rządu wobec Zielonego Ładu, chociaż na razie głównie werbalny. Taki mamy jednak klimat, żeby się klimatem nie przejmować. A dorzućmy jeszcze obiecaną przez Tuska wielką deregulację pod nadzorem znanego z konfederackich sympatii Rafała Brzoski, żeby nabrać przekonania, że polska polityka kręci się już niemal wyłącznie wokół imaginarium stworzonego przez partię Mentzena i Bosaka. Jak więc do tego doszło?
Przede wszystkim nieco osłabła polaryzacja. W szczytowych fazach konfliktu PO i PiS obie siły łącznie zbierały ponad 75 proc. poparcia. Dzisiaj to już tylko 60 proc. Zrobiło się zatem sporo miejsca dla kogoś nowego. Rozczarowanie rządami koalicji przy jednoczesnej stagnacji słupków poparcia dla PiS pokazuje, że część wyborców straciła wiarę, iż w ramach dotychczasowej polaryzacji uda się jeszcze wykrzesać jakościową zmianę. Ale też ogólny nastrój w kraju stale gęstnieje. Po kolejnych wstrząsach – covidowym, wojennym, inflacyjnym – już nie da się tak po prostu otrząsnąć. Do tego doszło uzasadnione przekonanie, że państwo w okresach zamętu nie zdaje egzaminu. Stąd widoczna już w socjologicznych badaniach ucieczka w postawy skrajnie indywidualistyczne. I tutaj pojawia się Mentzen z jego antyelitaryzmem oraz „wolnościową” ideologią, która w gruncie rzeczy jest afirmacją egoizmu.
W niepewnym świecie dodatkowo skraca się perspektywa. Zagrożenia aktualne bądź zawieszone nisko nad horyzontem zaczynają przesłaniać te odleglejsze. Najlepiej to widać w zmieniającej się percepcji kryzysu klimatycznego, który na przestrzeni ostatnich dwóch lat został wyraźnie oswojony. Tym samym spadła skłonność do ponoszenia wyrzeczeń w imię ograniczania jego skutków, bo zawsze przecież jakoś to będzie. Swoje zrobił też szok cenowy po agresji Putina na Ukrainę. Cenyenergiitodzisiajjedna z bardziej drażliwych społecznych kwestii, co pogłębia sprzeciw wobec kosztownej transformacji energetycznej. Już w połowie ubiegłego roku ponad połowa badanych przez CBOS odrzucała Europejski Zielony Ład i tylko co siódmy Polak deklarował się jako jego zwolennik. Można się domyślać, że dzisiaj ta dysproporcja jest jeszcze głębsza, skądinąd rosnący sceptycyzm unijnych elit też z pewnością robi swoje.
Kolejnym źródłem lęku pozostaje oczywiście imigracja, którą z kolei uwiarygadniają już nie tylko alarmistyczne doniesienia oraz statystyki przestępczości w takich krajach jak Niemcy bądź Szwecja, ale też od jakiegoś czasu doświadczenia krajowe. Temat od dekady podlega zresztą populistycznej obróbce i w sumie trudno się dziwić, że w niedawnym badaniu Opinia24 trzy czwarte badanych opowiedziało się przeciwko unijnemu paktowi migracyjnemu. A Konfederacja jest przecież naturalną beneficjentką obu głównych lęków.
Wreszcie Ukraina… Wygląda na to, że w ub.r. ostatecznie runęła polska nadzieja na odparcie Putina. Najpierw zapowiadana ukraińska kontrofensywa utknęła w polu, a później przyszedł Trump i zgasił ostatnie świeczki. W grudniu w sondażu CBOS po raz pierwszy górę wzięli zwolennicy opcji „kończyć tę wojnę jak najprędzej” (55 proc.). Równolegle zaczęła lawinowo rosnąć niechęć wobec ukraińskiej diaspory w Polsce. Ponad połowa Polaków popiera postulat odebrania 800 plus niepracującym Ukraińcom, podobny odsetek nie chce też już słyszeć
o dalszym dozbrajaniu walczącego sąsiada (Opinia24). Aż trzy czwarte sprzeciwia się rozmieszczeniu polskiego kontyngentu po ewentualnym rozejmie (IBRiS). Rozpadł się zatem polityczny konsens wokół wspierania Ukrainy, z którego od samego początku wyłamywała się tylko jedna formacja. Wiadomo która.
Wzrosty poparcia dla Konfederacji wywołują zrozumiały niepokój. Chociaż pochopne skojarzenia niekoniecznie muszą służyć zrozumieniu tego zjawiska. Choćby modna ostatnio intuicja, że oto wyrasta nam „polskie AfD”. Nawet jeśli ogólny profil obydwu ruchów – obejmujący antyimigranckość, sprzeciw wobec wspierania Ukrainy, antyunijność, również orientację skrajnie wolnorynkową
–jestniemal identyczny. Skądinąd grupka Mentzena z Nowej Nadziei weszła w Parlamencie Europejskim do jednej frakcji z AfD. Tyle że strategie polityczne mają już odmienne, gdyż niemieccy populiści podążają drogą radykalizacji, podczas gdy ich polscy krewniacy poszukują sposobu dotarcia do bardziej masowych gustów.
Pod tym względem bliżej im do francuskiego Zjednoczenia Narodowego, z którym zresztą weszli w alians konfederaccy narodowcy. Ugrupowanie Marine Le Pen praktykuje co prawda bardziej socjalną wersję prawicowego populizmu, ale zarazem konsekwentnie miarkuje swój przekaz, szukając drogi do centrum. Jednym z elementów tej polityki jest pozbywanie się dawnych liderów obciążonych faszystowskimi skojarzeniami, z Jeanem-Marie Le Penem na czele. Co mogło być nawet inspiracją dla Mentzena, który przecież dokonał symbolicznego ojcobójstwa na starym Korwinie.
Wydaje się, że strategia adaptacyjna jest na dłuższą metę skuteczniejsza od radykalizacji. Zjednoczenie Narodowe krok po kroku oswaja bowiem klasę średnią z prawicowym populizmem w wersji soft i do pewnego stopnia rozmiękcza też kordony sanitarne. Pod tym względem AfD jest na niemieckiej scenie szczelniej izolowana. Pozostaje też zawsze nadzieja, że taktycznie złagodzony populizm będzie się trzymał pragmatycznej ścieżki również po przejęciu władzy, co z kolei pokazują rządy Giorgii Meloni we Włoszech. Chociaż to jedyny na razie taki przykład i trudno z niego wywodzić regułę.
W dodatku polska specyfika jest inna. U nas prawicowe populizmy nie są ograniczane naturalnymi buforami, które w krajach zachodnioeuropejskich tworzą ugrupowania tradycyjnej prawicy chadeckiej lub konserwatywnej. Zachowując zdolności koalicyjne z liberałami bądź nawet lewicą, mogą więc pozwolić na w miarę jeszcze bezpieczny flirt z populizmem, który odbiera tlen prawdziwym radykałom. Można to było ostatnio zaobserwować w kampanii niemieckiej.
Tyle że w Polsce nie istnieją takie bufory, gdyż cała prawa strona sceny została już zainfekowana przez populizm. Wznosi to licytację na wyższy poziom. Mentzen aktualnie walczy z Nawrockim już nie tylko o wejście do drugiej tury, ale też w istocie o prymat na całej prawicy. Tym niebezpieczniejsze wydaje się miękko populistyczne balansowanie Tuska i Trzaskowskiego, skoro nie towarzyszy temu poszerzenie zdolności koalicyjnych KO po prawej stronie, za to jeszcze bardziej marginalizowana jest lewa flanka. Tym samym mechanizm „prawicowienia” Polski dodatkowo się pogłębia. Należałoby więc nazajutrz po wyborach odkręcić ten kurs. Tylko czy nie będzie już na to zbyt późno?
RAFAŁ KALUKIN
O
Sprawa leczenia i śmierci ojca Zbigniewa Ziobry w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie to jedno z najdłuższych postępowań w historii polskiej medycyny. Trwa blisko 20 lat. I wciąż się nie zakończyło.
Ziobry cień
ANNA DĄBROWSKA
d 19 lat prokuratura i sąd zajmują się okolicznościami śmierci Jerzego Ziobry, a jego najbliższa rodzina jest przekonana, że zmarł przez błędy czterech krakowskich lekarzy. „Niniejsza sprawa stanowi jaskrawy przykład wykorzysty
wania prokuratury dla załatwiania prywatnych interesów ówczesnego prokuratora generalnego. Zmiana przepisów prawa pozwalająca na przeniesienie ciężaru kosztów procesu na Skarb Państwa, inicjowanie postępowań badających wielorakie aspekty związane ze śmiercią jego ojca, nieograniczony budżet na różne opinie sądowo-lekarskie pokazują jak w soczewce dyskryminacyjny legalizm, wyrażający się w nierównym traktowaniu obywateli” – napisała Prokuratura Krajowa w opublikowanym niedawno raporcie (nazywanym raportem Bodnara) zawierającym dwieście upolitycznionych postępowań z czasów PiS.
Sprawę wiele razy opisywaliśmy w POLITYCE, na sali sądowej obserwowaliśmy z bliska proces lekarzy, pierwsi też w 2017 r. opisaliśmy narzędzia, jakie stworzył ówczesny minister sprawiedliwości i prokurator generalny Zbigniew Ziobro, aby zyskać przewagę w tej batalii. Dziś sprawa toczy się przed krakowskim sądem odwoławczym; choć „toczy” to za dużo powiedziane, bo ostatnia rozprawa odbyła się 25 października2022r. „My nigdy nie wygramy” – mówił w 2018 r. po pierwszym wyroku uniewinniającym prof. Dariusz Dudek, jeden z lekarzy oskarżanych o spowodowanie śmierci Jerzego Ziobry. Wiele wskazuje na to, że może mieć rację.
Rodzina wie swoje
22 czerwca 2006 r. Jerzy Ziobro, 71-letni lekarz z Krynicy, przyjeżdża do kliniki kardiologii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie.Jego synZbigniew był ministremsprawiedliwości i prokuratorem generalnym w pierwszym rządzie PiS. Atmosfera była napięta: politycy właśnie grozili lekarzom, że wezmą ich „w kamasze”. Ojciec ministra jest więc dla krakowskich lekarzy pacjentem szczególnym. Biegają wokół niego, starają się. Choć z Krynicy na oddział kardiochirurgii w Nowym Sączu jedzie się najwyżej pół godziny, rodzina decyduje się jednak na Kraków. Nalegają na skierowaniedo tej właśnie krakowskiej kliniki,bo mają tu znajomego lekarza. 2 lipca, po serii zabiegów stentowania, Jerzy Ziobro umiera.
© JAN GRACZYŃSKI/EAST NEWS, ŁUKASZ GAGULSKI SE/EAST NEWS
Miesiąc później brat ministra sprawiedliwości Witold Ziobro składa doniesienie do prokuratury na czterech lekarzy. Śledztwo trafia do Krakowa, ale potem przejmuje je prokuratura w Ostrowcu Świętokrzyskim. Na przeniesieniu miało zależeć rodzinie Ziobrów, bo ich zdaniem krakowscy prokuratorzy leczą serca u oskarżanych kardiologów, więc nie są obiektywni. Po przeanalizowaniu opinii kilkunastu biegłych sądowych lekarzy z kilku ośrodków medycznych śledczy z Ostrowca umarzają sprawę. Już wtedy widać wielkie zaangażowanie rodziny, bo biegli musieli odpowiedzieć na 277 pytań, z czego ponad 200 zadała im rodzina zmarłego.
Z „raportu Bodnara”: koszty postępowania z Ostrowca wyniosły 371 229 zł.
Rodzina ma też swoje opinie, które zamówiła w zagranicznych ośrodkach, jednak wiadomo, że choćby sposób zadania pytań czy opis medycznej sytuacji z ich perspektywy sprawiły, że nie można było dać obiektywnych odpowiedzi.
Ziobrowie skarżą się na pierwsze umorzenie, a reprezentuje ich wtedy Piotr Pszczółkowski, którego później PiS wysłał na sędziego TK (jego kadencja skończyła się w grudniu). Po dwukrotnym umorzeniu na podstawie kompleksowej opinii biegłych, że nie doszło do błędu w sztuce lekarskiej, rodzina Ziobrów złożyła prywatny akt oskarżenia przeciwko czterem krakowskim lekarzom, kwestionując wybraną przez nich metodę leczenia. Krystyna Kornicka-Ziobro, stomatolożka z wykształcenia, dowodziła, że jej mąż powinien przejść operację by-passów, a nie wszczepiania stentów.
Podwna rola ministra
W listopadzie 2015 r. ministrem sprawiedliwości został Zbigniew Ziobro, a kilka miesięcy później dodatkowo prokuratorem generalnym. W Sejmie mówił, odnosząc się do sprawy śmierci swego ojca, że prawo jest równe wobec wszystkich. Jednak nikt poza nim nie miał możliwości zmieniać prawa tak, by wpływać nabieg prywatnej sprawy. Jak się okazało, Ziobro korzystałztego szeroko i bezwstydnie. Dziś prokuratura bada, jak bardzo.
W batalii przeciwko lekarzom Ziobro występował w podwójnej roli: jako pokrzywdzony i oskarżyciel subsydiarny, a także jako zwierzchnik prokuratorów, którzy do sprawy przystąpili. A przystąpili do niej na nowych warunkach, które stworzyła im zmiana w Kodeksie postępowania karnego (z inicjatywy ministra sprawiedliwości). Do 2016 r. było tak, że do sprawy wniesionej do sądu przez pokrzywdzonego w każdej chwili mógł przystąpić prokurator. Zmiana polega na tym, że teraz prokurator, przystępującdo sprawy, staje się głównym oskarżycielem. To kluczowa zmiana dla Ziobrów, bo jeśli ostatecznie przegrają proces, to Skarb Państwa (w związku z przegraną prokuratora) poniesie wszystkie koszty, w tym ogromne rachunki za opinie biegłych.
Jak informuje POLITYKĘ rzecznik Sądu Okręgowego w Krakowie, który rozpatruje apelację Ziobrów, prokurator wciąż występuje w niej po ich stronie. Przez długi czas był to prokurator Paweł Baca. Został przez Ziobrę delegowany do Małopolskiego Wydziału Zamiejscowego Departamentu do spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej. To on złożył wniosek, dosłownie dzień przed końcem procesu, w lutym 2017 r. o wyłączenie sędzi Agnieszki Pilarczyk. Powoływał się na to, że dwa dni (!) wcześniej Prokuratura Regionalna w Katowicach wszczęła śledztwo w związku z zaakceptowaniem przez nią kosztów dodatkowej opinii biegłych.
Adwokaci z długim stażem nie pamiętają, aby kiedykolwiek prokurator składał takie żądanie. „Śledztwo zostało wszczęte tylko i wyłącznie po to, aby móc złożyć wniosek o wyłączenie sędziegoodrozpoznawania sprawy” – czytamy w„raporcieBodnara”.Prokuraturamiałainwigilowaćsędzię, jejkrewnychi znajomych. W grudniu 2023 r. po sześciu latach sprawę umorzono. W 2015 r. opisaliśmy w POLITYCE, jak Ziobro na kongresie PiS podczas panelu dotyczącego sądownictwa wymienił Pilarczyk z nazwiska jako jedną z tych sędziów, z którymi trzeba „porozmawiać inaczej, za ich chamstwo ibutę”. Dodawał, że „źle prowadzi proces” w sprawie śmierci jego ojca. Słowa, jak widać, dotrzymał.
Sprawą sędzi Pilarczyk wciąż zajmuje się wydział departamentu przestępczości zorganizowanej Prokuratury Krajowej. Prokuratorowi Bacy niedawno została cofnięta delegacja, nie wiadomo jeszcze, który prokurator go zastąpi w sprawie Ziobrów.
Jeśli chodzi o zmiany w prawie, które wyglądają jak szyte przez Ziobrę pod jego prywatną sprawę,tojest jeszcze jedna znacząca. W 2016 r. minister sprawiedliwości podniósł w Kodeksie karnym górną granicę kary za przedstawienie fałszywej opinii biegłych, która jest dowodem w sprawie, z 3 do 10 lat pozbawienia wolności. Jeden z sędziów jest przekonany, że była to próba „zmobilizowania” biegłych do „słusznych” opinii. Te w sprawie śmierci Jerzego Ziobry rodzina uznaje za nierzetelne. Karniści za kompletny absurd uznają to, że minister wpisał do kodeksu nowe przestępstwo „nieumyślnie fałszywej opinii biegłego”
– choć trudno sobie wyobrazić, aby biegły mógł nieumyślnie taką fałszywą opinię napisać. Grozi za to do 3 lat pozbawienia wolności i też wygląda na próbę „mobilizacji” biegłych.
Dziesięć lat po śmierci ojca Ziobry prokuratura dopadła też dziś już byłą przyjaciółkę rodziny, lekarkę z Krynicy Wandę Cabałę. Miała ona pod opieką Jerzego Ziobrę, zanim trafił do szpitala w Krakowie. Przyjaźń rozpadła się, bo „w sprawie” nie chciała stanąć po stronie Ziobrów. Została oskarżona, w tym przez wdowę Kornicką-Ziobro, o fałszowanie dokumentacji medycznej
męża. Z reportażu Marty Gordziewicz w TVN24 wynika, że Kornicka-Ziobro samowolnie zabrała z przychodni kartę medyczną męża, a lekarka później odtworzyła ją. Cabała została oczyszczona z zarzutów w obu instancjach i uniewinniona.
W granicach przyjętego ryzyka
Efektem „raportu Bodnara” jest powołanie kilka tygodni temu w Prokuraturze Regionalnej w Gdańsku zespołu prokuratorów, którzy mają przeprowadzić postępowanie dotyczące przekroczenia uprawnień przez ministra Zbigniewa Ziobrę w latach 2016–23. Chodzi o opisywane wyżej zmiany w prawie, dające jemu i jego rodzinie korzystną pozycję procesową. Śledczy będą też badać działania Ziobry podejmowane w związku z tym procesem wobec prokuratorów (którzy m.in. umarzali śledztwo), sędzi (Pilarczyk, która uniewinniła lekarzy w pierwszej instancji) oraz biegłych. A także to, w jaki sposób Ziobro wykorzystywał w postępowaniu podległych mu prokuratorów i jakie oni sami odnieśli z tego korzyści. Wszystko to mogło stanowić działanie na szkodę interesu prywatnego oraz publicznego. W czteroosobowym zespole pracują śledczy doświadczeni w sprawach błędów medycznych, ale trzeba uzbroić się w cierpliwość.
– Na obecnym, bardzo wstępnym etapie postępowania, trudno jednoznacznie i precyzyjnie określić zakres osiągniętych korzyści osobistych i majątkowych oraz krąg osób, które te korzyści osiągnęły, a także zakres grożącej im odpowiedzialności karnej – wyjaśnia prokurator Mariusz Marciniak, rzecznik prasowy Prokuratury Regionalnej w Gdańsku.
10 lutego minęło osiem lat, od kiedy czterech lekarzy usłyszało wyrok uniewinniający. „Sąd nie znalazł podstaw do stwierdzenia, że istnieje związek między decyzjami i działaniami lekarzy a śmiercią Jerzego Ziobry” – tak sędzia Agnieszka Pilarczyk uzasadniała wyrok. Dodała, że obszerny materiał dowodowy nie potwierdza, że doszło do błędu medycznego. I wreszcie, według sądu powikłania, które pojawiły się w trakcie leczenia i po zabiegu u Jerzego Ziobry, należy uznać za „niepowodzenie lecznicze mieszczące się w granicach przyjętego ryzyka”. Ale Ziobrowie nie zgodzili się z wyrokiem i od listopada 2017 r. toczy się proces odwoławczy. Najważniejszymdowodemwcałym procesiejest opinia zespołu biegłych współpracujących ze Śląskim Uniwersytetem Medycznym. Jakość tej opinii kwestionuje rodzina Ziobrów, a także prokuratura, która włączyła się do procesu po ich stronie.
Prokuratura pod rządami Ziobry zamówiła w śledztwie (dotyczącym zawyżania kosztów przez polskich biegłych) ekspertyzę w Uniwersyteckim Centrum Medycyny Sądowej w Lozannie-Genewie. Miała już z tym Centrum pewne doświadczenia, gdyż medycy z tego ośrodka brali udział na zlecenie prokuratury, już po przejęciu władzy przez PiS, w ekshumacjach ofiar katastrofy smoleńskiej. Ale okazuje się, że ekspertyza, którą medycy z Lozanny przysłali do śledztwa w sprawie kosztów, bardziej odnosiła się do tego, czy polscy lekarze dobrze leczyli ojca ministra, czy nie. Dziś gdańscy śledczy badają także wątek bezzasadnego zamówienia przez prokuratorów opinii z Lozanny i posłużenie się nią w postępowaniu odwoławczym w sprawie Ziobrów. Kosztowała 88 tys. zł.
Obrońcy lekarzy w procesie odwoławczym kwestionowali jej wartość. Obszerną opinię biegłych opracowaną pod egidą Śląskiego Uniwersytetu Medycznego przygotowało 15 biegłych, z czego większość stanowią uznani profesorowie medycyny i co ważne znający realia medyczne w Polsce w 2006 r.
– Tę z Lozanny przygotowało czterech ekspertów, z czego ani jeden nie jest kardiologiem, trzech jest medykami sądowymi, a jeden ekspertem od eksploracji pól bitewnych – mówi adwokat Jan Widacki, obrońca jednego z oskarżonych lekarzy. Dodaje, że tylko częściowo pokrywa się z opinią polskich biegłych, ale pominięto też przy jej wydaniu dokumentację z leczenia pacjenta przed jego przyjęciem do krakowskiej kliniki. To ważne, bo chodzi
o leki, które wówczas zażywał, co miało znaczenie dla wyboru sposobu operacji.
Sąd odwoławczy zdecydował, że zamówi pełniejszą wersję u szwajcarskich ekspertów co do prawidłowości przebiegu leczenia Jerzego Ziobry od momentu przyjęcia go do szpitala aż do zgonu. Ustalił, jacy specjaliści mają wydać opinię, przygotował pytania i przez dwa lata negocjował z Centrum z Lozanny, czy podejmie się wydania dodatkowej opinii. Proces prawie dwa i pół roku temu stanął więc w miejscu. Ekspertyza ma wpłynąć do marca 2025 r., czyli już na dniach, a jej orientacyjne koszty to 50 tys. franków (ok. 200 tys. zł).
Do przedawnienia?
Jan Widacki mówi, że on i inni obrońcy wnosili, by sąd dokonał reasumpcji swojej decyzji o zasięgnięciu kolejnej opinii w Lozannie i zlecił biegłym, którzy opracowali polską opinię, odniesienie się do konkluzji pierwszej szwajcarskiej ekspertyzy. Sąd się na to nie zgodził. Koszty będą dalej rosły, bo jeśli ekspertyza Szwajcarów będzie odbiegać od ustaleń polskich biegłych, trzeba znów konfrontować te rozbieżności. To też wydłuży czas oczekiwania na ostateczny wyrok. Pytanie, czy w ogóle się go doczekamy?
– W 2026 r. ta sprawa się przedawni i zostanie umorzona, a lekarze po tylu latach batalii czekają na ostateczne uniewinnienie. Prof. Jacek Dubiel bardzo boleśnie przeżywa te publiczne oskarżenia, które brzmią, jakby lekarze byli mordercami. A oni zrobili wszystko, aby ratować Jerzego Ziobrę – mówi adwokat Widacki. To dlatego inny oskarżony w tej sprawie prof. Dariusz Dudek mówi, że „my nigdy nie wygramy”. Istnieje jeszcze jedna możliwość prawna, aby zamiast umorzenia lekarze usłyszeli wyrok uniewinniający. Jeśli nowa opinia z Lozanny okaże się dla lekarzy korzystna, to obrońcymogąwnosić do sąduo to, by pomimo przedawnienia uniewinnił lekarzy.
Niektórzy sędziowie i śledczy z Krakowa, z którymi rozmawialiśmy, uważają, że czterech sędziów z sądu odwoławczego przeciągało zakończenie sprawy ojca ministra sprawiedliwości. – To niespotykane, aby apelacja trwała ósmy rok. Po wyborach 2019 r. Ziobro znów został ministrem. I tak przeciągnęli do kolejnych w 2023 r. i wszystko wskazuje na to, że zamiast wydać wyrok, doprowadzą do umorzenia – zauważa nasz rozmówca. Jeszcze zanim zaczął się proces odwoławczy Ziobrów, sędziowie ci wnosili o przeniesienie go do innego sądu. Sąd Najwyższy nie wyraził na to zgody.
„Trudno znaleźć rodzinę lub osoby, które po stracie osoby najbliższej w okolicznościach budzących ich wątpliwości, mogłyby liczyć na tak wszechstronne i długotrwałe wyjaśnianie sprawy z możliwością wywoływania opinii biegłych zagranicznych”
– czytamy w „raporcie Bodnara”.
Według Prokuratury Krajowej dotychczas naopinie biegłych, podstawowe i uzupełniające, wydano ze środków publicznych rekordowe, jak na takie sprawy, blisko 890 tys. zł.
ANNA DĄBROWSKA
ILUSTRACJA MAX SKORWIDER
Sądzą i błądzą
Nierozwiązany problem neosędziów uwiera w polskim systemie prawnym jak kamień w bucie. Wygląda na to, że sprawy nie da się rozwikłać zarazem praworządnie i skutecznie. Ale jakoś rozstrzygnąć trzeba.
EWA SIEDLECKA
D
ziałająca w Ministerstwie Sprawiedliwości Komisja Kodyfikacyjna Ustroju Sądownictwa i Prokuratury przedstawiła dwa projekty: jeden skuteczny, drugi praworządny. Ten praworządny, zgodny z zaleceniami Komisji Weneckiej, ma – jak podkreślił przewodniczący komisji, szef sędziowskiego Stowarzyszenia Iustitia Krystian Markiewicz – przynieść rozwiązanie problemu neosędziów ok. 2029–30 r. Gołym okiem widać więc, że nie będzie to już rozwiązanie czegokolwiek, bo nawet jeśliby PiS nie powrócił w tym czasie do władzy i nie powstrzymał reformy, to i tak ciągnącego się tyle lat procesu weryfikacji sędziów (w sumie neosędziowie byliby już w systemie 11–12 lat) system sądownictwa nie wytrzyma. Nie mówiąc już o tym, że taka weryfikacja nie zadośćuczyni sędziom, którzy stawili opór upolitycznieniu sądów.
Po co więc komisja Markiewicza przedstawiła taki projekt jako alternatywę? Rodzi się podejrzenie, że po to, żeby na jego tle projekt „skuteczny” (o którym dalej) wydał się jedyną racjonalną opcją. Tylko czy Komisja Europejska uzna reformę dokonaną wbrew zaleceniom Komisji Weneckiej za wypełnienie praworządnościowych kamieni milowych?
Sędziowska prowizorka
Sytuacja wyjściowa jest skomplikowana. Póki rządzi prezydent Andrzej Duda, żadna weryfikacja neosędziów nie jest możliwa, więc rząd radzi sobie od problemu do problemu. Mamy „ustawę incydentalną”, według której o wyborach prezydenckich orzekać będzie piętnastu najstarszych stażem sędziów Sądu Najwyższego, ale jej nie podpisze prezydent Andrzej Duda. Mamy grudniową uchwałę Rady Ministrów uznającą m.in., że Sąd Najwyższy orzekający w składach, w którychzasiada neosędzia,„nie spełnia wymogów niezależności i bezstronności”. Miała załatwić problem nieważności postanowienia neo-Izby Kontroli Nadzwyczajnej SN uznającego odwołanie PiS od odebrania mu subwencji wyborczej, ale sprawa nadal nie jest zakończona. Mamy ustawę budżetową, w której nie przewidziano pieniędzy na wynagrodzenia dla sędziów Sądu Najwyższego, Trybunału Konstytucyjnego i neo-KRS, ale nie zahamowano pracy tych organów.
To, że prezydent Duda nie podpisze ustawy zmieniającej status neosędziów, nie
zwalnia rządu z obowiązku stworzenia takiej ustawy. A czasu jest coraz mniej. Do października Polska maczasnaprzedstawienie Komitetowi Ministrów Rady Europy wdrożenia pilotażowego wyroku Europejskiego Trybunału Praw Człowieka z listopada 2023 r. w sprawie Wałęsa przeciwko Polsce. Wyrok pilotażowy oznacza zobowiązanie kraju do rozwiązania problemu systemowego. W tym przypadku chodzi głównie o przywrócenie wybierania sędziowskich członków KRS przez sędziów, a nie polityków (tu projekt jest – reforma Krajowej Rady Sądownictwa posłana przez prezydenta do Trybunału nieKonstytucyjnego), uregulowanie statusu neosędziów i wydawanych przez nich orzeczeń. Poza tym ETPCz uznał, że cała Izba Kontroli Nadzwyczajnej SN nie może być uznana za niezawisły i bezstronny sąd, ponieważ składa się w całości z niewłaściwie powołanych sędziów.
Do listopada mamy też czas na rozliczenie się przed Komisją Europejską z realizacji praworządnościowych kamieni milowych, na które – awansem – dostaliśmy pieniądze w ramach KPO. I nie ma raczej nadziei, że i tym razem Komisja nam daruje. W minionym tygodniu właśnie przegraliśmy z Komisją przed TSUE sprawę o wyegzekwowaną przez nią, z polskich należności, karę nałożoną przez TSUE za niezawieszenie działań Izby Dyscyplinarnej SN. Karę – w sumie ponad 320 mln euro – której pisowski rząd nie płacił.
Nierozwiązanie problemu odbija się na sprawności sądownictwa. Dopóki istnieje neo-KRS, minister sprawiedliwości nie ogłasza konkursów na wolne stanowiska sędziowskie, żeby nie mnożyć neosędziów. Więc rośnie liczba wakatów w sądach: w październiku 2024 r. brakowało ok. 500 sędziów. Do tego w wielu sądach wyłącza się neosędziów z losowania do składów sędziowskich, żeby nie mnożyć wątpliwych orzeczeń.
W sądach panuje atmosfera tymczasowości i oczekiwania. Neosędziowie patrzą na Sąd Najwyższy, w większości (59 proc.) przejęty przez neosędziów, kierowany przez neosędzię Małgorzatę Manowską i neosędziów-prezesów Izb. Tam zaś ostatnio powrócono do pomysłu karania dyscyplinarnie za podważanie statusu neosędziów. Trzyosobowy skład Izby Cywilnej SN (sędzia Agnieszka Jur-kowska-Chocyk i dwóch neosędziów: Mariusz Załucki i Kamil Zaradkiewicz) na kanwie rozpatrywanej sprawy zwrócił się do Kolegium Sądu Najwyższego
o skierowanie do Rzecznika Dyscyplinarnego SN „żądania podjęcia czynności wyjaśniających w związku z oczywistą i rażącą obrazą przepisów prawa”. Owa obraza ma polegać na tym, że sędziowie SN: Dariusz Dończyk, Marta Romańska i Monika Koba, powołując się na wyrok ETPCz, nie uznali orzeczenia wydanego przez neosędziów.
Kwadratura praworządności
Jedno podejście rządu do uregulowania problemu sędziów już było – nieudane. We wrześniu Ministerstwo Sprawiedliwości zaprezentowało założenia projektu, nie czekając na odpowiedź Komisji Weneckiej na zadane jej wcześniej pytania. Kiedy odpowiedź przyszła, okazało się, że założenia trzeba pisać na nowo. Komisja stwierdziła bowiem, że ustawą nie można unieważnić sędziowskich nominacji neo-KRS, ponieważ oznaczałoby to usunięcie sędziów z urzędu przez parlament, a to narusza zasadę niezależności władzy sądowniczej. Uznała też, że ocenę prawidłowości powołania neosędziego powinien przeprowadzać „organ sądowy” według ściśle ustalonych kryteriów i procedury. Tymczasem założenia projektu rządowego przewidywały cofnięcie neosędziów na poprzednie stanowiska z mocy ustawy.
Zaprezentowany właśnie w ministerstwie przez komisję Markiewicza projekt „skuteczny” (nazwany przez niego „ekspresowym”) powtarza to, co Komisja Wenecka skrytykowała w założeniach projektu rządowego: stwierdzanie ustawą nieważności uchwał neo-KRS
o nominacjach sędziowskich i brak kryteriów
Dopóki istnieje neo-KRS, minister sprawiedliwości nie ogłasza konkursów na wolne stanowiska sędziowskie, żeby nie mnożyć neosędziów. Rośnie więc liczba
wakatów.
indywidualnego oceniania legalności powołania neosędziego. Według propozycji komisji Markiewicza, po ustawowym unieważnieniu nominacji, neosędziowie jeszcze do dwóch lat pozostaliby na dotychczasowych stanowiskachna zasadzie delegowania przez ministra i przymusowo poddano by ich konkursom. W razie przegranej w konkursie wracaliby na stanowisko sprzed awansu. Wyjątkiem byliby neosędziowie Sądu Najwyższego, którzy nie zostaliby delegowani, tylko zawieszeni w czynnościach, do czasu rozstrzygnięcia konkursów. Neosędziowie, którzy z rekomendacji neo-KRS trafili do sądów z innych zawodów, powróciliby do nich lub zostali referendarzami sądowymi. A ci, którzy trafili do sądów prosto z sędziowskiej aplikacji lub asesury i zdali sędziowski egzamin, zostaliby na swoich miejscach. Te przepisy powinny zakończyć problem neosędziów do 2027 r. Problem ich wyroków byłby rozwiązany ustawowo: wszystkie wydane po wejściu w życie ustawynaprawczej byłyby uznane za wydane prawidłowo, te wcześniejsze zaś można by podważyć tylko, jeśli przedtem zrobiło się to we właściwym czasie i procedurze.
Ta propozycja jawnie ignoruje opinię Komisji Weneckiej. Oczywiście, to tylko opinia. Rząd PiS je ignorował, rząd Tuska może zrobić to samo. Z taką samą szkodą dla wizerunku Polski za granicą.
Z drugiej strony można się zastanawiać, czy Komisja Wenecka nie wychodzi z nazbyt idealistycznych założeń? Czy aby nie trzyma się najwyższego standardu, pomijając rzeczywistość? I to niezwykle w przypadku popisowskiej Polski skomplikowaną. Bo nigdy
nie mieliśmy, przynajmniej w Euro
pie, do czynienia z sytuacją podziału
korpusu sędziowskiego na dwie od
mienne i różne co do statusu grupy.
A ta różnica statusu w dodatku została
potwierdzona wyrokami międzynarodowych trybunałów TSUE i ETPCz. Nie było takiej sytuacji w czasie wychodzenia z komunizmu, bo korpus sędziowski był wtedy jednorodny, mianowany za poprzedniej władzy. A mimo to Trybunał w Strasburgu w szeregu wyroków uznał, że można obniżyć standardy m.in. poszanowania praw nabytych, niedziałania prawa wstecz czy równego traktowania – tam, gdzie chodziło o proces rozliczania się ze spuścizną państwa totalitarnego.
Prof. Piotr Tuleja, sędzia Trybunału Konstytucyjnego w stanie spoczynku, a także członek Komisji Kodyfikacyjnej Ustroju Sądów i Prokuratury, na antenie Radia TOK FM skrytykował ten rygoryzm Komisji Weneckiej za nieuwzględnianie polskich realiów. Prezes Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka Maciej Nowicki
– przeciwnie: uważa wymaganie przez Komisję wysokiego standardu praworządności przy rozwiązywaniu problemu neosędziów za konieczne, żeby nie utrwalać metod PiS. Powołuje się przy tym na orzeczenie TSUE w maltańskiej sprawie Repubblika, gdzie unijny Trybunał stwierdził, że państwo członkowskie, reformując system wymiaru sprawiedliwości, powinno dążyć do podnoszenia standardów, a na pewno nie może ich pogarszać.
Na to samo orzeczenie TSUE – tyle że dla zilustrowania przeciwnej tezy – powołał się prof. Marek Safjan, do niedawna sędzia TSUE, dziś – przewodniczący Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego. Na konferencji prasowej po prezentacji projektu Komisji Kodyfikacyjnej Ustroju Sądownictwa i Prokuratury mówił, że dla niego wyrok TSUE w sprawie Repubblika oznacza, że Polska powinna dążyć do polepszenia sytuacji istniejącej teraz, czyli podniesienia niskich gwarancji prawa do bezstronnego sądu spowodowanych istnieniem w systemie sędziów o niepewnym statusie.
Gol ze spalonego czy nie?
To rozumienie orzeczenia Repubblika daje więcej swobody w traktowaniu statusu neosędziów. Komisja Wenecka zwraca uwagę na gwarancje nieprzenaszalności i nieusuwalności sędziów, które zabezpieczają ich niezawisłość, a więc nasze prawo do niezależnego i bezstronnego sądu. Ale skoro i TSUE, i ETPCz przyznają, że wadliwy sposób mianowania neosędziów (przez upolitycznioną neo-KRS) nie gwarantuje tej bezstronności i niezależności, to dlaczegóż byustawowo nie uznać, że nie chroni ich konstytucyjna zasada nieprzenaszalności bez zgody? Efekt byłby podobny do proponowanego ustawowego unieważnienia ich nominacji przez neo-KRS, ale nie byłby oczywiście sprzeczny z opinią Komisji Weneckiej.
Prof. Włodzimierz Wróbel, sędzia Sądu Najwyższego i przewodniczący Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Karnego, tydzień po publikacji opinii Komisji Weneckiej, 26 października 2024r. zamieścił
O tym, że trzeba różnicować uprawnienia sędziów konstytucyjnych i ustawowych, mówi wielu polskich prawników.
w portalu wyborcza.pl tekst pod tytułem „W prostych słowach o tym kto jest, a kto nie jest sędzią w rozumieniu Konstytucji RP”. Rozróżnił tam „sędziów konstytucyjnych”, mających konstytucyjny przymiot niezawisłości, i „sędziów ustawowych”, mianowanych co prawda zgodnie z ustawą, ale z udziałem niedającej gwarancji niezawisłości neo-KRS. I przytoczył fragment (pkt 15) opinii Komisji Weneckiej, który uzasadnia zróżnicowanie ochrony sędziów konstytucyjnych i sędziów ustawowych: „[...] wymóg trwałości nominacji [nieusuwalności] stosuje się tylko wówczas, gdy nominacja [...] nastąpiła w zgodzie z Konstytucją i standardami europejskimi”).
O tym, że trzeba różnicować ochronę i uprawnienia sędziów konstytucyjnych i ustawowych, mówi wielu polskich prawników, m.in. wspomniani profesorowie Safjan i Tuleja czy prof. Ewa Łętowska, która zgadza się, że na tej różnicy statusu można by oprzeć ustawę naprawczą i uznać, że sędziów nominowanych przez neo-KRS nie obejmuje konstytucyjny zakaz przenoszenia na inne miejsce służbowe bez zgody.
Zatem powołując się na opinię samej Komisji Weneckiej (wspomniany przez prof. Wróbla pkt 15 tej opinii), można by przewidzieć w ustawie naprawczej, że minister sprawiedliwości skorzysta ze swojej prerogatywy przeniesienia sędziów ustawowych na miejsca, które zajmowali, będąc sędziami konstytucyjnymi. Tych zaś, którzy przyszli z innych zawodów – na stanowiska niezwiązane ze sprawowaniem wymiaru sprawiedliwości, a więc niewymagające gwarancji niezawisłości. To wszystko ma być zamiast unieważnienia nominujących sędziów uchwał neo-KRS.
Można spytać: jaka to żadna różnica, skoro skutek jest ten sam? Taka, jak między golem ze spalonego i strzelonym zgodnie z regułami. A przynajmniej jest nadzieja, że Komisja Wenecka jako arbiter takiego gola uzna. Wtedy dałoby się skończyć porządkowanie wymiaru sprawiedliwości może jeszcze przed wyborami parlamentarnymi.
Konie w SN
Wszyscy się zgadzają, że najpilniejsze
zadanie to uporządkowanie Sądu Naj
wyższego. Jest w nim w tej chwili
57 neosędziów. W neo-Izbie Kon
troli Nadzwyczajnej (tej, która de
cyduje m.in. o wyborach i subwen
cjach dla partii) jest ich najwięcej: 18.
I to tej Izby dotyczy wiele z orzeczeń ETPCz. A w wyroku Wałęsa przeciwko Polsce Trybunał uznał, że złożona w całości z niesędziów Izba powinna być zlikwidowana. W ogóle wszystkie orzeczenia międzynarodowych trybunałów dotyczące neosędziów dotyczą Sądu Najwyższego, a zatem można powiedzieć, że ci neosędziowie wręcz personalnie zostali uznani za – trzymając się wcześniejszego rozróżnienia – sędziów ustawowych, czyli niegwarantujących prawa do sądu.
Mało tego: 27 z nich, orzeczeniem Naczelnego Sądu Administracyjnego z maja 2021 r., wydanym jako wykonanie orzeczenia prejudycjalnego TSUE, zostało pozbawionych nawet cech sędziów ustawowych. Są to osoby, które w październiku 2018 r. prezydent mianował sędziami Sądu Najwyższego bez uchwały neo-KRS. Wykonanie tej uchwały NSA wstrzymał bowiem wtedy do czasu rozpatrzenia odwołań kandydatów, których neo-KRS odrzuciła w tym konkursie. Prezydent zignorował to postanowienie NSA i powołał te osoby do Sądu Najwyższego. Teraz 13 z nich jest w Izbie Kontroli Nadzwyczajnej.
W tej sytuacji nawet dzisiaj, bez ustawy naprawczej, na podstawie orzeczeń NSA w stosunku do tych osób, można zanegować ważność wszelkich czynności prawnych, które dokonują jako sędziowie. Jeśli bowiem, jak to się czasem robi, porównać prezydenckie mianowania sędziów, które mają jakoby uzdrawiać wszelkie wady nominacji przez neo-KRS, do mianowania konia konsulem przez cesarza Kaligulę, to osoby mianowane sędziami SN bez nominacji KRS (co stwierdził NSA w wyniku orzeczenia TSUE) najbardziej do tej metafory pasują.
EWA SIEDLECKA
ruletka
Jacek Bartosiak, popularny w środowiskach prawicowych publicysta, autor licznych książek poświęconych geopolityce,
o
pomysłach Donalda Trumpa,
o
nowych porządkach światowych, i jak w nich powinna znaleźć się Polska.
RAFAŁ KALUKIN: – O co tak naprawdę chodzi Trumpowi?
JACEK BARTOSIAK: – Przede wszystkim trzyma się diagnozy, z którą doszedł do władzy. On uważa, że Stany Zjednoczone padły ofiarą zglobalizowanego handlu oraz strategii amerykańskiego prymatu, która obowiązywała od kilkudziesięciu lat, a już na pewno od upadku Związku Sowieckiego. Z grubsza polegała na tym, że Amerykanie narzucają swoje reguły, płacąc za to wojskowo i gwarantując bezpieczeństwo. Tymczasem środowisko Trumpa doszło do wniosku, że to już przebrzmiała postawa strategiczna.
Słusznie?
Tak, sama diagnoza jest prawidłowa. Problemem jest remedium, które generuje ogromny problem dla świata. Nowa administracja nie potrafi bowiem trafnie rozpoznać przyczyn, które doprowadziły do obecnego stanu rzeczy. Tutaj Trump
okazuje się populistą, gdyż uważa, że to polityka świata doprowadziła USA do stanu kryzysu. Z czym pewnie można by się nawet zgodzić, ale wcześniej musielibyśmy przyjąć absurdalne założenie, iż partykularne interesy Chin i Europy – czyli budowa własnego przemysłu, łańcuchów dostaw, wartości itd. – są nieuprawnione. Z takiego przekonania Jacek Bartosiak – prawnik, osobowość internetowa. Założyciel i szef think tanku Strategy&Future. W latach 2018-19 prezes spółki odpowiedzialnej za budowę CPK. Obronił doktorat w Instytucie Studiów Politycznych PAN pracą o rywalizacji amerykańsko-chińskiej na Pacyfiku, w ubiegłym roku odebrany decyzją Rady I do tego służył ideologiczny atak J.D. Vance’a na Europę? Oczywiście. Amerykanie patroszą Europę, osłabiają ją na wszystkie sposoby, próbują podzielić. Tak żeby znów stała się zbiorowiskiem narodowych i społecznych partykularyzmów. Ale mimo to wciąż przecież podkreślają swoją rolę dawcy bezpieczeństwa. Tylko że ja bym
bierze się jednak całe to gadanie Trumpa, Naukowej z powodu udokumentowanych z tym nie przesadzał, bo to się zrobiło już bardzo
że teraz trzeba zmienić reguły na takie, że to wy nam będziecie płacić, bo wcześniej my płaciliśmy za was. Ale to jest nieprawda. plagiatów. Nakładem Wydawnictwa Literackiego właśnie ukazała się jego najnowsza książka „Oczy szeroko otwarte”. relatywne, szczególnie jeśli chodzi o gwarancje nuklearne. Moim zdaniem Amerykanie w tym obszarze blefują, parasol już nie obowiązuje.
Nieprawda, że Europa woziła się przez Problem w tym, że Polska wciąż ma namiętny sto
dekady na amerykańskich gwarancjach bezpieczeństwa, abdykując z rozwijania własnych zdolności obronnych?
To już inna sprawa. Ale ogólnie Amerykanie sprawowali prymat, który im się opłacał. Pobierali od niego gigantyczną rentę feudalną i stali się największym beneficjentem systemu, który sami stworzyli. Jego podstawą był dolar w roli światowej waluty. Dzięki niemu mogli do woli pożyczać na konsumpcję i wydawać więcej, niż zarabiali. Tylko że nierównowaga, która w ten sposób powstała, wcześniej czy później musiała prowadzić do problemów wewnętrznych.
No i doprowadziła, czego Trump niestety nie rozumie, bo zamiast im przeciwdziałać u samych źródeł, wolał zaatakować cały światowy system oparty na wolnych przepływach strategicznych oraz amerykańskich gwarancjach bezpieczeństwa. I to jest fatalne dla świata, który działał wedle zglobalizowanych reguł, większość państw się do nich przyzwyczaiła i jakoś to wszystko funkcjonowało. A teraz zjawia się Trump jako facet z maczetą, który wszystko tnie, eskaluje żądania, oczekuje zapłaty, domaga się haraczu za obecność wojskową.
I do czego to może doprowadzić?
Jeżeli już nie ma zapewniającego światowy ład prymatu, tylko wracamy do historycznie wcześniejszej polityki równoważenia sił, to Amerykanie stają się szalenie niebezpieczni dla świata. Bo wciąż mają wielką siłę, dużo wojska i dolara. I mogą tegowszystkiego używać jako broni, żeby wymuszać na innych państwach określone zachowania. Trump nie widzi w tym niczego złego. Uznał, że tak właśnie należy robić, a amerykańscy wyborcy przyznali mu rację.
Ale czy on w tym swoim równoważeniu sił
zmierza do jakiegoś punktu?
Na tym właśnie polega ten problem. Bo otoczenie Trumpa, podobnie zresztą jak większość amerykańskich elit, cały czas wierzy, że Amerykanie będą w stanie utrzymać swoją dominującą rolę w systemie światowego kapitalizmu, tyle że na innych warunkach. Wychodzącz systemu prymatu iprzechodząc do systemu równoważenia, Trump będzie chciał renegocjować układy handlowe ze wszystkimi partnerami. Oczywiście z każdym indywidualnie, bo Ameryka jest wciąż dość potężna, żeby narzucać swoją wolę.
Tylko że nie da się tak po prostu wyjść z jednego systemu i przejść do nowego. Etapem pośrednim w dziejach świata zawsze był chaos wielkiej wojny systemowej. A co gorsze, koncepcja Trumpa sama w sobie jest wewnętrznie sprzeczna, gdyż on chciałby porzucić prymat, a zachować system finansowy oparty na dolarze. Ale tak się nie da, bo jedno wynikało z drugiego.
sunek do Ameryki jako dawcy bezpieczeństwa i nawet po ostatnich doświadczeniach ciągle jeszcze próbuje polerować prymat, którego na dobrą sprawę już nie ma. Wizyta prezydenta Dudy w Waszyngtonie była tego ostatnio najlepszym przejawem, aż żal ją komentować. Nazywam te zabiegi polerowaniem, bo przede wszystkim służą one temu, żeby świeciło, a czy w razie czego pomoże, to już mało kto się zastanawia.
Tak więc Trump chce podporządkować Europę poprzez udowodnienie jej, jak bardzo jest bezbronna. W tym celu podjął próbę zakończenia na swoich warunkach wojny w Ukrainie. Europa miała się przekonać na własnej skórze, że nie jest w stanie decydować o swojej architekturze bezpieczeństwa. I kiedy Amerykanie już na całego ruszą na Chiny z planowaną wojną handlową, Europejczycy poczują, że nie mają wyboru i muszą pokornie stanąć po stronie Stanów Zjednoczonych. Jak ta kaczka przytroczona do nogi, słaba wojskowo i zależna energetycznie od USA.
Ale przecież, aplikując Europie taki szok, Trump musiał się
liczyć z tym, że zmobilizuje ją do konsolidacji i wepchnie
na ścieżkę budowania strategicznej suwerenności.
On założył, że Europa nie jest do tego zdolna, bo jest słaba, podzielona i pogrążona w partykularyzmach. Taka jest zresztą kalkulacja całej elity strategicznej w USA. Skądinąd historia ostatnich 1500 lat potwierdza słuszność tego założenia. A takie kraje jak Polskaszczególnieniepomagająwkonsolidacji,bozawszebędąwolałyoglądaćsię naAmerykę.Stądmojeapele,żebywreszcienauczyć się stawiać Amerykanom granice. Bo oni dzisiaj z premedytacją niszcząEuropę, jej makroekonomiczne fundamenty, aprzy okazji również nasz projekt Międzymorza, który dałby Polsce potencjalny oddech. Dlatego też próbowali narzucić Ukrainie fatalne dla niej rozwiązania, potraktować ją jak kolejną przytroczoną kaczkę. Tyle żeta akurat kaczka nie daje się przytroczyć. Amerykanie połamali sobie na niej zęby, przegrali pierwszą rundę.
Pana zdaniem Ukraina nie da sobie narzucić
amerykańskiego dyktatu w sprawie warunków
zawieszenia broni?
Oczywiście, że nie. Bo ma armię stojącą w polu, elity zaprawione trzema latami wojny, magnaterię nowego przemysłu wojennego oraz naród, który nie chce funkcjonować na zasadach narzucanych mu z zewnątrz. Bez realnych gwarancji bezpieczeństwa oni nie zgodzą się na pokój, który do niczego nie jest im potrzebny, bo to tak naprawdę żaden pokój. Nie po to tak długo stali, żeby teraz klękać.
Ale w sprawie minerałów ziem rzadkich Kijów właśnie
się cofnął.
Tylko pozornie, żeby Trump nie stracił twarzy. Bez realnych gwarancji niczego mu nie oddadzą. Tymczasem nowa
© STEFAN MASZEWSKI/REPORTER
amerykańska strategia zakłada, że USA już niczego nie będą gwarantować. Ale piłka nadal jest w grze i wygląda na to, że Ukraińcy nie są aż tak zależni od pomocy amerykańskiej, jak mogło się wcześniej wydawać. Miejmy nadzieję, że jeszcze trochę wytrzymają, żeby za jakiś czas spróbować dogadać się z Amerykanami, ale już na akceptowalnych zasadach, z nową równowagą zabezpieczającą pokój. Bo tylko to się tak naprawdę liczy, a nie utracone terytoria albo prawa do minerałów ziem rzadkich.
Czyli w najbliższym czasie z tych układów Trumpa
z Putinem może nic nie wyjść?
Będzie sporo udawania, grania na zwłokę. Może nawet jakaś pieredyszka, ale moim zdaniem to jeszcze nie jest czas ostatecznych porozumień. Kijów uważa, że do końca roku powinien wytrzymać i to Rosjanom się bardziej spieszy do pauzy. I tak Amerykanie zostali złapani w pół kroku. Dużo kozakowali, ale niczego nie chcieli dać. Te ich rozmowy z Rosjanami okazały się lipą. Sądzili, że narzucą swoje ustalenia Ukrainie, Europie, a nawet Chinom, które też przecież mają swoje interesy. Tyle że Rosja Putina to już nie jest Związek Sowiecki, a Amerykanom też brakuje sporo do wielkości z lat 1943–45. Sami sobie na koniec zaszkodzili, bo pewnie już nie będziemy aż tak chętni wierzyć im na słowo, że artykuł 5. jest święty, prawda?
Chociaż Polacy wciąż oczywiście pragną wierzyć. Ledwo Pete Hegseth przyjechał do Polski i oświadczył, że gwarancje obowiązują, od razu zaczęło się wielkie pocieszanie. Bo tak towłaśnie działa, że chociaż już nie ma prymatu, to Amerykanie twierdzą, że wciąż jest. Mogą więc do pana przyjść i powiedzieć, że gwarantują bezpieczeństwo, i w takim razie trzeba ich słuchać. To jest tragedia polskiej polityki. Elity naszego państwa nie są zdolne do trzeźwej refleksji, bo wolą się samooszukiwać. W ogóle nie przygotowały się do nowego etapu.
Co by pan tym elitom dzisiaj doradzał?
Oczywiście też bym wolał, żebyśmy nadal znajdowali się w gwiezdnym czasie geostrategicznej pauzy, kiedy Amerykanie byli najsilniejsi i dawali realne gwarancje bezpieczeństwa. Ale od kiedy osłabli i zaczęli kombinować, mamy problem. Teraz przydałoby się trochę przyczaić, rozejrzeć, no i oczywiście rozwijać własne zdolności obronne. Tylko że ja w to nie wierzę, bo elity III RP są dzieckiem amerykańskiego prymatu. Tak długo w nim tkwiły, że nie są w stanie funkcjonować samodzielnie, żeby się dostosować do nowych warunków gry. Zauważył pan jakiś szok poznawczo-normatywny po ostatnich wydarzeniach?
Trochę jednak tak, już sama logika wywodów Trumpa jest
szokująca. Polityka amerykańska od czasów Wilsona zawsze
jednak miała mniej lub bardziej wyraźny rys idealizmu,
o czym nawet pisał wielki realista Henry Kissinger.
On był politykiem, to był z jego strony instrument manipulacji. Świadomie przejaskrawiał ową wilsonowską politykę idealizmu, żeby podtrzymać pozytywne emocje wobec amerykańskiej polityki. Ona jednak zawsze oparta była na twardej geopolityce. Oczywiście Polakom szczególnie łatwo było ulec złudzeniu, że sławne punkty Wilsona z konferencji wersalskiej, które dały nam niepodległość, były jakimś darem niebios. Fakty są takie, że Wilson poparł niepodległość tych wszystkich sierot po imperium habsburskim, żeby powstał pas państw pomiędzy Rosją a Niemcami. To jest żelazne założenie geopolityki anglosaskiej od czasów Halforda Mackindera. A my zostaliśmy z tymi naszymi kalkami myślowymi, które każą teraz Jarosławowi Kaczyńskiemu powtarzać już po wystąpieniu Vance’a, że on dobrze życzy Polsce, chociaż tak naprawdę osłabia fundamenty naszego bezpieczeństwa.
Ale pan w swojej książce też mimo wszystko zaleca, żeby nie stawiać się zbyt asertywnie Amerykanom, tylko udawać, że wciąż wierzymy w ich prymat. Nie dając jednak im się rozgrywać i jednocześnie prowadząc grę na konsolidowanie Unii Europejskiej.
Ależ oczywiście, że trzeba trzymać się blisko, bo otwiera to różne możliwości. Najważniejsza jest jednak dzisiaj gra kontynentalna. Tylko żeby tak się stało, trzeba sobie najpierw pozmieniać w głowach ustawienia mentalne. Po to właśnie napisałem tę książkę i dałem jej tytuł „Oczy szeroko otwarte”.
Niemniej lektura nie nastraja do optymizmu.
Kreśli pan optymalny model strategiczny, aby na koniec
skonstatować, że on nie ma szans realizacji z powodu
niedojrzałości naszych elit.
To już pana odczucie, ja nie chciałbym teraz wyjść na wielkiego marudę. Napisałem książkę o strategii i zależało mi, żeby tobył szeroki koncept, obejmujący cały wachlarz instrumentów polityki. Dlatego zdecydowałem się na opisanie modelu idealnego. Z pełną świadomością, że modele realne zawsze są mniej lub bardziej kompromisowe. Trzeba jednak wiedzieć, na co się porywamy i mieć świadomość ograniczeń. Atakując trzy lata temu Ukrainę, Putin na swój sposób postąpił zresztą modelowo. Użył wojska dokładnie tak, jak powinien był to zrobić w modelu idealnym. Tyle że bazował na lukrowanej rzeczywistości, którą mu opisywał Szojgu i inni.
Więc jakie są dzisiaj nasze możliwości? Czy powinniśmy
np. angażować się w rozmieszczanie naszych wojsk
w Ukrainie, jeżeli taka kwestia pojawi się na porządku
dziennym?
Nie powinniśmy, z paru zresztą powodów. Po pierwsze, to Amerykanie muszą tam się znaleźć na pierwszej linii, skoro tak bardzo chcą brać odpowiedzialność za pokój. Tylko że oni nigdzie się przecież nie wybierają. A po drugie, trzeba poczekać, jakie będą zapowiadane taryfy celne, które Trump zamierza nałożyć na handel z Europą.
Czy Europa w takim razie będzie w stanie oprzeć się
wielopoziomowej presji i zacznie wreszcie realnie
zabiegać o autonomię strategiczną?
Nie ma innego wyboru, ale ja jestem co do tego sceptyczny. Europejczycy są zależni od surowców energetycznych z USA i też wciąż jeszcze liczą na utrzymanie amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa. Europejskie elity podobnie jak nasze przyzwyczaiły się do tego, żeby słuchać Amerykanów, którzy tutaj panują od 1945 r., byli szefami NATO, dali plan Marshalla i bez nich nie byłoby Unii Europejskiej. Czasem oczywiście się postawią hegemonowi i wejdą z nimw jakąś pyskówkę, jak teraz wokół odcinania relacji z Chinami. Ale na dłuższą metę zawsze jednak ulegały i teraz też wątpię, czy zdołają się oprzeć, żeby nie wejść do wojny finansowej, którą Trump planuje wytoczyć Chinom. A to już będzie gruba sprawa, obejmująca nie tylko cła. Piszę o tym w książce: można spodziewać się, że Waszyngton odmówi płacenia odsetek od zaciągniętego w Chinach długu, a być może nawet dojdzie do wywłaszczenia chińskiego kapitału w USA.
To jak wstęp do gorącej wojny, tylko że równolegle słychać
o wieloletnim planie cięć w budżecie Pentagonu. Trochę to więc wszystko słabo skoordynowane…
Problem polega na tym, że Amerykanie chcą wszystko zrobić po taniości. To kolejny dowód na to, że prymatu po prostu już nie ma. I nie wiem, jak to jest, że nasi politycy tego nie widzą.
W Europie mimo wszystko pojawiły się symptomy
przebudzenia. Aktywną dyplomację stara się uprawiać
Macron i nawet Niemcy zaczęły już mówić o konieczności
zaciągnięcia długu na politykę obronną Unii.
Konsolidacja kontynentalna będzie jednak wymagać ogromnej energii. Po pierwsze, trzeba zbudować równowagę konwencjonalną na wschodzie. Po drugie, zapewnić Europie bezpieczeństwo energetyczne. Po trzecie, przeprowadzić konsolidację polityczną. Ogółem to jest naprawdę ogromne przedsięwzięcie. A do tego nadchodzi przecież czas taryf, wojny handlowej. Tymczasem europejskie przywództwo jest słabe, o czym już mówiliśmy. Obawiam się, że to się skończy w dłuższej perspektywie powrotem do energetycznego dealu z Rosją i może traktatem handlowym z Chinami. Ale nie dostrzegam widoków na wielką reformę, która by zmieniła podział ciężarów, czym powinniśmy być w Polsce żywotnie zainteresowani. Bo niezależnie od tego, że musimy w pierwszej kolejności zabiegać o to, żeby trzymać Rosję jak najdalej od systemu europejskiego, nie mniej istotnym polskim wyzwaniem jest wynegocjowanie większego udziału naszej gospodarki w podziale marży. Tak żeby wreszcie zacząć wspinać się w górę łańcuchów wartości i tym samym przełamywać wielowiekowy dualizm na Łabie, który skutkował cywilizacyjnym zapóźnieniem. Robi się z tego kwadratura koła.
Chyba najbardziej kontrowersyjnym elementem
lansowanego przez pana projektu jest jednak polski
program nuklearny. Czy to w ogóle realne?
Jak najbardziej. Uważam zresztą, że wchodzimy w epokę proliferacji broni jądrowej. Dzisiaj w Europie jedynym strategicznie suwerennym mocarstwem atomowym jest Francja, bo już Wielka Brytania nie ma samodzielnych sił nuklearnych i jest zależna od Amerykanów, jeśli chodzi o sposób ich użycia.Tylko że Francuzi będą musieli rozbudować swój potencjał i zmienić doktrynę, bo obecna pochodzi z czasów zimnej wojny. A to już jest decyzja polityczna.
Polski potencjał nuklearny to nie są opowieści o żelaznym wilku, bo mamy zdolności i możliwości. Ale to nie tylko kwestia posiadania, lecz cały ogrom zagadnień, zwłaszcza kalkulacji ryzyka. Bo dochodzenie do statusu państwa nuklearnego jest szczególnie niebezpieczne: narażamy się na sankcje polityczne i ekonomiczne, a może nawet na atak wyprzedzający. Nie uciekniemy jednak od debaty publicznej na ten temat. Po prostu nadchodzące czasy nas do tego zmuszą.
A tymczasem kto ma dzisiaj więcej czasu, żeby się na nie
przygotować: zużyta wojną Rosja czy dopiero szykująca się
do zwrotu Europa?
Dziś Rosjanie są oczywiście silniejsi, a my nie możemy czekać na europejskie przebudzenie. Dlatego musimy natychmiast po zawieszeniu broni zacząć się dogadywać z Ukrainą, żeby połączyć siły i razem budować odporność. Tym bardziej że nasza armia budowana pod kątem interoperacyjności ze Stanami Zjednoczonymi może stać się w niedalekiej przyszłości obciążeniem. Zamiast więc dalej kupować od nich zaawansowany technologicznie sprzęt, lepiej byłoby inwestować w masowo produkowane ukraińskie rakiety i drony, dzięki którym oni byli w stanie sprostać wymianie ogniowej z Rosją.
Tylko że my przecież wydaliśmy już masę pieniędzy na F-35 oraz inne amerykańskie cuda. Mielibyśmy teraz z tym zostać jak ten anegdotyczny Himilsbach z angielskim?
Te dostawy przyjdą albo nie przyjdą, bo tego tak do końca przecież nie wiemy. A jeśli będzie reset amerykańsko-rosyjski, to myśli pan, że ta energetyka jądrowa z amerykańskimi reaktorami też będzie taka pewna? Nie przesądzam, może tak, a może nie. Chodzi mi o to, że powinniśmy sami kształtować własne decyzje, żeby nie stać się w przyszłości zakładnikami obcych sił. Nie odcinać się od Ameryki, ale też nie zakładać w ciemno, że ona wygra wojnę systemową, która już od dawna się toczy i właśnie wkracza w kolejną fazę. Polska polityka zagraniczna powinna dzisiaj skupiać się na tym, żeby przeprowadzić naród, społeczeństwo i państwo przez okres chaosu. Tak żeby przede wszystkim uniknąć wojny kinetycznej, a na koniec zająć lepsze pozycje w systemie kapitalistycznym i w nowym rozdaniu zapewnić sobie trwałe bezpieczeństwo.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ KALUKIN
Komplikacje z kolekcjami
ZBIGNIEW BOREK
Śmiercionośną broń można w Polsce kupić na dowód osobisty, a dyplom renomowanej uczelni nawet i bez tego – jeśli się jest kolekcjonerem. A raczej „kolekcjonerem”.
K
obieta, lat 28, przytomna, z raną postrzałową w potylicy i drugą koło mostka na wysokości piersi, leżała na śniegu przed domem. Zwłoki jej 33-letniego partnera z raną postrzałową głowy były w mieszkaniu. Świadkowie zeznali, że najpierw strzelał do niej, później zabił siebie. Doszło do tego w Warszawie w połowie lutego. Jesienią Dawid M. zastrzelił pod Łodzią mężczyznę (wcześniej zepchnął z drogi jego samochód ze swoją byłą partnerką i dwojgiem dzieci), przed rokiem w Ostrowie Wielkopolskim 74-latek postrzelił dwie osoby, a przed dwoma laty wSzczecinie były mąż zastrzelił kobietę, jej nowego partnera i siebie. Ofiarami bywają mundurowi. W maju 2022 r. w Gorzewie (woj. wielkopolskie) 53-latek, notowany za przestępstwa kryminalne i narkotykowe, podczas próby zatrzymania ranił dwóch
© DARIUSZ WOJTALUK/SHUTTERSTOCK
policjantów (sam zginął). W tym samym miesiącu w Poznaniu Krzysztof J. zranił policjanta, który chciał go wylegitymować, a w grudniu 2023 r. we Wrocławiu Maksymilian F. śmiertelnie postrzelił dwóch konwojujących go funkcjonariuszy.
W każdym z tych przypadków użyto broni czarnoprochowej, którą polskie prawo traktuje jako kolekcjonerską. – To broń tak samo zabójcza, a bywa i groźniejsza niż tzw. zwykła broń palna, na którą potrzebne jest pozwolenie. Aby je otrzymać, trzeba przejść szkolenie i badania lekarskie, a czarnoprochowce może kupić każdy, kto skończył 18 lat – mówi szef policyjnych związkowców komisarz Rafał Jankowski.
Spustoszenie
Przeciwnicyreglamentowaniabroniczarnoprochowejwskazują, że tragiczne wypadki z nią to epizody statystycznie nieistotne (rocznie poniżej 10 zabójstw i ich usiłowań, 20–25 samobójstw), zabić można nawet ołówkiem, a z ograniczeń ucieszą się tylko przestępcy, którzy nie przejmują się przepisami, jak dowodzi na blogu Andrzej Turczyn, prawnik i „trybun broni palnej”.
–
To są argumenty nie do przyjęcia, bałamutne, wręcz groźne
–
mówi Paweł Moszner, były policjant i były oficer GROM-u, obecnie biegły sądowy w zakresie broni palnej i szkoleniowiec. Oburza się na lekceważący stosunek do ofiar („Niech ktoś powie ich rodzinom, że są statystycznie nieistotni”) i bagatelizowanie zagrożenia. – Broń czarnoprochowa to idealne rozwiązanie dla przestępców. Recydywista złapany z nowoczesną bronią na scaloną amunicję, na którą nie ma pozwolenia, bo nikt mu go nie da, może dostać wyrok do ośmiu albo do 12 lat więzienia, jeśli to broń przerobiona. Natomiast broń czarnoprochową może całkiem legalnie nosić
–
i to załadowaną – w restauracji, markecie czy autobusie. Może ją kupić zabójca po wyroku i na przepustce, pedofil, przemocowiec z niebieską kartą, alkoholik i chory psychicznie, bo ma do tego prawo każdy pełnoletni, jakby chodziło o kupno butelki wódki.
Przepisy dotyczące broni czarnoprochowej powstały w 1999 r. Ich celem było ułatwienie życia kolekcjonerom i osobom, które dziedziczą przestarzałą broń, ale ostatecznie ustawa o broni i amunicji objęła nie tylko broń czarnoprochową wyprodukowaną przed 1885 r., lecz także jej repliki. Oficjalnych danych statystycznych nie ma, ale policyjni związkowcy szacują, że w Polsce może być nawet 500 tys. egzemplarzy takiej broni, zwłaszcza właśnie replik, które zalały rynek, likwidując barierę cenową: najpopularniejsze modele kosztują ok. 2 tys. zł. Formalnie broń czarnoprochowa to tzw. broń rozdzielnego ładowania (proch i kulę oddzielnie umieszcza się w lufie lub komorze, a potem zakłada kapiszony). W popularnej replice rewolweru Remington 1858 sześciokomorowy bębenekmożna jednakwymieniać podobnie jak magazynek w pistolecie (i tak jak magazynek nosić zapasowe bębenki w ładownicach na pasie). „Remington kalibru .44 to broń celna i dużo potężniejsza od pistoletu służbowego policjanta” – pisze Moszner w analizie porównawczej ze współczesnym Glockiem 17.
Pocisk wystrzelony zrewolweru czarnoprochowegokaliber .44 spowoduje w ciele ofiary większe obrażenia niż pocisk 9 mm z policyjnego pistoletu służbowego. Średnica ołowianej kuli do rewolweru wynosi ponad 11,5 mm. Rewolwery oferowane na rynku mają oczywiście gwintowane lufy. – Jest to broń, z którą można z powodzeniem uczestniczyć wzawodach strzeleckich. Odbyłem wiele rozmów z posiadaczami takich rewolwerów. Wielu bez owijania w bawełnę twierdziło, że kupili je po to, aby mieć nierejestrowaną
nr 10 (3505), 5.03–11.03.2025
brońkrótką – mówi Moszner. I apeluje: Jagielloński, Uniwersytet Warszawski i Uniwersytet
– Skończmy z udawaniem, że chodzi o eg-SWPS zwróciły się do prokuratury o ściganie handlu zemplarze kolekcjonerskie. Wszyscy wiedzą, o co chodzi, ale ci, któ
Stoją za tym fakty. W lipcu 2024 r. dwaj policjanci zostali wezwani do interwencji domowej w Bolesławcu na Dolnym Śląsku. 20-letni Paweł B. był leczony psychiatrycznie, miał niebieską kartę za znęcanie się nad matką, tego dnia rozpętał kolejną awanturę. Gdy zobaczył mundurowych, zabarykadował się w pokoju i strzelał do nich z czarnoprochowego rewolweru. Jednego trafił przez drzwi (po czym sam się zastrzelił). 39-letni funkcjonariusz stracił oko, pocisk do
rzy dyplomy kolekcjonerskie sprzedają, śmieją się z polskiego prawa – komentuje dr Kamil Czaplicki z Katedry Prawa Informatycznego UKSW.
„Dlaczego robicie z ludzi idiotów?”
– takie pytanie wysłał reporter PO-LITYKI do jednego z portali (drukreplik.pl), który trudni się sprzedażą
(cena: od 2,5 tys. zł), łudząco przypominających prawdziwe, dyplomów kolekcjonerskich (oraz świadectw szkolnych, zawodowych licencji
słownie wyrwał mu część twarzy. Policjant długo icertyfikatów szkoleniowych czy potwierdzających był w śpiączce, przeszedł kolejne operacje, ale nadal cjonerskie” witryny staż pracy).
znajduje się w tak złym stanie, że prokuratura nie może go nawet przesłuchać.
Ograniczanie
W ostatnich kilku latach były podejmowane próby nowelizacji ustawy o broni i amunicji, ale nie zostały sfinalizowane. Sprzeciwiało się temu m.in. środowisko rekonstruktorów historycznych. Po dramacie w Bolesławcu minister spraw wewnętrznych i administracji Tomasz Siemoniak powołał zespół roboczy, który ma przygotować nowe regulacje, a Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Policjantów skierował petycję do Sejmu. Domaga się traktowania broni czarnoprochowej i jej replik jak każdej innej broni palnej, czyli wprowadzenia obowiązku rejestracji, pozwoleń na zakup i posiadanie (po spełnieniu kryteriów niekaralności i odpowiedniego stanu zdrowia), ograniczeń w przemieszczaniu się z taką bronią i okresowych kontroli u posiadaczy.
W opinii Komendy Głównej Policji brak obowiązku rejestracji utrudnia organom ścigania monitorowanie obrotu i wykorzystania tej broni. – Już sama informacja o posiadaniu broni przez obywatela jest istotna dla policjantów interweniujących np. w sprawie przemocy domowej. Można by było także podejmować starania, aby osoby dopuszczające się czynów przeciwko życiu i zdrowiu nie mogły posiadać takiej broni, co zmniejszy ryzyko cięższych przestępstw – mówi insp. dr Michał Białęcki, dyrektor Biura Kryminalnego KGP.
Na rejestrację już posiadanych egzemplarzy właściciel miałby na przykład rok. Zwolennicy reglamentacji podkreślają, że uczciwy człowiek nie powinien mieć oporów przed rejestracją kupionej broni ani przed badaniami czy policyjnym sprawdzeniem, bo przecież nie ma nic do ukrycia. Zwracają uwagę, że nie ma mowy o naruszaniu swobód obywatelskich. – Chyba że swobody obywatelskie narusza też obowiązek posiadania prawa jazdy, jeśli chce się jeździć samochodem po drogach publicznych – mówi jeden z ekspertów. Powątpiewa jednak, czy zmiany wejdą w życie, a jeśli już, to nie przed wyborami prezydenckimi, bo w kampanii łatwo je rozegrać pod pretekstem „rozbrajania” społeczeństwa w dobie zagrożenia wojną.
Awans
Kolekcjonerskie według prawa są także repliki dyplomów uczelni. I je również wykorzystuje się całkiem jak prawdziwe: „kolekcjonerzy” przedstawiają takie repliki np. pracodawcom, wyłudzając pensje i szargając przy okazji wizerunek uczelni. Proceder stał się na tyle dotkliwy, że w lutym Uniwersytet Pytanie nie brzmi taktownie, ale jest upraw
nione, co reporter w mailu uzasadnił: „Oferujecie Państwo np. dyplomy »każdej uczelni w Polsce, wykonane na oryginalnym giloszu [rysunek ornamentowy], opatrzone pieczęciami, według zweryfikowanego wzoru«. Zapewniacie, że są »nie do odróżnienia«. Za dodatkowe 2 tys. zł oferujecie »autentyczny wpis na listę absolwentów«, żeby dyplom był »wiarygodny«. Nawet zatem nie udajecie, że chodzi o egzemplarz kolekcjonerski. Co więcej niejaki Władysław (w dziale Opinie klientów) chwali Wasz certyfikat, który »dał mu pewność, że jest już gotowy do wejściana rynek pracy«. Obiecujecie też klientom pełną anonimowość, czyli usunięcie ich danych po rozliczeniu transakcji – co byłoby zbyteczne, gdyby naprawdę chodziło
o kolekcjonerów”.
W odpowiedzi przedstawiciel firmy (nie przedstawił się) obrzucił reportera inwektywami, po czym wyjaśnił, że dyplomy kupują dziś politycy i celebryci (tu padły nazwiska), „a my niesiemy kaganek oświaty pod strzechy, jesteśmy jak misjonarze dla ludu, dla zwykłych ludzi bez protekcji, znajomości i układów. Proletariat też chce awansu społecznego i jak wyżej podani notable też chce wspiąć się do tzw. elity intelektualnej, pomimo że w herbie ma buraka przebitego widłami”. I dalej: „Obcokrajowcy z krajów muzułmańskich chcą wszyscy zostać ginekologami, Ukraińcy są zainteresowani uniwersytetami prestiżowymi: ekonomia, prawo, Polacy – matura, bo chcą wstąpić do służb mundurowych, wojskowi – certyfikaty językowe, Polacy za granicą – dyplomy czeladnicze i mistrzowskie, a reszta
– wszystkie dyplomy i wszystkie kierunki bez znaczenia”.
Autor odpowiedzi, jak twierdzi, pracował w prestiżowym uniwersytecie, gdzie rzekomo nawet oryginałów dyplomów nie traktuje się z należytą powagą: „Druki faktycznie powstają w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych, ale co z tego? Nie jest prowadzona ewidencja tych druków, nikt nie sprawdza, ile faktycznie wykorzystano, a ile zniszczono przez pomyłki w druku czy krzywą pieczątkę. Każda jednostka prowadząca studia podyplomowe ma do nich dostęp, na zasadzie zamówienia dowolnej liczby sztuk. Zawsze się zamawia więcej, aby było na zapas, leży to potem przez rok w szafie i nikt tego nie pilnuje, nie sprawdza. Mało która katedra ma szafę zamykaną na klucz, a co dopiero kasę pancerną, gdzie faktyczne druki ścisłego zarachowania powinny być przechowywane”.
Przedstawiciel firmy drukreplik.pl szydził też, że demaskatorskie materiały medialne działają jak reklama (wywołują
© AN (2)
„szaleństwo zamawiania”), bo „żyjemy w dzikim kraju dzikich ludzi, gdzie oszustwo, wyłudzenia, złodziejstwo jest akceptowane przez społeczeństwo”. Jak na dłoni więc widać, że dokumenty są kolekcjonerskie tylko z nazwy; w rzeczywistości to ordynarne repliki, które kupuje się nie do gablotki, leczna potrzeby zawodowej rekrutacji. Skoro to„oczywista oczywistość”, to dlaczego ten interes wciąż się kręci? – Z powodu luki w prawie, postępu technologicznego i niskiej presji społecznej –odpowiada dr Czaplicki, ekspert z zakresu identyfikacji tożsamości i cyberbezpieczeństwa.
Obojętność
Samo posiadanie dokumentów kolekcjonerskich nie narusza prawa, a firmy handlujące nimi formalnie ostrzegają, że posługiwanie się replikami w instytucjach państwowych i przed innymi organami jest nielegalne. Bezprawne jest też ich wytwarzanie, sprzedawanie i przechowywanie w celu sprzedaży, dlatego firmy mają siedziby za granicą (a jeśli w Polsce, to w ukryciu). Na dodatek odwzorowanie jest coraz łatwiejsze: oryginalne wzory są pod ręką (bo ustawa o dokumentach publicznych nakazuje uczelniom ich publikowanie), sprzęt i materiały do produkcji podróbek tanieją (bo za popytem rośnie podaż).
Obostrzenia wprawdzie obowiązują, ale w praktyce zwykle są martwe. Za naruszenie praw do znaków towarowych (jak godło i nazwa uczelni) można zapłacić odszkodowanie, a także na dwa lata trafić do więzienia (art. 305 Kodeksu karnego i art. 58 ustawy
o dokumentach publicznych). Za przerabianie i podrabianie dokumentów grozi nawet pięć lat pozbawienia wolności (art. 270 kk). Ściganie sprawców jest jednak żmudne i kosztowne, a efekt niepewny: oszuści potrafią z dnia na dzień zmienić szyld albo przenieść się na serwery w innym kraju. W latach 2018–24 policja odnotowała zaledwie 17 przestępstw przeciwko dokumentom publicznym (w policyjnym systemie informatycznym nie da się jednak wyodrębnić przestępstw z użyciem dokumentów kolekcjonerskich).
Kodeks pracy z kolei pozwala pracodawcom oczekiwać od kandydata do pracy informacji o wykształceniu, ale nie mogą żądać od uczelni, aby potwierdziła je bez zgody absolwenta. –Rekrutując się, godzimy się na taką weryfikację, dlatego wniosków przybywa. Jeśli wykryjemy, że coś jest nie tak, „kolekcjonerzy” poszukają sobie innego pracodawcy, a my możemy zgłosić sprawę w prokuraturze, która będzie szukać producenta dyplomu, czyli wiatru w polu – opowiada pracownik jednej z uczelni.
W opinii ekspertów handel podróbkami można by zwalczać metodami, które sprawdzają się w walce z nielegalnymi treściami w internecie albo z wyłudzeniami kredytów. Chodzi o to, żeby użytkownicy mogli sami zgłaszać podejrzane strony do zablokowania (np. zgłoszenia pornografii dziecięcej na stronie dyzurnet.pl weryfikują specjaliści państwowej NASK – Naukowej i Akademickiej Sieci Komputerowej). Z drugiej strony chodzi
o weryfikację użytkowników (czyli tych, którzy dyplomy kupują
– można by zacząć od wprowadzenia obowiązku przechowywania ich danych), z czym coraz lepiej radzą sobie banki. – Dzięki wdrożeniu mechanizmów weryfikacji klientów liczba nadużyć z wykorzystaniem utraconych dokumentów spadła z 35 tys. w 2004 r. do 12 tys. w roku 2024 – mówi Włodzimierz Kiciński, wiceprezes Związku Banków Polskich.
To wymagałoby jednak kompleksowego podejścia i zmian legislacyjnych. Szkopuł w tym, że dokumenty kolekcjonerskie nie wydają się tak szkodliwe, jak wyłudzenia kredytów i dziecięca pornografia. – Trudno o społeczną mobilizację wokół tego problemu, a w ślad za tym idzie nikłe zainteresowanie polityków – komentuje dr Czaplicki. I dodaje: – Odnoszę wrażenie, że to nastawienie mogłoby zmienić dopiero spektakularne
wydarzenie, jak wykrycie siatki terrorystycznej, która dzięki dokumentom kolekcjonerskim zainstalowała się w Polsce.
Zagrzewanie
Czeskie, niemieckie czy ukraińskie prawo jazdy kosz
tuje 748 zł, dowód osobisty podobnie. Polski dowód osobisty jest tańszy (549zł), ale toteż „wysokiej jakości produkt imitujący oryginał, w praktyce nie do odróżnienia” – zapewniają sprzedawcy. Aby jakość była jeszcze lepsza, sugerują wybór powłoki holograficznej oraz materiału poliwęglanowego, oczywiście za dodatkową opłatę (199 zł każda opcja). Te same dokumenty można kupić jednak za 2 tys. zł, wtedy posiadają prawdziwe hologramy, grawerowane wzory i znaki Braille’a jak w oryginale.
Jeszcze wyższa półka to paszporty i tu już gra się w otwarte karty. „Paszport kolekcjonerski to po prostu fałszywy paszport wydawany na dowolne dane, który umożliwia między innymi swobodne podróżowanie, na przykład samolotem, swobodne przekraczanie granic, potwierdzenie swojej nowej tożsamości czy wynajęcie samochodu lub mieszkania. Paszport kolekcjonerski zakupiony za pośrednictwem naszej strony daje Ci takie same możliwości jak prawdziwy dokument. Fałszywy paszport stworzony jest w taki sposób, aby bezpiecznie można się nim było posługiwać jak prawdziwym dokumentem, bez żadnego ryzyka” – czytamy na paszportkolekcjonerski.com. Takie paszporty mają pochodzić od zaufanego sprzedawcy w darknecie. Cena takich produktów jest ustalana indywidualnie, waha się od 1,5 tys. dol. do nawet kilkunastu tysięcy dolarów. Droższe są paszporty krajów zachodnich czy rozwiniętych, aledecydujący jest poziom zabezpieczeń.
Jako produkty kolekcjonerskie sprzedawane są nawet dopalacze. Internetowa oferta jest przebogata i na każdą kieszeń, np. gram popularnego „Mocarza”, który jest 800 razy silniejszy od marihuany, można kupić za 24 zł. Przed odpowiedzialnością prawną sprzedawców ma chronić dopisek „nie do spożycia”, z drugiej strony znajdujemy przestrogę: „Musisz uważać po zażyciu magicznego kryształu lub magicznego zielska możesz zamienić się w super bohatera lecz nie możesz przesadzać z ilością!”. Kupujący powinni być pełnoletni, ale nie muszą się nikomu legitymować, zakupy za więcej niż 300 zł uprawniają do darmowej wysyłki i prezentu za 100 zł, zamawiać można do domu i do paczkomatu, dostawa jest szybka, a dyskrecja zapewniona.–Monitorujemy, wyłapujemy, czasem kogoś zamykamy, ale z dnia na dzień pojawia się kolejna witryna „kolekcjonerska”, bo popyt jest ogromny – mówipolicjantz komendy wojewódzkiej na zachodzie kraju.
Tymczasem, w internecie „kolekcjonerzy” zagrzewają się: „Bierzcie, zanim każą rejestrować”.
ZBIGNIEW BOREK
Męczeńska, róg Patriotycznej
Co robić, a czego nie, by mieć w Polsce swoją ulicę, i czego dowiemy się
o Polakach, analizując, jakich bohaterów wybierają – uczy językoznawca prof. Mariusz Rutkowski, specjalista od nazw własnych.
JULIUSZ ĆWIELUCH: – Książka
o nazwach ulic to chyba robota dla emerytowanego listonosza, a nie szacownego profesora z Rady Języka Polskiego.
MARIUSZ RUTKOWSKI: – To nie przypadek, że prezydent Donald Trump już pierwszego dnia urzędowania przemianował Zatokę Meksykańską na Zatokę Amerykańską. A Denali, najwyższemu szczytowi Ameryki Północnej, przywrócił dawną nazwę Mount McKinley. To pokazuje, jak ogromne znaczenie ma nazywanie przestrzeni, w której żyjemy. Podobnie z ulicami – nadając im nazwy, piszemy swoją historię.
Zatoka Meksykańska nie stała się od tego bardziej amerykańska, a McKinley miał to szczęście, że szczytu pozbawił go prezydent Barack Obama, którego Trump organicznie nie znosi, więc zmieniał niejako po złości. Za czasów PiS też hurtowo zmieniali ulice.
Nie ukrywam, że była to dla mnie jedna z inspiracji, żeby się temu zjawisku przyjrzeć. Podjęte przeze mnie badania tylko potwierdziły, jak bardzo ważny jest proces nazywania przestrzeni i jak dużo można na tej podstawie powiedzieć o nas samych jako o zbiorowości, a wręcz o naszej narodowej podświadomości. Wsposobie upamiętniania ukryte są głębokie pokłady naszej wizji historii, pamięci zbiorowej jako elementu tożsamości.
Na jakiej pan mieszka ulicy?
Na Pogodnej.
Ukrytą tożsamością pana i pana
sąsiadów jest optymizm i pogodny
stosunek do życia?
Nazwanie ulicy Pogodną też jest jakimś komunikatem. Na przykład takim, że to mała, osiedlowa uliczka, która nie jest na tyle prestiżowa, żeby szukać dla niej znaczącego symbolicznego patrona. Ale już wcentrach wielkich miast ulic Pogodnych raczej nie ma. Taka nazwa może
©KRYSTYNA BLATKIEWICZ/REPORTER, JULIUSZ ĆWIELUCH
być również sygnałem, że mieszkańcy woleliby się skupić na spokojnym i dostatnim życiu z dala od polityki. Mieszkającym w centrum ulice mebluje się już z innego klucza. Tam dominują ulice Tadeusza Kościuszki, Józefa Piłsudskiego, Jana Pawła II, bo za pomocą tych postaci formatowany jest nasz patriotyzm i poczucie tożsamości.
Wielu ludzi porusza się po mieście
z użyciem elektronicznych map.
Na nazwy ulic ledwo co zwracają
uwagę, to o jakim formatowaniu
może być mowa?
Można powiedzieć, że podprogowym. Mieszkając przy ulicy, dajmy na to Piłsudskiego, wpisujemy jego nazwisko setki razy w różnego rodzaju formularzach i dokumentach. Utożsamiamy się z nim w sposób nieuświadomiony. Pracując nad książką, trzymałem się oficjalnej bazy danych o poetyckiej nazwie TERYT ULIC, w której na bieżąco zapisywane są i aktualizowane wszystkie ulice, ale też skwery czy zaułki, którym nadano nazwy. Z bazy wiemy, że takich nazwanych obiektów w Polsce jest 287 tys. Z czego zdecydowana większość była dla mnie mało interesująca, bo wpisywała się w pewien eskapizm nazewniczy. Mam na myśli ulice typu Pogodne, Długie, Leśne i wszelkie inne, które nie mają w sobie komponentu upamiętniającego.
Ile ich jest?
Mniej więcej trzy czwarte. Wiele z tych ulic ma neutralne historycznie nazwy właśnie dlatego, żeby się nie upomniała o nie historia. Żyjemy w kraju, w którym ulice masowo zmieniały swoich patronów nie tylko w tak przełomowych momentach jak zakończenie wojny i przejęcie władzy przez komunistów, ale nawet w trakcie ich rządów. Po przełomie w 1989 r. fala rozliczeń nie oszczędziła również ulic. Zwłaszcza tych z radzieckimi patronami. Ludzie to widzieli i ostrożnie podchodzili do nadawania nazw. Taka zmiana nazwy to nie tylko gest symboliczny, ale i realne problemy. Trzeba wyrobić nowe dokumenty, zmienić pieczątki, szyldy.
Rozumiem, że te ulice pana
mniej pociągały.
Najbardziej interesowało mnie, kogo w Polsce upamiętniamy. Ale też jak często, co tworzy niejako ranking ważności. Przyglądałem się, kim są ci patroni, jakimi figurami. Ostatecznie tych kluczowych patronów podzieliłem na kilka
Prof. dr hab. Mariusz Rutkowski (ur. 1970 r.)
– językoznawca, zajmuje się teorią i pragmatyką funkcjonowania nazw własnych. Od 2019 r. członek Rady Języka Polskiego. Dziekan Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu
Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie. Niedawno ukazała się jego książka „Wojownik, poeta, kapłan. Onimiczne figury polskości w nazwach ulic”.
kategorii, z których najważniejsze to wojownik, poeta i kapłan. Uderzyło mnie, że w Polsce mamy niemal 2,5 tys. gmin, z których każda ma przecież jakąś własną historię, jakichś lokalnych bohaterów. A jednak mimo to w każdej z nich odtwarzany jest uniwersalny, typowo polski model nazewniczy.
Klonują panteon zasłużonych,
którym przysługuje ulica?
Polski kanon sam się klonuje, na zasadzie niekwestionowanych oczywistości. Na przykład 1159 ulic Kościuszki. Kościuszko jest tu absolutnym wielowymiarowym fenomenem polskości. Ale nikt nie podważa także kolejnych rekordzistów. Mickiewicz ustępuje Kościuszce zaledwie o 17 ulic. Kolejny na podium jest Jan Paweł II. Przy czym w jego wypadku pamięć przybiera różne warianty. Mamy więc pamiętać nie tylko o Janie Pawle II, ale również Papieżu JP II, Świętym JP II, Ojcu Świętym JP II. Samych ulic Jana Pawła II mamy 994 i zdaje się, że w tym przypadku radni ciągle nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Jednak kluczowa jest ta aktywna matryca, według której, pomimo braku formalnych wytycznych, tworzony jest zarówno w małym mieście, jak i stolicy województwa czy kraju bardzo stabilny i trwały układ nazw upamiętniających. To pokazuje, że mamy do czynienia z pewnym nieuświadamianymmodelem kulturowym,przybierającym postać jednakowo sformatowanych patronów polskiej przestrzeni.
Mnie uderzyło, że większość z tych
rekordzistów pod względem nadań
to właściwie humaniści.
Ja bym raczej powiedział, że romantycy. Dotyczy to nie tylko Mickiewicza czy Słowackiego, ale także lidera polskiej pamięci, czyli Kościuszki. Postacią na swój sposób skażoną romantyzmem niewątpliwie był też Jan Paweł II. W pierwszej dziesiątce najpopularniejszych patronów są jeszcze Fryderyk Chopin, Józef Piłsudski czy Henryk Sienkiewicz. Autor Trylogii nie tworzył co prawda w czasie romantyzmu, ale już wykreowane przez niego postaci, jak Kmicic czy Zagłoba, są z gruntu romantyczne. Oni również mają swoje ulice. Maria Janion miała rację: ciągle tkwimy w polskim romantycznym paradygmacie.
Romantycznym czy straceńczym?
Zdaje się, że w naszej kulturze to się przenika. Ginący na barykadach mają zdecydowanie większe szanse na własną ulicę w Polsce. Straceńcza śmierć jest dla nas papierkiem lakmusowym patriotyzmu. Takie gesty szanujemy. Ale już sumienna praca nad nowym rozwiązaniem technicznym nie ma w oczach Polaków większego wzięcia, co również odbija się w nazwach naszych ulic. Konstruktorów czy wybitnych inżynierów jest jak na lekarstwo. Gabriel Narutowicz jest patronem 216 ulic w Polsce. Ale przecież nie dlatego, że był wybitnym projektantem elektrowni wodnych. Trudno powiedzieć, że nadania te związane są z faktem, że był prezydentem, skoro funkcję sprawował formalnie przez pięć dni. Obawiam się, że to właśnie tragiczna śmierć dała mu przepustkę do 54 miejsca na liście najczęściej nadawanych ulic. Ta słabość do męczeństwa rozciąga się niemal na wszystkie dziedziny ze sportem włącznie.
Jestem w stanie wyobrazić sobie
ulicę Roberta Lewandowskiego,
sławi Polskę na cały świat.
Do pierwszej pięćdziesiątki nadań ze sportowców załapali się tylko Żwirko i Wigura. Przy czym raczej nie honorujemy ich indywidualnych dokonań jako sportowców, ale bardziej tragiczną śmierć. Kolejny jest Janusz Kusociński. 82 miejsce w zestawieniu i 145 ulic w całej Polsce. Zacząłem analizować jego przypadek.ZolimpiadywLosAngelesprzywiózł nam złoty medal w biegu na 1000 m. Piękny wynik. Ale na tej samej olimpiadzie Stanisława Walasiewicz wywalczyła złoto w biegu na 100 m. A ulic ma zaledwie kilka. Złoto Kusocińskiego nie było zresztą także pierwsze. Halina Konopacka zdobyła dla Polski złoto już w 1928 r. na igrzyskach w Amsterdamie. A w rankingu upamiętnień sytuuje się dopiero na 580 miejscu. Więc dlaczego do kanonu pamięci nie dostały się ani pierwsza złota medalistka, ani złota sprinterka, a on
tak? Odpowiedź w moim przekonaniu kryje się w wojennych losach Kusocińskiego: walczył w 1939 r. w obronie Warszawy, był dwukrotnie ranny, a w marcu 1940 r. został aresztowany i rozstrzelany w Palmirach. Wygląda na to, że to męczeńska śmierć była przepustką do tak dużej liczby nadań.
Może to przypadek?
Nie sądzę. Weźmy kolejnych upamiętnionych sportowców. Jerzy Kukuczka, Wanda Rutkiewicz, Władysław Komar, Kazimierz Deyna. Żadna z tych osób nie zmarła we własnym łóżku. Wygląda na to, że same sportowe osiągnięcia nie są wystarczającą przepustką do własnej ulicy. Musi być coś jeszcze.
Ale wróćmy jeszcze do Tadeusza
Kościuszki.
To niezwykła postać. Barwna, wielowymiarowa. W efekcie każda władza wybierała sobie jakiś fragment jego życiorysu i na nim budowała swoją opowieść. Władzom rodzącego się PRL-u dawał historyczną ciągłość, do której mogły się odwoływać. Był również ukłonem w stronę chłopów. Był postacią znaną i honorowaną również za granicą, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, co dobrze łaskotało polskie kompleksy. Po przemianach 1989 r. zachował ulice, bo nadal się bronił historycznie. Przy okazji dotykamy problemu, którego nie byłem w stanie szczegółowo zbadać, bo rejestr nazw ulic jest lustrem, które odbija tylko teraźniejszość. Nie ma w nim informacji, jak i kiedy zmieniały się nazwy, co samo w sobie byłoby jeszcze ciekawsze. Ta gra bohaterami wiele o nas mówi. Tym bardziej że dość świeżo doświadczyliśmy jej w 2016 r., kiedy rządzący PiS uchwalił tzw. ustawę dekomunizacyjną.
PiS dokonywał tych zmian z pozycji IPN, nie licząc się z opinią mieszkańców ani władz.
O niektórych patronów ludzie walczyli, innych pożegnano bez sentymentu. Ciekawsi byli dla mnie następcy, nowy panteon, bo i tu PiS ingerował, próbując przepchnąć, gdzie się dało nowych bohaterów, zwłaszcza tzw. żołnierzy wyklętych. Gdy nie starczyło ulic, zaczęto nawet nadawać nazwy różnego rodzaju skwerkom, rondom, zaułkom, miejscom dotąd nienazwanym. W niezamierzonym efekcie ci bohaterowie nawet w przestrzeni publicznej lądowali często na marginesie, jakby odtwarzając wcześniejsze ukrywanie się po lasach.
Ile kobiet ma swoje ulice w Polsce?
Niewiele ponad 8 proc. W pierwszej dziesiątce jest tylko Maria Konopnicka, której nazwisko nosi 778 ulic. Kolejna jest Eliza Orzeszkowa – 423 nazwy i 22 miejsce w rankingu. 34 – Królowa Jadwiga z 320 nadaniami. Same poważne, odległe postaci. Maria Skłodowska-Curie z dwoma Noblami załapała się dopiero na 38 miejsce, jej nazwiskiem uhonorowano 294 ulice w Polsce. Jak na jej wkład w naukę to wynik jest mizerny. Z drugiej strony to i tak fenomen, bo w Polsce, jak już mówiłem, naukowcy bardzo rzadko doświadczają przywileju bycia patronem ulicy.
To co pan mówi, to coś więcej niż
tylko opowieść, że naukowcy nie są
dla Polaków sexy.
Pomijając Kopernika, naukowiec to dla polskiej pamięci zbiorowej figura marginalna. Żeby zobaczyć głębiej, jak tę pamięć konstruujemy, nałożyłem na nazwy ulic ramę trójkąta dramatycznego z psychologicznymi pozycjami prześladowcy, ofiary i wybawcy. Z rozkładu patronów naszych ulic wyłania się przede wszystkim rola ofiary. Składają się na nią wprost wyartykułowane upamiętnienia typu Ofiar Majdanka, Ofiar Zbrodni Katyńskiej, ale także bardziej ukryte, omówione wcześniej figury w rodzaju Kusocińskiego czy poległych żołnierzy.
Szybko sprawdziłem, że nie ma
ulicy Ofiar Powstania Warszawskiego,
a przecież zginęły w nim w dziesiątki
tysięcy przypadkowych cywilów.
Tak jak w Jedwabnem nie znajdzie pan ulicy Ofiar Zbrodni w Jedwabnem. Nawet kiedy wydaje się to tak oczywiste, gdzie potencja pamięci w tym miejscu jest maksymalnie zdominowana przez tragiczną historię. Jest to nieobecność bardzo znacząca, w swojej książce nazywam to uniepamiętnieniem. Wpisuje się w nie również brak w Kielcach ulicy ofiar pogromu. Za to naprzeciwko miejsca, w którym do niego doszło, stworzono
– a przede wszystkim odpowiednio nazwano – Skwer im. Ireny Sendlerowej, który dzięki temu staje się rodzajem symbolicznej kontry do tamtej haniebnej rzezi. Polacy kaci znikają, a pojawiają się Polacy wybawcy. Ale może wróćmy do figury ofiary, bo ona jest chyba najważniejszym kluczem do zrozumienia psychologicznej gry, jaką prowadzimy z patronami ulic i z samymi sobą.
Co nam daje rola ofiary?
Bardzo dobre pytanie. Widzę tu korzyści wielopoziomowe. Będąc ofiarą, sytuujemy się na psychologicznie wygodniejszej pozycji, jako ci niewinni, szlachetni, skrzywdzeni, a więc w jakiś sposób lepsi. Rewersem naszej krzywdy jest też wina innych, tych złych. W ten sposób konfiguruje się postać wroga. Będąc ofiarą, można również zdejmować z siebie odpowiedzialność. Walczyliśmy, próbowaliśmy, ale tamci zniszczyli, podeptali. W takiej pozycji nawet jeśli coś zepsuliśmy, to w sumie nie nasza wina. No, były rozbiory, ale to dlatego, że nasi wrogowie byli silniejsi i okrutniejsi. Wina nie jest po naszej stronie.
Co jeszcze pan wyczytał z polskich ulic?
Choćby to, jak wielką traumą była, a może nawet wciąż jest druga wojna światowa. Gdyby ułożyć patronów historycznie na osi naszych dziejów, to w sposób wyjątkowy wyodrębnia się ów czas. Ta wojna dosłownie zdominowała nasze ulice. 20 proc. nazw upamiętniających związanych jest z tym tragicznym okresem. Dominacja wojny w naszej pamięci to także militaryzacja, bo nasi bohaterowie zwykle noszą mundury. Wzmacnia się w ten sposób właśnie ten patriotyzm walczący, oparty naantagonizmach. Skoro najwięcej naszych bohaterów za coś poległo, to może i my powinniśmy te wzorce naśladować? Bohaterscy patroni wskazują nam przecież drogę ku chwale i narodowej pamięci.
Jak wyjść z tego zaklętego koła
męczeństwa?
Częścią mojej pracy była próba wypracowania jakichś rozwiązań, rekomendacji dla urzędników nadających nazwy. Sugeruję w nich, żeby może mniej skupiać się na kanonicznych postaciach narodowych, a wykazać większą uważność na postaci lokalne. Każda społeczność ma przecież jakiegoś zasłużonego społecznika,lekarza,nauczyciela,któryofiarniejej służył. Nadanie ulicy nazwiska takiej osoby mogłoby nieco inaczej ukształtować lokalną tożsamość. Odchodzić od ofiar i zrywów na rzecz dobrej pracy. Jeśli w Polsce mamy 20 ulic Ikara i zaledwie 10 Dedala, to widać, jaką postawę stawiamy wyżej. Może czas zacząć odwracać te proporcje?
ROZMAWIAŁ JULIUSZ ĆWIELUCH
Rozmowa, nie licząc stanu ulic Ikara i Dedala, odnosi się do danych z lipca 2022 r., kiedy prof. Rutkowski pracował nad swoją książką.
Zajrzyj do Ozieran
Wjeżdżających wita napis: „Wieś ludzi szczęśliwych, bo prawie cała wymarła”. Zostało czterech stałych mieszkańców.
JOANNA PODGÓRSKA FOTOGRAFIE LESZEK ZYCH
N
iedawno sołtys Leszek Skrodzki ogłosił na Facebooku: „Szukam chętnych do zamieszkania w mojej wsi. Jest praca w lesie, są dzikie owoce, zioła, grzyby. Idealnemiejsce dla samotnikówitych,którzy szukają weny twórczej. Mogę użyczyć działki. Odbiorę z dworca PKP Białystok i dowiozę”. Sołtys od razu prostuje, że nie jest Świętym Mikołajem i nie będzie rozdawał ziemi za darmo. Niech to będzie dzierżawa, choćby za symboliczne 100 zł miesięcznie. Z doświadczenia wie, że rozdawanie za darmo się nie sprawdza. Jego
kolega kupił w Białymstoku dom z dzikim lokatorem i zaproponował: weź go do siebie, coś tam potrafi zrobić, umie jeździć ciągnikiem, niech popracuje za lokum. Okazało się, że to gamoń i alkoholik. Pewnego dnia ukradł akumulator i zniknął. Bezdomny ściągnięty z Kieleckiego też się nie sprawdził. Nie chciało mu się pracować i uciekł. Sołtysowi została po tych eksperymentach społecznych zdewastowana stodoła.
Był jeszcze jeden przybysz – Zbigniew Falkowski, nazywany prorokiem. Pewnego dnia, a właściwie o 3 nad ranem, po prostu wyszedł z zamglonego lasu. Bosy,z workiemna plecach,o urodzie Kwiczoła z Janosika. Sołtys wziął go do siebie i prorok opowiedział mu swoją historię.
Podobno kiedyś był w nowicjacie u paulinów. Podobno któregoś dnia usłyszał głos Boga, który spytał go, czy to Jasna Góra. Żeby była naprawdę jasna, podpalił jakieś strychy i paulini go wyrzucili. Podobno obraził się na Boga, że wywiódł go namanowce,ożenił sięimiałczworodzie
ci. Pracował jako kierowca tirów; jeździł i do Barcelony, i do Nowosybirska. Podobno pobił rekord Guinnessa – wytrzymał ponad dwie godziny przysypany lodem
– ale mu go nie uznali. Wreszcie ruszył w świat. W Ozieranach Małych mieszkał przez kilka miesięcy. Stał się lokalną atrakcją. Chodził w białej szacie, z kryształem na szyi, rozmawiał ze zwierzętami, medytował w stodole u sołtysa i uzdrawiał. Ale jak się rozeszło o tym uzdrawianiu
Sołtys Leszek Skrodzki szuka chętnych
do zamieszkania we wsi
i pewnego dnia przyjechał autobus z 40 chorymi, przestraszył się i uciekł. Może jest za granicą, może pracuje jako ogrodnik w Tyńcu, a może przebywa w szpitalu w Krakowie. Różnie ludzie mówią, ale nikt nie wie nic na pewno.
Jedynym udanym implantem jest Mirosław Sobański, poeta z Bydgoszczy, piszący pod pseudonimem Connemara. Przyjechał do Ozieran dziewięć lat temu z Krystyną Berndt, dziennikarką zajmującą się dziedzictwem kulturowym i fotograficzką dokumentującą folklor. I jakoś tak został. Konkretnie to przez truskawki i maliny.
– Przez wiele lat truskawki i maliny nie smakowały mi tak jak dawniej. Myślałem, że to może wina moich kubków smakowych zdegenerowanych przez wiek. Ale tu poczułem smaki i zapachy dokładnie takie jak w dzieciństwie – wspomina.
Kupił odgminy kawałek ziemi, a ściślej rzecz biorąc, kawałek wysypiska śmieci. Własnoręcznie oczyścił, wykarczował, poukładał kamienne murki; zamiast płotem ogrodził działkę krzewami malin. – Wszystko, co tu wystaje ponad ziemię, oprócz drzewka śliwkowego, to praca moich rąk – deklaruje. Początkowo mieszkał w kontenerze i na zimę wracał do Bydgoszczy, ale od dwóch lat ma już całoroczny domek, w którym mieszka z pieskiem Brutusem. Przy domu ma tablicę z symbolami religijnymi pięciu ludów, które tu mieszkały: katolików, prawosławnych, muzułmanów, Żydów i słoneczny kołowrót dawnych Słowian. Bogowie słowiańscy fascynują go szczególnie. Ustawił na swojej posesji drewniany obelisk z wizerunkami bogini Mokosz, Pogody oraz bogów Peruna i Jaryły. Planuje kolejny, na którym ma być siostra Pogody Słota, bóg Weles i Leszy – opiekun lasów. O czwartej postaci jeszcze nie zdecydował. Promuje także słowiańskiego skrzata Ąpija – złośliwe stworzenie, które czatuje na pijanych, przewraca ich na plecy i wdycha opary gorzałki. – Odkryłem go już w podstawówce, bo fascynowały mnie słowniki ortograficzne, a to było jedyne słowo na „Ą” – wspomina. – Gdy przeprowadziłem siędo Ozieran, okazało się,że naprzeciwko mojej działki jest miejsce, gdzie Ąpij mieszka, więc go promuję. Himalaje mają swoje Yeti, Loch Ness – potwora. Dlaczego mamy być gorsi?
Po ogłoszeniu sołtysa telefon dzwoni dość często; nie tylkozPolski, takżezBelgii, Holandii, Niemiec. Ludzie mają mnóstwo pytań, ale sołtys odpowiada: przyjedźcie i zobaczcie; to miejsce trzeba poczuć. Bo to nie jest miejsce łatwe. Prawie odcięte od świata. Tylko jedna droga dojazdowa to asfaltówka, i to położona niedawno. Reszta to piaszczyste koleiny, mocno zdewastowane przez ciężki sprzęt wojskowy, bo Ozierany graniczą z Białorusią. Most na rzeczce Nietupie teoretycznie nie istnieje. Ponad 50 lat temu, jeszcze w czasach PGR, ktoś wybudował drewnianą samowolkę. Jak zaczęła się uginać pod ciężarem lat, dorzucono na wierzch samochodową lawetę i jakoś się jeździ, choć wygląda to dość karkołomnie. Lokalne władze nie planują remontu, bo przecież w papierach mostu nie ma. Przygraniczny fragment rzeki Świsłoczy został za rządów PiS odrutowany. A teraz jeszcze mur graniczny.
Za to – jak reklamuje sołtys – są w Ozieranach dzikie pola, nawożone przez żubry, piękne pagórki, cisza
i niemal absolutna ciemność, gdy w czterech zamieszkanych domach pogasną wieczorem światła. Są łąki, gdzie rosną zioła – wrotycz, czarcie żebro, przegorzan kulisty, dobryna zakrzepicę, wierzbówka kiprzyca, zwana iwan czajem, wykorzystywana w terapiach odwykowych, wiązówka błotna, czyli rosyjska bazylia, rojnikdworskinanalewkiiukąszenia.Sołtys potrafi je zbierać, bo uczyła go tego jeszcze babka. Jego żona też się na tym zna; miała w rodzinie szeptuchy.
–
No i jest u nas szerokopasmowy internet – dodaje z dumą Leszek Skrodzki. I liczy na to, że przyciągnie on do Ozieran ludzi, którzy ożywią wieś. Takich, którzy się już dorobili i szukają spokojnego miejsca na starość. Takich, którzy mają pracę zdalną i tęsknią do głuszy. Albo takich, którzy mają na siebie jakiś pomysł i tu go będą realizować. On się w Ozierany wżenił. Gospodaruje na ziemi teściów. Wcześniej mieszkali z żoną w Białymstoku, gdzie 35 lat przepracował jako milicjant/policjant. Z tego czasu została mu pasja do rzeźbienia w drewnie. „Na wkur…nie najlepsze rzeźbienie”
–
cytuje. Swoje prace ustawił przy drodze i jest z nich dumny, bo spodobały się ekipie kręcącej serial „Kruk. Szepty słychać po zmroku”. Trafiły do czołówki. Jego pomysł na życie w Ozieranach to uprawa topinamburu (leczy wszystko oprócz śmierci – zachwala), pasieka (pszczelarstwo to w jego rodzinie tradycja od pięciu pokoleń) i agroturystyka.
Z tym pomysłem trochę się pospieszył, bo akurat ogłoszono stan wyjątkowy. Ludzie przestraszyli się sytuacji na granicy, chociaż migrantów nikt tu nie widział. Od tamtej strony chronią Ozierany bagna. Kręci się za to sporo wojska. – Kiedyś taki jeden pyta, czy może skorzystać ze sławojki. Bardzo proszę, mówię i patrzę, a on zostawia luzem przy drodze karabinek szturmowy. Człowieku! Co ty robisz? Chcesz iść siedzieć? – pytam. A on na to, że jest ze Szczecina i nie chce tu być – opowiada sołtys. Pewien pożytek z wojska jednak ma. Wzrosła sprzedaż kiszonego topinamburu. Podobno świetny na kaca. Jako mieszkaniec pierwszej linii frontu Leszek Skrodzki w wieku56 lat zgłosił się do wojska na ochotnika. Odsłużył dwa tygodnie i teraz jest w rezerwie pasywnej.
Sołtysemzostał pół rokutemu. W pewnym sensie hurtowo, bo nie tylko Ozieran Małych, ale także Wielkich i Białogorców. Kworum do wyboru sołtysa wynosi siedem osób, a stałych mieszkańców z prawem głosu było w Ozieranach Małych trzech. Elektorat trzeba było dowozić. Zebrało się w sumie 12 osób. Niechęć do wyborów w okolicy jest spora. Nikt nie wierzy, że tu się cokolwiek zmieni.
Po prawej: pan Roman, muzyk i były sołtys. Poniżej: pan Janek. Opiekuje się kurami, owcami, no i uprawia jeszcze grykę.
Według spisu ludności z 1921 r. w Ozieranach Małych mieszkało prawie 200 osób. Za PRL też było ludno – po 5–6 osób w każdej chałupie. Na łąkach wspólnoty pastwiskowej wypasano setki krów, koni, owiec. Hodowano len, grykę, konopie. Mówiono tu nie tylko po polsku, ale też „po prostemu”. Niektóre dzieci mówiły tylko tak i polskiego uczyły się dopiero w szkole. Podobno szło ciężko i jedna z nauczycielek rozpiła się z rozpaczy. A potem dzieci przestały się rodzić. Jedną z ostatnich osób urodzonych w Ozieranach jest żona sołtysa; rocznik 1970 r. A gdy upadł PRL, wszystko w zasadzie przestało się opłacać.
Sołtys wskazuje kolejne domy przy głównej drodze i wymienia daty śmierci właścicieli. W niektórych oknach są jeszcze białe firanki. Z części dachów powoli zaczynają się sypać dachówki. Inne zupełnie się już zawaliły. U braci się świeci. To najmłodsi mieszkańcy Ozieran. Gienek, lat 61, jest na rencie. Całe życie przepracował w budowlance; w Częstochowie, w Warszawie, nawet w Iraku. Młodszy Janek, lat 59, opiekuje się kurami (nie chcą się nieść zimą), owcami (wełny ma pełen pokój, nikt nie chce kupić). Jeszcze uprawia grykę, ale chyba zrezygnuje. W tym roku chodziła po stówie – konkurencja z Ukrainy. Mieszkają w domu po rodzicach, którego nikt po nich nie odziedziczy, bo dzieci nie mają.
Jest jeszcze pan Romek, rocznik 1957, były sołtys i muzyk zespołu Kuranci. Grali na wszystkich zabawach, festynach, weselach, zdobywali nagrody publiczności. Czas i wódka zrobiły swoje. – Kiedyś to ja byłem kozak, miałem zdrowe nogi. Tyle imprez się grało. Nawet w Pałacu Kultury w Warszawie występowałem – wspomina. – A teraz co? Człowiek żyje jak śmieć. Czasem tylko zajrzy znajomy z Krynek albo listonoszka. Bardzo przyjemna kobieta.
Tobyło swego czasu najlepsze gospodarstwo we wsi, najładniejszy dom. Teraz już nawet nie należy do niego. Sprzedał za psie pieniądzei obietnicę dożywociajakiemuś warszawiakowi. We wsi trwają dyskusje, czy zrobił to na trzeźwo i świadomie, ale to już i tak bez znaczenia. Pieniądze dawno się rozeszły. Bracia Gienek i Janek domu nie sprzedadzą, ale część ziemi – jak najbardziej. Tylko chętnych nie widać. Chcieliby, żeby sołtysowi udało się przyciągnąć do Ozieran nowych ludzi. Ale wzruszają ramionami z powątpiewaniem. W sąsiedniej wsi Jamasze nie został już nikt.
JOANNA PODGÓRSKA FOTOGRAFIE LESZEK ZYCH
Daremny ból
Gdy medycyna przestaje leczyć, zaczyna podtrzymywać. Wola pacjenta nie ma jednak znaczenia, górę bierze strach: lekarzy, polityków, rodzin.
PAWEŁ WALEWSKI
P
óźny wieczór na oddziale intensywnej terapii. Respiratory miarowo wtłaczają powietrze do płuc pacjentów, choć w wielu przypadkach lekarze nie mają złudzeń – to nie leczenie, lecz przedłużanie agonii. Dlaczego nie odłączają maszyn, skoro ratunek jest niemożliwy? Powodów jest wiele: zawodowa rutyna, presja, ale najczęściej to strach przed sądem lub samosądem – ze strony kolegów.
Historia ze Szpitala Wojewódzkiego w Gorzowie Wielkopolskim w ubiegłym roku poruszyła całą Polskę – do aresztu trafił rezydent anestezjologii oskarżony
o zabójstwo po doniesieniu innego lekarza.
Zmarły 86latek miał rozległe niedokrwienia narządów wynikające z zatoru tętnicy krezkowej, do tego niewydolność serca i nerek, zapalenie otrzewnej i sepsę. Był po zabiegu wycięcia jelita cienkiego. Rezydent stwierdził objawy zatrzymania krążenia – źrenice nie reagowały na światło, brak było tętna i odruchu z drzewa oskrzelowego. Nie podjął resuscytacji, odłączył aparaturę podtrzymującą oddech. Zobaczył wszak chorego w agonii, kogoś, kto już odchodził. I pozwolił mu odejść. Ale prawo – które w tej kwestii i tak mówi niewiele – widzi to inaczej. Oskarżenie o zabójstwo, areszt.
Gdy rodziny naciskają
Dane dotyczące liczby podobnych spraw w prokuraturach rejonowych są skąpe. A temat terapii daremnej i odpowiedzialności lekarzy za zaniechanie czynności ratujących życie – niezwykle trudny. W Polsce to właściwie tabu. Nawet gdy jest jasne, że życie nieodwołalnie gaśnie, a podjęte zabiegi mogą przysporzyć pacjentowi samych cierpień.
Zdaniem mec. Radosława Tymińskiego, eksperta prawa medycznego, w ostatniej dekadzie podobnych spraw do tej z Gorzowa mogło być kilkadziesiąt: – Kilka prowadzono z art. 150 Kodeksu karnego, w którym mowa o zabójstwie eutanatycznym, to znaczy na żądanie pacjenta i pod wpływem współczucia dla niego. A resztę z art. 155 i 160, czyli nieumyślnego spowodowania śmierci lub narażenia na niebezpieczeństwo utraty życia.
Mec. Tymiński podkreśla: – W tego typu sprawach z pełnym przekonaniem bronię
© MLV/AI
oskarżanych lekarzy. Dlaczego mają ponosić winę za brak regulacji, które wskazałyby im, jak postępować, aby ustalić, czy pacjent jest w fazie umierania? Dlaczego wskrajnie terminalnych stanach nie mogą powiedzieć „dość”?
Rodziny błagają: „Proszę ratować, próbować jeszcze jednej metody, jeszcze jednej dawki, jeszcze jednego zabiegu!”. Tylko że ten jeden raz często oznacza zadawanie dodatkowego bólu, przedłużanie konania.
– Przychodzę na dyżur, ktoś zaczyna umierać, podejmuję reanimację i robię wszystko, by mi nie zarzucono, że mogłem przyczynić się do czyjejś śmierci – mówi Tomasz Imiela, internista z Warszawy. – Ale ten człowiek po tygodniu na respiratorze i tak umiera, a mnie boli serce, że przeze mnie cierpiał.
Szpital powiatowy. Na łóżku na intensywnej terapii przypięta do monitorów 80-letnia kobieta z rozsianym nowotworem. Stan agonalny. Lekarka mówi rodzinie: „Mama umiera”. Nie wiadomo, ile to potrwa, ale lekarze nie są w stanie już nic zrobić. – Po tygodniu przyszedł mąż kobiety i zrobił mi karczemną awanturę na korytarzu. Wyzywał mnie, że jestem morderczynią, że wydałam wyrok na jego żonę – opowiada.
Inny szpital, 80 km od Warszawy. Umiera głęboko niedotleniony pacjent; bez własnego oddechu, bez odruchów. Dyżurująca przy nim na zmianę para anestezjologów przez tydzień opisywała rodzinie jego stan; nie było szans napoprawę.–Ale nie pozwalali odłączyć respiratora, kazali reanimować, dopytywali o innego lekarza, który by im powiedział, że ich bliski wciąż żyje. Codziennie straszyli prokuratorem
– wspominają.
Lekarze wiedzą, że czasem powinni powiedzieć „dość”, ale też są świadomi, że skaże ich to na publiczne potępienie. System nie pozwala.
Gdy kończy się leczenie
– W Polsce brakuje wytycznych dotyczących opieki nad chorymi umierającymi w szpitalach. Brak też planowania opieki medycznej z wyprzedzeniem oraz regulacji prawnych odnoszących się do terapii daremnej – tłumaczy prof. Wojciech Szczeklik z Ośrodka Intensywnej Terapii i Medycyny Okołozabiegowej UJ w Krakowie.
Dlatego codziennością są tacy pacjenci jak 82-letnia pani Maria z zaawansowaną chorobą obturacyjną płuc. Przez dwa lata oddychała tylko dzięki tlenoterapii; jej schorzenie było nieuleczalne. Miała również mocno rozwiniętą cukrzycę, nadciśnienie, chorobę wieńcową. Poruszała się w ograniczonym zakresie, nie była samodzielna. W ciągu sześciu miesięcy trzy razy była w szpitalu, gdzie doszło do zatrzymania krążenia. Mimo podjętej resuscytacji nie odzyskała przytomności; umarła tydzień później na oddziale intensywnej terapii. – Czy gdyby mogła decydować, tego właśnie by chciała? Nie dano jej szansy pożegnać się z rodziną, umarła w przedłużonym cierpieniu –mówi prof. Szczeklik.
Terapia daremna ma różne definicje. Wedle polskiej grupy roboczej ds. problemów etycznych i końca życia jest to stosowanie u nieuleczalnie chorych pacjentów procedur medycznych podtrzymujących funkcje życiowe, które przedłużają sam proces umierania i wiążą się z nadmiernym cierpieniem lub naruszaniem godności. – Nie obejmują one podstawowych zabiegów pielęgnacyjnych, leczenia bólu, karmienia i nawadniania, o ile służą dobru pacjenta. To subtelna, ale kluczowa różnica – dodaje Agata Malenda, internistka z hospicjum stacjonarnego, członkini zarządu Fundacji Instytut Dobrej Śmier
ci. – I nie ma to nic wspólnego z eutanazją
–
podkreśla. Lekarka jest w trakcie specjalizacji z medycyny paliatywnej – dziedziny, która przynosi ulgę umierającym pacjentom, choć wciąż na wielu oddziałach nie jest chętnie widziana. A nawet nie ma tam wstępu.
–
Mój 95-letni ojciec zmarł w jednym ze szpitali na Podkarpaciu. Miał zniszczone gruźlicą z czasów wojny płuca, niewydolność serca, problemy jelitowe. Do tego covidowe zapalenie płuc. Przez dwa tygodnie potwornie cierpiał na kardiologii, ale lekarze podtrzymywali go przy życiu. Po długich dyskusjach podali mu raz miligram morfiny. Ordynator był nieubłagany, choć chyba sam nie wierzył, że jego postępowanie przyniesie jakikolwiek skutek – opowiada dr hab. Zbigniew Żylicz, który już w latach
90. był jednym z pierwszych propagatorów medycyny paliatywnej w Holandii i dyrektorem kilku hospicjów.
Anestezjolodzy 11 lat temu opracowali protokół, który ma takim zdarzeniom zapobiegać. Trzy lata temu podobny dokument powstał pod patronatem Towarzystwa Internistów Polskich – adresowany jest do lekarzy spoza oddziałów intensywnej terapii; dotyczy tylko pacjentów nieprzytomnych (podobny dokument opracowali również pediatrzy). Do niczego
jednak nie obliguje. – Mój ordynator, który ma wątpliwości co do definicji śmierci mózgowej i nie pozwala zgłaszać zmarłych do pobrania narządów, zastosował go tylko wobec 90-latka z wielochorobowością, któremu dzięki temu oszczędzono niepotrzebnych dializ – opowiada lekarka ze szpitala powiatowego. Ale to zdarzyło się tylko raz w ciągu pięciu lat. – Kiedy rozważałam, czy nie zakończyć terapii daremnej u innych chorych, żaden z kolegów nie chciał się pod tym protokołem podpisać. Nie chcieli szarpać się z rodziną albo mieli zastrzeżenia.
Gdy prawo milczy
W Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym w Olsztynie nefrolog prof. Tomasz Stompór też bywa wzywany do umierających, których inni lekarze bezrefleksyjnie podłączyliby do dializatorów.
– Najważniejsze są dla nich parametry, np. poziom mocznika, a nie to, że ktoś w podeszłym wieku umiera z powodu rozsianego raka – mówi. – Na pytanie o cel dializoterapii milkną, więc pewnie chcą uspokoić sumienie albo rodzinę pacjenta. Jeżeli dzwoni rezydent, to dodaje szeptem: „Wiem, że to bez sensu, ale ordynator kazał”.
Nikt bowiem nie wspomina, że narazi to chorego na niepotrzebne cierpienie, że i tak nie przywróci mu zdrowia, jedynie wydłuży proces umierania.–Nowy Kodeks etyki lekarskiej od tego roku wreszcie zaczął uwzględniać to, o co walczyliśmy –nie kryje satysfakcji prof. Szczeklik. – W Kodeksie jest wyraźna wskazówka: „Lekarzowi nie wolno stosować terapii daremnej”.
Praktyka pokazuje jednak, że to za mało. Według mec. Tymińskiego odstępując od terapii, lekarze nadal są narażeni na sankcje prawne, ponieważ kodeks wyznacza zasady postępowania, za które odpowiadają jedynie przed sądami zawodowymi. – Terapia daremna w ogóle nie figuruje w polskim systemie prawnym! Podobnie jak kres życia jest pojęciem potocznym, a prawo nie przewiduje żadnej procedury, która by się do niego odnosiła
– tłumaczy. A skoro prawo nie wyznacza ram postępowania, jego ocena pozostaje w gestii biegłych oraz prokuratorów.
Czy zatem wytyczne odstępowania od terapii daremnej – które miały skłonić lekarzy do respektowania kresu życia człowieka – do czegoś w ogóle się przydadzą, jeśli z prawnego punktu widzenia nie mają wartości? – Polska medycyna to system patriarchalny, czyli na wierzchu jest to, co najwygodniejsze
dla lekarza. A przecież przede wszystkim powinniśmy szanować wolę pacjenta. Tylko pacjenta, nawet nie jego rodziny – uważa doktor Imiela.
Gdy wola się nie liczy
Pani Jadwidze wydawało się, że wszystko starannie zaplanowała. Skończyła 96 lat i chciała umrzeć na własnych warunkach. – Po śmierci męża ciocia żyła samotnie i zależało jej, by nikomu nie sprawiać kłopotu – opowiada Maciej. Jadwiga opróżniła więc mieszkanie ze zbędnych rzeczy, ustanowiła pełnomocnictwa. Zostawiła też list: „Wybaczcie kochani. Ślepnę, nie mogę już chodzić, dokuczają mi bóle, przy których życie staje się niemożliwe. Chcę odejść we śnie”. – Od miesięcy, gdy przynosiliśmy zakupy, pytała: „Po co ja jeszcze żyję?”. Miała za sobą poważne operacje, więc jej rozgoryczenie kładliśmy na karb pogarszającego się zdrowia i tęsknoty za mężem.
Maciej pokazuje trzy opakowania estazolamu – nasennej benzodiazepiny:
– To znalazła przy niej sąsiadka. Natychmiast wezwała karetkę.
Ratownicy odratowali Jadwigę, na SOR starannie wypłukano jej żołądek. Trafiła na oddział psychiatrii z łatką niedoszłej samobójczyni, potem na neurologię. Dziś jest w zakładzie opiekuńczym, przykuta do łóżka. Ostatecznie straciła wzrok, z założonym na stałe cewnikiem i niesamodzielna czeka na naturalną śmierć. W podpisanych przez nią dokumentach nie było kartki z prośbą, aby jej nie reanimować. Zresztą i tak nic by takie oświadczenie pewnie nie dało.
– Pogotowie przywiozło nam 90-latkę z rozsianym nowotworem, której nie chciałam intubować, bo uznałam, że byłoby to niehumanitarne – opowiada anestezjolożka pracująca na SOR. Widząc to, ratownik, świeżo po szkole, zarzucił jej publicznie brak sumienia. – Tyle że ja je miałam, a to on nie umiał odróżnić procesu umierania od nagłego zatrzymania krążenia. Tłumaczyłam więc: pacjentka jest z rozsianym rakiem, w stanie agonalnym, ma pojedyncze oddechy, plamy opadowe, szerokie sztywne źrenice.
Może takie historie miałyby inne zakończenie, gdybyśmy byli krajem, w którym obowiązywałyby oświadczenia woli typu pro futuro – spisane na wypadek utraty możliwości podejmowania decyzji, dotyczące postępowania medycznego, a więc zgody lub sprzeciwu na udzielenie określonych świadczeń medycznych. Tyle że od dłuższego czasu wokół tzw. testamentów życia (czyli spisanej woli pacjenta do decydowania o sobie) panuje legislacyjna próżnia.
– To jeden z tych tematów, które wywołują kontrowersje, więc nie ma odważnego, który by się nim zajął – mówi prof. Maria Boratyńska z Uniwersytetu Warszawskiego. I przytacza przykład francuskiego ministra zdrowia, który w 2005 r. skutecznie wywalczył w swoim kraju ustawę dotyczącą końca życia. W Polsce mamy grono prawników, bioetyków i lekarzy, którzy chętnie zajęliby się opracowywaniem podobnych rozwiązań. Nikt im jednak tego nie proponuje. – To powinien być bodziec ustawodawczy – uważa prof. Boratyńska. – Bo to tak ważna sfera życia, że musimy mieć wysoki poziom pewności prawnej, aby pacjenci, a zwłaszcza lekarze, wiedzieli, że mogą się na taką ustawę skutecznie powołać.
Gdy politycy się boją
Trudno sobie jednak wyobrazić, aby w obecnym parlamencie taki projekt miał szansę powodzenia. Zapewne wywołałby więcej kontrowersji niż temat aborcji, a posłów jeszcze mocniej paraliżowałby lęk przed Kościołem, stowarzyszeniami pro-life czy nawet częścią środowisk medycznych. Wszak już dwie próby usankcjonowania oświadczeń woli pro futuro spełzły na niczym: projekt ustawy bioetycznej Jarosława Gowina z 2008 r. i późniejszy projekt nowelizacji ustawy o prawach pacjenta. – Ale nie żałuję – mówi prof. Boratyńska i tłumaczy, że ustawy te nie spełniłyby swojej funkcji. – W projekcie Gowina deklaracje miały byćwiążące tylko w odniesieniu dochorych w stanie terminalnym, a to nie załatwia sprawy, bo takim pacjentom jest już właściwie wszystko jedno. Drugi dokument był za mało stanowczy: każdy mógł coś zapisać, a personel medyczny i tak nie miał obowiązku brać tego pod uwagę.
Tak jest i teraz, gdy bliscy podsuwają tego rodzaju oświadczenia podpisane zawczasu przez co bardziej zapobiegliwe osoby. Mec. Tymiński pytany, czy lekarze mogą odstąpić od inwazyjnych zabiegów lub odłączyć aparaturę podtrzymującą funkcje życiowe, respektując życzenie pacjenta pozostawione na piśmie, radzi ostrożność: – Co z tego, że Sąd Najwyższy dopuścił tzw. oświadczenia woli, skoro nie sprecyzował warunków, w których są one dopuszczalne? Skąd wiadomo, że te sprzed np. 20 lat są aktualne?
W internecie krążą wzory „Testamentów życia” – z żądaniami zaprzestania terapii uporczywej – które można podpisać w obecności notariusza. –Tego rodzaju testament jest wskazówką, ale pytania o jego ważność, aktualność i skutki pozostają nadal otwarte bez regulacji ustawowej – tłumaczy mecenas. Nieprecyzyjne przepisy powodują, że postępowanie lekarzy warunkuje najczęściej cicha umowa z rodziną, z którą są w kontakcie. – Ale mogą pojawić się inni krewni, z odmiennym nastawieniem, którzy nie puszczą tego płazem i oddadzą sprawę do prokuratury.
Ustawa legitymizująca oświadczenia woli wydaje się kluczowa, ale zdaniem prof. Boratyńskiej to nie powinna być ustawa „o testamencie życia”, lecz „o prawach chorych u kresu życia” lub „o prawach chorych i końcu życia”. – Aby było wiadomo, o kogo tu chodzi i czyje prawa muszą być respektowane. Dziś lekarzy przed odstąpieniem od terapii daremnej paraliżuje strach nie tylko przed sądem, ale też rodziną, która nastaje, by kontynuować zabiegi przedłużające agonię.
Doktor Malenda mówi: – Ja nie boję się konfrontować z umieraniem pacjentów. Choć wiem, że wielu lekarzy woli zejść z dyżuru i zostawić innym trudne rozmowy z pacjentem lub jego bliskimi.
Obowiązuje święta zasada ratowania życia, odwlekania końca, nawet kosztem przedłużania bólu i cierpienia. Tak jest wygodniej –szczególnie politykom. Prawdziwa daremność nie tkwi bowiem w terapii, ale w systemie, który nie pozwala jej przerwać.
PAWEŁ WALEWSKI
Wszystkie teksty i wywiady, które do tej pory ukazały się w cyklu „Odchodzić po ludzku”, znajdą Państwo w specjalnej zakładce na naszej stronie: www.polityka.pl/odchodzicpoludzku Zachęcamy też do dzielenia się z nami swoimi doświadczeniami: akcja@polityka.pl
Niezręcznie o tym pisać
Obrońcy zanikającego pisma odręcznego przekonują, że wraz z nim tracimy nasze człowieczeństwo i kontakt z przodkami. Eksperci od komunikacji – że wręcz przeciwnie.
ŁUKASZ WÓJCIK
© SCISETTI ALFIO/SHUTTERSTOCK
P
oczątek końca można akurat zobaczyć w warszawskim Muzeum Narodowym. Do 23marca wystawiona jest tam tzw. Biblia pelplińska. Johannes Gutenberg w połowie XV w. wydrukował takich książek 180–200, do dziś przetrwało ok. 50, w tym kilkanaście pełnych, tj. dwutomowych. Ta z Pelplina jest jedną z nich – prawdopodobnie trzecią lub czwartą wydrukowaną książką w historii.
To napięcie między drukiem i pismem ręcznym, nie do końca chyba jeszcze uświadomione przez twórców Biblii pelplińskiej, dziś aż pulsuje z jej stronic. Tam bowiem, obok szeregów zgrabnych i identycznych liter odbitych za pomocą czcionki, burzą się wykwintne i wielobarwne inicjały, które wyszły spod dłoni mistrza kaligrafii. Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę, że te czarne szlaczki obok jego dzieła zwiastują początek końca jego profesji?
Ponad pięć wieków później wydaje się, że jesteśmy pod koniec tego procesu
– pismo odręczne zanika. Według UNE-SCO ponad 41 proc. europejskich uczniów ma trudności z pismem odręcznym na poziomie podstawowym, czyli czytelnego pisania liter. Przeciętny Europejczyk na klawiaturze pisze 40 słów na minutę, odręcznie –tylko 13. Standardyamerykańskiego resortu edukacji nie wymagają już oduczniów naukipisaniaodręcznego.Finlandia usunęła pismo odręczne ze swoich szkół w 2016 r., a do minimum ograniczyła jego naukę m.in. Szwajcaria.
Kilka lat temu we Francji wybuchł ideologiczny spór o pismo odręczne, gdy ministerstwo edukacji zlikwidowało wymóg nauczania francuskich dzieci tradycyjnego (i dość barokowego) pisma odręcznego. Zdaniem ministerstwa spowodowało ono utratę czytelności przy szybkim pisaniu i niezdolność niektórych uczniów szkół średnich do pisania w ogóle. Krytycy ministerialnej decyzji lamentowali nad utratą części francuskiego dziedzictwa, które jest wypierane przez wszechobecne czcionki Microsoft Word, przestrzegali, że młodzi Francuzi zaczynają pisać Verdaną.
Warto przy tym pamiętać, że globalne wykluczenie cyfrowe oznacza, że tylko 40 proc. populacji świata ma dostęp do technologii cyfrowej. Ale akurat naszej części globu to nie dotyczy. Nam pismo właśnie wypada z rąk. Co to było ostatnio? Szybka lista zakupów na starej kopercie. Tytuł dobrego serialu zasłyszany w podkaście. Dwa zdania obiadowej instrukcji na kartce przyklejonej pospiesznie na lodówce. Długi list? Lata temu. Pielęgnowanie pięknego pisma odręcznego staje się dziś w pewnym sensie rozpustą, hobby dla estetów, którzy w wolnym czasie lubią też szydełkować.
Zanik pisma odręcznego wywołuje poruszenie w świecie naukowym, ale to przecież nie pierwsza rewolucja w tym rodzaju ludzkiej komunikacji. Od Sumerów – ok. 4 tys. r. p.n.e. – pismo przeszło wiele technologicznych wstrząsów. Narzędzia i media zmieniały się wiele razy: od sumeryjskich tabliczek po fenicki alfabet z pierwszego tysiąclecia p.n.e.; od wynalezienia papieru w Chinach około tysiąca lat później dopierwszego kodeksu z ręcznie pisanymi arkuszami oprawionymi w książkę; od Biblii pelplińskiej do pojawienia się długopisów w latach 40. XX w.
Sumeryjscy kupcy używali rylca i mokrej gliny do zapisywania składników piwa. Kodyfikowali też swoje transakcje w rozpoznawalnym piśmie już ponad 5 tys. lat temu. I przez długi czas byli w tym osamotnieni, choć niektórzy archeolodzy sugerują, że Egipcjanie wymyślili hieroglify obrazkowe niezależnie i mniej więcej w tym samym czasie.
Inną wersję wydarzeń można znaleźć u Platona w „Fajdrosie”. Sokrates opowiada tam historię boga, który zaoferował egipskiemu królowi lek na kruchą ludzką pamięć, czyli pismo właśnie. Król był sceptyczny, podobnie jak Sokrates, który ostrzegał, że „gdy zastąpi ono pamięć, prawda, która żyje w ludzkiej duszy, rozpuści się po jej przełożeniu na niejednoznaczne inskrypcje”. Paradoks polega na tym, że znamy te sokratejskie argumenty przeciwko pismu tylko dlatego, że Platon je zapisał…
Z tej perspektywy bitwa między klawiaturami i długopisami może się wydawać tylko najnowszym zwrotem akcji w bardzo długiej historii. Ludzie z pokolenia naszych dziadków pisali jeszcze całymi sobą. To, w jaki sposób nasze babcie wypisywały kartki urodzinowe, wydaje się dziś pełne zbędnych zawijasów. Ale ten styl w rzeczywistości zrodził się z myślą o szybkości ipłynności. Chodziło o ruch całegoramienia, nie tylko dłoni i nadgarstka. To teoretycznie pomagało ludziom pisać szybciej, przez dłuższy czas i bez skurczów.
Dziś nie musimy się już tak wysilać. Według twórców fińskiego systemu edukacji nawet nie powinniśmy. Jeśli uczniowie nauczyli się już pisać oddzielnie kolejne litery alfabetu, pismo odręczne, które je łączy, tylko miesza im w głowach. Nie zobaczą go przecież na ekranie smartfonów i komputerów. Ale efekt uboczny jest taki, że tzw. smartfonowe dzieci zaczynają już mieć problem ze zróżnicowaniem na małe i wielkie litery, w wyniku czego elektroniczne użycie tych drugich powoli zanika w nieformalnej komunikacji.
W ostatnich dekadach pismo odręczne ewoluowało w stronę uproszczenia
– bez zakrętów i pętli. Teraz zdaniem brytyjskiego pisarza i literaturoznawcy Philipa Henshera jesteśmy na etapie tzw. pisma przejściowego. Efekt smartfona jest taki, że w naszym piśmie odręcznym niektóre litery są połączone, a inne nie. Niektóre małe litery mieszają się z dużymi, gdy są mniej więcej takie same.
Hensher o tej ewolucji pisma opowiada w książce „The Missing Ink. The Lost Art of Handwriting” (Brakujący atrament. Zaginiona sztuka pisania ręcznego). To częściowo lament, częściowo nekrolog, a czasem i okrzyk bojowy w obronie pisma odręcznego. Hensher dramatyzuje na temat klawiatur, ekranów dotykowych, transmisji głosu na pismo. Rozkłada ręce nad stopniowym zanikiem nauki w zachodnich szkołach. W końcu jednak zadaje fundamentalne pytanie: czy powinniśmy się tym w ogóle przejmować? Czy powinniśmy zaakceptować fakt, że pismo odręczne to umiejętność, której czas już po prostu minął?
– Zdecydowanie tak – twierdzi Anne Trubek, była profesor retoryki, publicystka i autorka głośnej w USA książki „The History and Uncertain Future of Handwriting” (Historia i niepewna przyszłość odręcznego pisania). – Tak naprawdę w szkolnym nauczaniu pisma odręcznego w ogóle nie chodzi o estetykę. Celem nie jest wyszkolenie kaligrafów, ale nauczenie dzieci, jak formułować spójne myśli i argumenty za pomocą słowa pisanego. Bo czego w sumie oczekujemy od pisma? Do czego potrzebowali go Sumerowie? Chodzi o automatyzm poznawczy, zdolność do myślenia tak szybko, jakto możliwe –czyli oumiejętność uwolnioną w jak największym stopniu od ograniczeń technologii czy metod, których musimy używać do zapisywania naszych myśli.
W sensie utylitarnym pisanie odręczne można więc porównać do prowadzenia samochodu. Gdy jesteś już w miarę doświadczonym kierowcą, nie myślisz wciąż: „Teraz wciskam gaz, sprzęgło i kierownica w lewo”. Po prostu to robisz, bez zastanowienia. O to właśnie chodzi podczas nauki pisania. Sprawne pisanie nie polega na zastanawianiu się: „Teraz zrobię pętlę idącą w górę po »R«, a teraz poszukam litery »U« na klawiaturze” itd. Dzięki temu automatyzmowi nasze mózgi mogą się zająć czymś ważniejszym – celem podróży, drzewami na poboczu drogi lub skupić na idei, którą koniecznie musimy przekazać światu.
Sam Hensher nie jest tu bezstronny. Jak przyznaje, część rozdziałów wspomnianej książki napisał ręcznie… Trudno to pojąć komuś, kto na ostatniego maila odpisał ze swojego smartfona
o trzeciej w nocy z łóżka (to zresztą jedna z zalet współczesnego pisania – można po ciemku, bez wstawania z łóżka i budzenia rodziny). Ale jednocześnie trudno nie podzielać przynajmniej części obaw Henshera. Sam niżej podpisany ma kilkanaście grubych zeszytów z notatkami do tekstów – chaotycznymi myślami, nabazgranymi cytatami i fundamentalnymi wnioskami zapisanymi na chwilę przed zaśnięciem. Wszystko to urywa się jakieś siedem–osiem lat temu.
Piewcy odręcznego pisania w rodzaju Henshera przekonują, że jest ono w pewnym sensie wyrazem nas samych. Że wraz z nauką pisania rodzi się w nas samoświadomość, a sam charakter pisma staje się odbiciem naszego charakteru.
Wielu ludzi prowadzi to do grafologii. To taka dyscyplina, rzekomo naukowa, która analizuje czyjeś pismo odręczne, aby powiedzieć coś o jego osobowości. Jeśli np. umieszczasz małe haczyki na końcach litery „S”, niektórzy grafolodzy powiedzą ci, że masz tendencję do złodziejstwa. Albo jeśli zdarza ci się nie przekreślić małego „t”, może to oznaczać słabą wolę.
Oprócz takiego analizowania osobowości grafologia była i jest wykorzystywana do pomocy ludziom, którzy szukają odpowiedniego partnera, w kryminologii, diagnozowaniu choroby, a w przeszłości w pracy wielu działów HR. To równie skuteczne jak wróżenie z fusów. A wystarczy prosty eksperyment. Jeśli pacjent nie przekreśla „t” i rzeczywiście odznacza się słabą wolą, to czy gdy nauczy się w końcu przekreślać „t”, stanie się automatycznie tytanem woli?
Ale jest też drugie ekstremum, czyli zupełne porzucenie pisma jako wskaźnika naszej osobowości – choćby na rzecz liczb, którymi się stajemy. Zanim w call center zaczną do nas mówić, proszą
o nasze osobiste sekwencje numerków, aby potwierdzić naszą osobowość. Nawet podpisy coraz częściej są towarem, jak
choćbyautograf Picassa,który kilkanaście lat temu stał się symbolem dość nudnego samochodu osobowego. Szargamy znaczenie podpisu, bazgroląc na padzie podsuniętym nam przez kuriera (swoją drogą na ile tojest skuteczne, skoro niczego nie przypomina?). Wyżej zaczynamy cenić selfie z ulubionym artystą niż jego ślad pozostawiony na kartce zamachem ręki.
Wyjątkiem z pewnością jest prezydent USA Donald Trump, ewidentnie dumny ze swego podpisu. I rzeczywiście wygląda on jak dopieszczone dzieło sztuki, ornament. Każdorazowo niezmienny, kreślony grubą kreską, przypomina nieco dramatyczny kardiogram. W ostatnich tygodniach ten podpis radykalnie zmienia Amerykę, pojawiając się na dziesiątkach prezydenckich rozporządzeń wykonawczych. Prezydent Trump z taką pieczołowitością je podpisuje, że warto mieć tylko nadzieję, iż wie, co podpisuje.
W Białym Domu do wypisywania takich dokumentów (a także zaproszeń na bale, menu na prezydenckie przyjęcia itd.) zatrudnieni są na stałe dwaj kaligrafowie. Ale na niższych szczeblach władzy, nie tylko w USA, oficjalne pisma coraz częściej przyjmują formę hybrydową. Zasadniczy tekst wypluwa drukarka, a oficjel dopisuje odręcznie nagłówek i podpisuje się na dole. Niektórzy poszli jeszcze dalej.
W zachodnich urzędach ostatnimi laty ogromną karierę robi tzw. autopen.
Łacińska ręcznie pisana Biblia ze złotymi zdobieniami i ilustracjami
Urządzenie to wygląda jak blaszana drukarka z lat 80. Wkłada się do niego kartę z chipem jak do bankomatu, a pióro we władaniu stalowych ramion kopiuje co do joty podpis odręczny zapisany na karcie.
Donald Rumsfeld jako sekretarz obrony za Busha jr. wywołał falę oburzenia, gdy wyszłonajaw, żeużywał autopena dopodpisywania się na listach kondolencyjnych do rodzin poległych żołnierzy. Od tamtego czasu autopen bardzo się spopularyzował, korzystają z niego amerykańscy politycy i urzędnicy wysokiego szczebla, gwiazdy estrady, pisarze – dla tych ostatnich to spora ulga, gdy muszą podpisać kilka tysięcy swoich książek (może korzysta z niego również prezydent Trump?). Tylko czy to nie oszustwo?
–
Toprzede wszystkim przerażające. Przez wiekiwłasnoręcznypodpisiodręcznepismo były traktowane jako jeden z najważniejszych przejawów naszego człowieczeństwa
–
twierdzi Edouard Gentaz, psycholog komunikacji z Uniwersytetu Genewskiego.
–
Rezygnując zodręcznego pisma, odcinamy się od przeszłości. Stopniowo tracimy umiejętność odczytywania zapisanych odręcznie myśli naszych przodków. Za jakiś czas może się okazać, że również starożytne czy średniowieczne teksty będą niezrozumiałe nawet dla historyków. Już dziś większość z nich przezornie wybiera takie specjalizacje, wktórych źródła są drukowane.
W nostalgii za pismem odręcznym kryje się jednak pewna pułapka. Nawet Hensher przyznaje, że w zasadzie każda innowacja pisma odręcznego została zaprojektowana dla poprawy szybkości i czytelności ludzkiej komunikacji. Ale co w sytuacji, gdy szybsze i wyraźniejsze niż pisanie odręczne jest po prostu pisanie na klawiaturze?
Hensher tak kończy swoją książkę: „Dalsze umniejszanie znaczenia pisma odręcznego jest równoznaczne ze stopniowym umniejszaniem naszego człowieczeństwa”. Czy aby na pewno? Czy przypadkiem opisywanie świata za pomocą stukania w klawiaturę nie uwypukli naszego człowieczeństwa, gdy już nie będziemy oceniani na podstawie naszej zręczności w posługiwaniu się piórem lub długopisem, ale na podstawie myśli, które zdecydujemy zapisać? Czy nie jest tak, że zasadnicze argumenty na rzecz pisania odręcznego są właśnie natury nostalgicznej?
To prawda, że rezygnacja z odręcznego pisania stopniowo „odcina nas od przeszłości” i „pozbawia osobistego kontaktu”. Problem w tym, że przeciętny człowiek i tak nie może przeczytać 95 proc. rękopisów, dlatego mamy np. paleografów, czyli specjalistów od historycznych stylów pisma.
A w sprawie osobistego kontaktu – wiadomo, mamy wiele pozytywnych skojarzeń z pismem odręcznym (listy miłosne z liceum, podziękowania, ślubne zaproszenia). Ktoś musiał poświęcić czas, żebyto wszystko wypisać, a zatem przyłożył szczególną wagę do tego kanału komunikacji. Ale jest wiele sposobów, aby pokazać, że nam zależy. Razem z wydrukowanym listem można przecież wysłać upieczone przez siebie babeczki… Szczególnie jeśli mamy paskudny charakter (pisma, oczywiście).
ŁUKASZ WÓJCIK
© AGSAZ/SHUTTERSTOCK
Cały naród buduje swoją AI
MARCIN ROTKIEWICZ
Prywatne firmy wykładają setki miliardów dolarów na sztuczną inteligencję. Rzeka pieniędzy ma też popłynąć z budżetów państw Unii Europejskiej. Co w tej sytuacji powinna zrobić Polska?
O
d liczby zer w ogłaszanych ostatnio kwotach inwestycji w AI można dostać silnego zawrotu głowy. Licytacja zaczęła się w styczniu, kiedy szef OpenAI Sam Altman ogłosił w Białym Domu, że wraz z dwiema innymi firmami zamierza wydać w ciągu najbliższych pięciu lat pół biliona dolarów. Tyle ma kosztować projekt o nazwie Stargate, czyli infrastruktura do trenowania coraz lepszych wersji koncernów technologicznych – gotowe są na ogromne wydatki na sztuczną inteligencję. Jak wyliczył „Financial Times”, ma to być ok. 320 mld dol., czyli więcej niż w ubiegłym roku, kiedy te cztery firmy wyłożyły 246 mld dol. (a dwa lata temu 151 mld).
Bańka czy rewolucja
Błyskawicznie odpowiedział na to Bank of China kwotą 140 mld dol. na pięcioletni program obejmujący finansowanie infrastruktury (w tym centrów danych), by pomóc stworzyć „no-
ChatGPT (lub zupełnie nowych modeli AI). Niezależnie od tego woczesny chiński przemysł oparty na AI”. Państwo Środka już Microsoft (który finansuje OpenAI), Alphabet (Google), Ama-w 2017 r. ogłosiło „Plan Rozwoju Sztucznej Inteligencji Nowej Gezon i Meta (dawniej Facebook) – czyli czołówka amerykańskich neracji”, którego celem jest „uzyskanie pozycji światowego lidera
© SHUTTERSTOCK AI
w dziedzinie AI do końca bieżącej dekady”. Głównym impulsem dla Chin był pojedynek z 2016 r. stoczony pomiędzy Lee Sedolem, południowokoreańskim mistrzem starochińskiej gry planszowej go, a programem AlphaGo stworzonym przez laboratorium Google DeepMind (jego szef Demis Hassabis otrzymał w ubiegłym roku Nagrodę Nobla za działający na podobnych zasadach program AlphaFold, przewidujący strukturę przestrzenną białek).
Pokonanie człowieka wydawało się wówczas nierealne, gdyż gra go wymaga ludzkiej intuicji i strategicznego myślenia, które trudno było odwzorować algorytmami. Wynika to z astronomicznej liczby możliwych ruchów na planszy. AlphaGo jednak wygrał aż 4 do 1. W Chinach, ze względu na popularność go, każdą rundę tego pasjonującego pojedynku oglądało w telewizji ponad 60 mln ludzi, a jego wynik wywołał szok. Tak wielki, że władze Chin dostrzegły w programie stworzonym przez Google’a ogromny potencjał, również z punktu widzenia rozwoju technologii militarnych.
Inaczej do AI podeszła Unia Europejska, oskarżana o to, że głównie skupia się na wprowadzeniu regulacji prawnych ograniczających rozwój sztucznej inteligencji, a nie na inwestycjach. Jednak 11 lutego Ursula von der Leyen zapowiedziała, że Stary Kontynent nie zamierza dłużej pozostawać w tyle i wyłoży 200 mld euro. Przy czym 50 mld będzie pochodziło z budżetu UE, a pozostałą część zainwestuje kilkadziesiąt firm zrzeszonych w European AI Champions Initiative.
To zasadniczy zwrot w porównaniu z zapowiedziami jeszcze z grudnia ubiegłego roku, kiedy UE była gotowa wydać „skromne” półtora miliarda euro na budowę sieci „fabryk AI” (centrów badawczo-rozwojowych) w siedmiu krajach: Finlandii, Niemczech, Grecji, Włoszech, Luksemburgu, Hiszpanii i Szwecji. Teraz zaś za 20 mld mają powstać dodatkowe cztery „gigafabryki AI”, każdawyposażona w 100tys.najnowocześniejszych procesorów (tyle wykorzystują do trenowania swoich modeli AI największe amerykańskie big techy). Z kolei prezydent Francji chwalił się na początku lutego, że aż 109 mld euro popłynie z prywatnych inwestycji nabudowę francuskiej infrastruktury AI, z czego 50 ma pochodzić ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, a 20 od kanadyjskiej firmy inwestycyjnej Brookfield.
Najwyraźniej politykom udzielił się nastrój zażartego wyścigu amerykańskich koncernów przekonanych, że kto teraz nie wyłoży wielkich kwot na AI, ten z niego wypadnie. Pytanie tylko, co rzeczywiście czeka na mecie. Czy przypadkiem nie powtarzamy scenariusza z przełomu wieków, kiedy z hukiem pękła „bańka internetowa”? Inwestorzy masowo lokowali wówczas kapitał w spółki związane z internetem, często w te bez solidnych fundamentów, co prowadziło do sztucznego zawyżania ich wycen. Gdy zdano sobie sprawę, że wiele z tych firm nie daje żadnych zysków, ceny akcji poleciały na łeb na szyję – zwłaszcza na amerykańskiej giełdzie – wywołując krach . Wtedy jednak poprzeczka oczekiwań była zawieszona znacznie niżej. AI ma bowiem wywołać jedną z największych rewolucji technologicznych w historii ludzkości i pchnąć naszą cywilizację na zupełnie nowe tory.
Taką wizję zaserwował na początku roku na swoim blogu Sam Altman, stwierdzając, że OpenAI wie już, jak zbudować mityczne AGI (ogólną sztuczną inteligencję) w tradycyjnym rozumieniu tego terminu. Chodzi o system zdolny do wykonania dowolnego ludzkiego zadania intelektualnego. Ale na tym Altman nie poprzestał. Ogłosił bowiem, że teraz nowym celem jego firmy będzie dążenie do stworzenia superinteligencji (w skrócie ASI).
Czyli czegoś znacznie mądrzejszego od ludzi, mogącego m.in. zdecydowania przyspieszyć odkrycia naukowe i innowacje, zwiększając dobrobyt ludzkości. I choć może się to jeszcze dziś wydawać fantastyką naukową – pisał Altman – to wkrótce wszyscy zrozumieją, jak ważne jest, aby działać ostrożnie. W kolejnym wpisie podkreślił zaś, że rozwój AGI przyniesie bezprecedensowy wzrostgospodarczyi postępwmedycynie oraz kreatywności człowieka. Dodając, że poziom inteligencji AI zależy od zasobów użytych do jej trenowania.
To ostatnie stwierdzenie jest kluczowe, gdyż niemal cała branża sztucznej inteligencji bazuje na przekonaniu, że im więcej mocy obliczeniowych i danych przeznaczymy na uczenie modeli AI, tym będą one „mądrzejsze”. I stąd biorą się setki miliardów na rozbudowywanie infrastruktury dla AI (m.in. zwiększanie liczby chipów), która pożera energię (potrzebną m.in. do jej chłodzenia). Nazywane jest to prawem skalowania, choć stanowi wyłącznie obserwację pewnych tendencji, a nie prawo natury. W dodatku nie wiadomo, czy nadal ono działa.
Pod koniec ubiegłego roku w branżowych mediach zaczęły pojawiać się przecieki z big techów mówiące, że efekty skalowania okazują się bardzo rozczarowujące. Pomimo większych rozmiarów modele AI nadal generują błędy i halucynacje (zmyślanie informacji) oraz miały trudności z poprawnym rozumowaniem. Oznaczałoby to, że proste zwiększanie mocy obliczeniowej i rozmiaru modelu nie rozwiązuje kluczowych problemów. W listopadzie 2024 r. POLITYKA zapytała o to, podczas konferencji w Londynie dotyczącej zastosowań AI w nauce, samego Demisa Hassabisa, którego laboratorium Google DeepMind odpowiada m.in. za rozwój modelu Gemini, konkurenta ChatGPT. Przyznał wówczas, że to, czym dysponujemy obecnie, nie jest wystarczające do kolejnego znaczącego skoku wrozwoju dużych modeli językowych (w skrócie LLM) i potrzebujemy nowych przełomowych odkryć, by osiągnąć AGI. Jednak podczas lutowego AI Action Summit w Paryżu, dokąd zjechało wielu bardzo ważnych polityków i ludzi z branży AI, Hassabis stwierdził, że spodziewa się osiągnięcia poziomu AGI w ciągu pięciu lat. A Dario Amodei, szef Anthropic (model Claude), skrócił ten czas do roku, dwóch lat.
Gdzie te zyski
Czy w takim razie wielkie big techy dokonały jakichś ważnych odkryć w swoich laboratoriach i postęp AI wcale nie zahamował? Czy też, jak np. pisze na łamach brytyjskiego „The Guardian” prof. John Naughton z Open University, za obecną gorączką wydatków na AI stoi mieszanina lęków i kalkulacji biznesowych. Giganci technologiczni napędzani są obawą przed wypadnięciem z wyścigu technologicznego oraz marzeniem o byciu liderem w budowie AGI. Aczkolwiek najbardziej przyziemnym powodem może być zwyczajna niechęć do zwrotu nadwyżek finansowych akcjonariuszom. Te środki trzeba gdzieś zainwestować, a wizja wielkiego przełomu technologicznego dostarcza ku temu doskonałego pretekstu. Śmiałe prognozy mogą więc być tylko próbą uzasadnienia ogromnych wydatków i utrzymania wiary inwestorów.
Ponieważ jednak w Paryżu padły konkretne terminy, hipotetyczna wielka rewolucja AI ma teraz swoją „datę przydatności do spożycia”. Przyjdzie więc moment na powiedzenie „sprawdzam”. Ale do częściowej weryfikacji może dojść dużo wcześniej. Od udostępnienia przełomowego modelu ChatGPT-4 miną w marcu tego roku dwa lata. Wprawdzie wtym czasie pojawiały się kolejne jego ulepszenia (jak również produktów konkurencji, takich
jak Gemini i Claude), jednak trudno je ocenić jako przełomowe zmiany.DlategoniedawnazapowiedźSamaAltmana,żezachwilę udostępni ChatGPT-4.5, a wyczekiwany model z numerem 5 pojawi się wmaju, wywołała sporą ekscytację (podobnie jak obietnica Claude’a Sonnet 4).
Jeśli okaże się, że nie udało się w nich znacząco zmniejszyć ryzyka halucynacji i poprawić rozumowania, to rynek może zacząć wątpić w zapowiedzi technologicznej rewolucji. A już wiadomo
o jednej
spektakularnej porażce – Amazon zaplanował na koniec lutego prezentację swojego asystenta głosowego Alexa, z którym można rozmawiać m.in. za pomocą głośników Echo produkowanych przez koncern. Program dotąd potrafił wykonywać różne polecenia głosowe – od prostych, jak sprawdzanie pogody czy ustawianie budzika, po bardziej złożone, np. robienie zakupów w Amazonie. Teraz zaś miał stać się znacznie bardziej inteligentny dzięki integracji z AI, jednak okazałosię,że odpowiadając,popełnia wiele błędów. Dlatego premiera przesunie się co najmniej
o kilka
miesięcy. Podobne problemy ma podobno także koncern Apple ze swoją asystentką głosową Siri.
Przede wszystkim zaś żaden z gigantów nie odnotował dotąd nawet centa czystego zysku wygenerowanego przez AI. Rynek doświadczył natomiast pierwszego tąpnięcia, kiedy Chińczycy pokazali, iż prawdopodobnie da się wytrenować świetny model AI (DeepSeek R1) za ułamek kwot wydawanych przez amerykańskie koncerny. Te liczą jednak, że nawet jeśli tak wielkie moce obliczeniowe okażą się niepotrzebne dla kolejnych modeli, totechnologia AI będzie coraz powszechniej stosowana, więc rozbudowa infrastruktury i tak okaże się konieczna.
AI a sprawa polska
Co w tej sytuacji powinni zrobić nasi decydenci w kwestii inwestycji w AI? Badania naukowe wskazują, że duże modele językowe mają nierównomierny poziom wiedzy o świecie, preferując kultury i języki dominujące w zbiorach danych treningowych, takie jak te reprezentowane przez USA i Wielką Brytanię. Między innymi dlatego kilkanaście krajów (np. Holandia, Włochy, Tajwan czy Singapur) tworzy własne LLM-y. Inny tego powód to przynajmniej częściowe uniezależnienie się od wielkich firm zza oceanu iich infrastruktury, bo za jakiś czas mogą chcieć odbić sobie wielkie nakłady finansowe.
Dlatego dobrze się stało, że polscy informatycy też przygotowali dwa rodzime ChatGPT, choć oczywiście o mniejszych możliwościach niż amerykański oryginał. Za pierwszym z nich,
o nazwie Bielik, stoi grupa pasjonatów wspierana przez Fundację Spichlerz. Cała inicjatywa opiera się na zbiórkach internetowych, jedyne zaś wsparcie ze strony instytucji publicznych otrzymała w postaci dostępu do dużych mocy obliczeniowych Akademickiego Centrum Komputerowego Cyfronet AGH w Krakowie. Choć wygląda to jak pospolite ruszenie, twórcy Bielika na razie raczej chwalą sobie pełną niezależność, pozwalającą na budowanie wokół projektu wartościowej społeczności, która go rozwija i testuje na polskich danych. Jego twórcy liczą też, że stanie się ekosystemem dla rodzimych start-upów, ponieważ został udostępniony w otwartej licencji, więc każdy może go pobrać i uruchomić za darmo.
Drugi AI znad Wisły nosi nazwę PLLuM (to skrót od polskiego dużego modelu językowego), nad którym do końca ubiegłego roku pracowało konsorcjum kilku jednostek naukowych na czele z Politechniką Wrocławską. Dysponowało ono mikroskopijną, w porównaniu z budżetami światowych firm, kwotą 15 mln zł z Ministerstwa Cyfryzacji. Podobnie jak w przypadku Bielika, jednym z głównych celów PLLuM było stworzenie programu dobrze rozumiejącego i posługującego się językiem polskim, czyli uwzględniającego specyfikę kulturową naszego kraju. Po to, by mógł posłużyć m.in. jako wirtualny asystent w instytucjach publicznych czy zostać zintegrowany z aplikacją mObywatel. Ponadto PLLuM też jest dostępny dla wszystkich na zasadzie open source, umożliwiając tworzenie bezpiecznych aplikacji dla administracji i firm, czyli bez konieczności dzielenia się danymi z zewnętrznymi podmiotami.
Obydwa modele udało się przygotować skromnymi środkami, ponieważ informatycy sprytnie „dotrenowali” na polskich danych tekstowych gotowe zagraniczne otwarte modele językowe
– Bielik wykorzystał francuskiego Mistrala, a PLLuM amerykańskiego Llama (firmy Meta iMistrala). Inie ma się czego wstydzić, bo słynny chiński DeepSeek R1 też powstał na bazie Llama.
Pytanie jednak, co dalej. Jaką strategię powinien przyjąć rząd w odniesieniu do sztucznej inteligencji? Po wspomnianym paryskim szczycie premier Donald Tusk wyraźniej poczuł wiejący wiatr AI i spotkał się z szefem Google’a, a chwilę później wiceprezesem Microsoftu. Obydwie firmy zapowiedziały kilkumiliardowe inwestycje, przede wszystkim w centra danych. Co z kolei zaniepokoiło Polską Chmurę, czyli organizację zrzeszającą rodzime firmy technologiczne, które mają na terenie Polski centra danych. Obawiają się, czy amerykańscy giganci nie będą preferencyjnie traktowani przez administrację rządową, przez co zagrożona zostanie nasza „cyfrowa suwerenność”. A polskie firmy zmarginalizowane, zamiast otrzymać wsparcie. Dlatego mają w marcu rozmawiać z premierem.
Druga kwestia do rozwiązania to włączenie się w europejskie inwestycje w AI. W pierwszym naborze wniosków dotyczących tworzenia „fabryk AI” nie wzięliśmy udziału, ale zgłosiliśmy się do kolejnego. Między innymi dzięki temu, że polskie podmioty otrzymały zabezpieczenie w postaci 340 mln zł z budżetu państwa (dla Cyfronetu oraz Poznańskiego Centrum Superkomputerowo-Sieciowego).
Czas na trzecią drogę
O znacznie większe inwestycje apeluje od dawna prof. Piotr Sankowski, informatyk z Uniwersytetu Warszawskiego, który stanął na czele powstającego właśnie instytutu naukowo-badawczego IDEAS, mającego specjalizować się w AI. Zwłaszcza że mamy w kraju kuźnie informatycznych talentów, o czym świadczy m.in. „polska kolonia” w OpenAI. Aczkolwiek nie powinniśmy się specjalnie łudzić, że tych najlepszych łatwo zatrzymamy. I trudno się dziwić, bo zapewnienie środków i możliwości, jakie daje OpenAI czy Google, jest całkowicie poza zasięgiem polskich instytucji, i to nawet z największym możliwym wsparciem ze strony państwa.
Co jednak nie znaczy, że przynajmniej części dobrych informatyków nie da się zachęcić do pracy w kraju. Do tego jednak konieczne są zdaniem Sankowskiego zdecydowane działania. Rząd ma więc kolejny twardy orzech do zgryzienia, gdyż wydatków w obecnym budżecie obarczonym rekordowym deficytem nie brakuje. A wygląda na to, że nie stać nas ani na bierne czekanie, ani na ogromne inwestycje w AI. Przydałby się naprawdę dobry pomysł na jakąś „trzecią drogę”.
MARCIN ROTKIEWICZ
Bagaż z paczkomatu
Rafał Brzoska, szef InPostu, jest zwolennikiem deregulacji rynku. Zrozumiałe. To właśnie wyjątkowo łagodne przepisy pozwoliły mu w Polsce zbudować paczkomatową potęgę. Automatów różnych firm mamy już ponad 50 tys. – ułatwiają życie, ale też pogłębiają przestrzenny chaos.
P
lac Czterech Paczkomatów
– tak w styczniu profil Okno na Warszawę opisał na Facebooku zdjęcie miejsca przy ul. Górczewskiej w stolicy.
Na niewielkiej przestrzeni wyłożonej kostką brukową, pozbawionej jakiejkolwiek zieleni, stoją – we wszystkich jej rogach – cztery urządzenia należące do różnych firm kurierskich. Nie ma wśród nich jednak InPostu, więc nieformalna nazwa placu nie jest poprawna. Bo paczkomat to nazwa zastrzeżona przez firmę. InPost grozi sądem tym, którzy ośmielą się używać słowa „paczkomat” na określenie automatów paczkowych należących także do innych operatorów. Sklepom korzystającym
CEZARY KOWANDA
z dostawdo jego urządzeń zalecał nawet, żebynieodmieniaćwyrazu„paczkomat”, pisać go wielką literą, a po nim dodawać jeszcze symbol ®oznaczający towarowy znak zastrzeżony.
Według danych portalu cashless.pl liczba wszystkich automatów paczkowych przekroczyła już 50 tys. w całej Polsce, co oznacza wzrost w ciągu zaledwie roku o niemal jedną trzecią. Rynek można podzielić na prekursora i lidera, czyli InPost, oraz całą resztę.
InPost ma już w naszym kraju około 25 tys. paczkomatów, czyli niemal połowę wszystkich tego typu urządzeń. Jednak tempo rozwoju jego sieci spowalnia, bo w ub.r. zwiększyła się tylko o ok. 14 proc. Tymczasem konkurencja próbuje nadrabiać stracony dystans. Na drugim miejscu jest firma DPD, kontrolowana przez francuską pocztę, z 9 tys. automatów. Podium uzupełnia Orlen, którego sieć przekroczyła 6 tys. O czwartą pozycję walczą DHL (poczta niemiecka) oraz Allegro, czyli lider polskiego handlu internetowego – mają odpowiednio 5 i 4,5 tys. urządzeń. Stawkę zamyka Poczta Polska, chociaż udało jej się w ub.r. poszerzyć swoją sieć z 800 do 1,5 tys. Poczta zastrzegła nazwę Pocztomat, ale na razie jej nie używa.
W rzeczywistości przewaga Inpostu jest dużo większa. – Można szacować, że obsługuje ok. 80–90 proc. wszystkich dostaw do takich urządzeń. Jego maszyny
© BARTŁOMIEJ KUDOWICZ/FORUM
są często większe od konkurencji, ale też dużo intensywniej wykorzystywane. Inne firmy mają nadal problem z zapełnieniem swoich automatów. Nie znaczy to jednak, że takich urządzeń przestanie przybywać. Przeciwnie, pozostałe firmy kurierskie starają się stworzyć jak największe sieci, bo wówczas będą mogły skuteczniej konkurować z InPostem. Dla klientów wybierających, kto dostarczy ich zakupy, ogromne znaczenie ma to, jak daleko od ich domu, pracy czy szkoły stoi najbliższe urządzenie. Ważna jest też jakość obsługi klienta – tłumaczy Arkadiusz Kawa, profesor na Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu i prezes Spółki Celowej Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu.
Konkurenci lidera rynku nie są w łatwej sytuacji. InPost zarezerwował dla siebie nazwę, która jest przez Polaków używana potocznie. No i trwa rywalizacja o grunt pod kolejne automaty paczkowe. A to maszyny drogie, kosztujące kilkadziesiąt tysięcy złotych. Mają biznesowy sens pod warunkiem, że są dobrze wykorzystywane. Inne firmy próbują zatem ze sobą współpracować, chociaż na razie w ograniczonym zakresie.
Pierwsze istotne partnerstwo to umowa Orlenu z firmą GLS, która swoich automatów nie ma, ale od niedawna może korzystać z tych należących do paliwowego potentata. – Przyszłością jest właśnie współpraca. Konkurenci InPostu powinni się otworzyć na siebie nawzajem i na innych partnerów. Cel długofalowy to maszyny, z których mogą korzystać różne firmy kurierskie, płacąc odpowiednią kwotę właścicielowi za każdorazowe użycie skrytki. Z kolei klienci mogliby je otwierać przy użyciu jednej uniwersalnej aplikacji
– przekonuje Andrzej Ciesielski, założyciel brokera logistycznego furgonetka.pl, współpracującego z różnymi operatorami maszyn paczkowych.
Prawdopodobnie już żadna inna firma logistyczna nie rozpocznie w naszym kraju budowy kolejnej sieci. Jednak ogromne emocje wzbudza przyszłość urządzeń należących do Orlenu. Obecne władze koncernu podkreślają, że taka działalność nie jest dla nich priorytetowa. Prawdopodobne jest poszukiwanie partnera logistycznego wśród innych firm kurierskich.
Ochotę na przejęcie tej sieci albo przynajmniej wejście we współpracę z Orlenem ma Poczta Polska, czego nie ukrywa jej prezes Sebastian Mikosz. To pozwoliłoby dołączyć do grona największych operatorów maszyn paczkowych. Tyle że Poczta znajduje się w złej sytuacji finansowej, więc nie może sobie pozwolić na kosztowne zakupy. A do tego jest zajęta wewnętrznymi problemami – próbuje się znacząco odchudzić, redukując zatrudnienie o 8 tys. etatów w atmosferze ostrych sporów ze związkami zawodowymi. Odkąd kontrolowany przez państwo Orlen za czasów Daniela Obajtka postanowił konkurować z państwową Pocztą Polską na polu logistyki, nie brakowało głosów rozsądku nawołujących obu graczy do połączenia sił. Jednak nie wiadomo, czy taki scenariusz uda się zrealizować.
Na ruchy konkurencji InPost może patrzeć ze spokojem. Tak dużym, że pozwala sobie nawet na podwyżki i nie przejmuje się tym, że rywale oferują tańsze dostawy do swoich urządzeń. Wiele sklepów internetowych w Polsce i tak pozwala tylko na wybór paczkomatów.
REKLAMA
Dla InPostu dużym zagrożeniem mogą być próby uregulowania rynku. Dzisiaj Rafał Brzoska jest twarzą walki deregulacyjnej i wie, jak ogromne korzyści może ona przynieść firmom. Bo towłaśnie wyjątkowo liberalne przepisy pozwoliły na spektakularną ekspansję automatów paczkowych w naszym kraju. W 2020 r. nowelizacja prawa budowlanego rozwiała wątpliwości i położyła kres rozmaitym wyrokom sądów – takie urządzenia nie potrzebują pozwolenia na budowę. Poza tym stawiane są głównie na prywatnym gruncie, więc gminy nie mają wiele do powiedzenia w tej kwestii.
Efekt to z jednej strony ogromne ułatwienie dla kupujących przez internet, a z drugiej jeszcze większy chaos w przestrzeni publicznej, skoro brakuje regulacji dotyczących tego, jakie urządzenia i gdzie można instalować. Jedyny głośny spór miał miejsce w Poznaniu, gdzie tamtejszy miejski konserwator zabytków nakazał dwa lata temu usunąć niemal 70 urządzeń należących do InPostu i Allegro z miejsc objętych ochroną konserwatorską i nałożył kary na obie firmy. Po dłuższych negocjacjach większość automatów wróciła na swojej miejsca, już zgodnie z przepisami.
Niedawno Wrocław wydał katalog zaleceń dla firm instalujących takie urządzenia. Powinny być sytuowane w obrębie podwórek, w miejscach niezbyt eksponowanych. Dobrze, aby zostały wbudowane w istniejący obiekt albo do nich dostawione. Co ważne, mają być skierowane tyłem do budynków, aby nie świecić w okna, a do tego znajdować się w takiej odległości od nich, żeby hałas nie przeszkadzał mieszkańcom.
Czas pokaże, czy taka lista wytycznych wprowadzi nowe standardy, czy też pozostanie katalogiem pobożnych życzeń, skoro automaty stawiane są głównie na prywatnym gruncie. Tymczasem ich intensywna eksploatacja nierzadko rzeczywiście jest utrapieniem dla okolicznych mieszkańców. Pierwszy problem to dźwięk przy otwieraniu i zamykaniu skrytki, drażniący zwłaszcza nocą, a przecież urządzenia działają całą dobę. To zresztą jedna z ich największych zalet.
Drugi kłopot wiąże się z nielegalnym parkowaniem koło paczkomatów
zarówno przez kurierów dowożących przesyłki, jak i klientów je odbierających. Wiele urządzeń jest tak zlokalizowanych, że jedyna metoda podjechania jak najbliżej nich wiąże się z niszczeniem zieleni czy chodnika. Do Sejmu trafiła nawet petycja postulująca, aby w niektórych przypadkach stawianie takich urządzeń wiązało się z koniecznością zdobycia pozwolenia na budowę. Z kolei niektórzy samorządowcy chcieliby, aby właściciele maszyn płacili za nie do gminnej kasy podatek od nieruchomości.
Jednak mało prawdopodobne, aby jakiekolwiek zmiany hamujące rozwój automatów paczkowych zostały przyjęte, skoro jesteśmy teraz w nastroju antyregulacyjnym. Oznacza to, że urządzenia będą wciąż stawiane wszędzie tam, gdzie ich operatorom uda się porozumieć z właścicielem gruntu czy budynku. Kwestie estetyczne zależą zaś tylko odfirm logistycznych, skoro u nas większość samorządów w żaden sposób nie potrafi, a w zasadzie nawet nie chce zadbać o przestrzeń publiczną.
InPost stawia od pewnego czasu maszyny w kolorze białym, najmniej ingerującym w środowisko. Jego konkurencja próbuje się wyróżniać. Na przykład Allegro wybrało kolor ciemnozielony, mający według firmy ilustrować, że to przyjazna dla środowiska metoda dostawy. Wrocław wśród swoich zaleceń zawarł pokrywanie maszyn roślinnością, chociaż na razie zdecydowana większośćautomatówto wolnostojące klocki bez jakichkolwiek przyjaznych akcentów. Tak jak na warszawskim placu Czterech Paczkomatów.
Problemu hałasu i nielegalnego parkowania wokół maszyn też łatwo się nie rozwiąże bez większej ingerencji gmin. Za to w przyszłości automaty powinny przynajmniej nieco mniej świecić. Naprzykład InPost coraz częściej rezygnuje z ekranów, skoro zdecydowana większość klientów ich nie potrzebuje. Ekrany zużywają energię, aprzecież skrytki można otworzyć przez zeskanowanie kodu QR albo – i to już najpopularniejsza metoda
– przy użyciu aplikacji, gdy znajdziemy się w pobliżu odpowiedniej maszyny. Niestety wciąż większość maszyn będzie zapewne oświetlona po zmroku – i to bez względu na to, czy ktokolwiek w danym momencie z nich korzysta.
Jeszcze jedną formą regulacji tego rynku byłoby nakazanie wszystkim operatorom, aby otworzyli się na konkurencję. Maszyny stałyby się odpowiednikami skrzynek pocztowych, do których przecież nie tylko Poczta Polska może wrzucać przesyłki.
Dzięki temu urządzeń byłoby potrzeba zdecydowanie mniej. Jednak to także scenariuszmało realistyczny. Napewno ostro protestowałby przeciw niemu InPost, któryniechceznikimwspółpracować,bosam nie ma problemu z zapełnieniem własnych paczkomatów. – Gdyby różni operatorzy porozumieli się ze sobą, mogliby doprowadzić
Lider i reszta
Liczba automatw w tys. (w nawiasie podano wzrost mi~dzy IV kw. 2024 i IV kw. 2023 w proc.)
© LECH MAZURCZYK
ٞCZNIE 51,3 (+32)
do wypracowania jednolitego standardu wielkości skrytek w różnych automatach. Dzięki temu można byłoby na większą skalę używać opakowań wielokrotnego użytku. To pozwoliłoby w handlu internetowym ograniczyć ilość odpadów, których powstaje dzisiaj bardzo dużo –mówi Andrzej Ciesielski z furgonetka.pl.
~RÓDŁO: CASHLESS.PL, STAN NA IV KW. 2024
Narazie musimy się pogodzić z chaosem wizualnym i z tym, że firmy logistyczne stawiają wciąż raczej na konkurencję niż na współpracę. Każdy chce zdobyć jak najsilniejszą pozycję na rynku, skoro rola automatów nieustannie rośnie.
– Szacuję, że w tej chwili już ok. 45–50 proc. wszystkich przesyłek obsługiwanych przez firmy kurierskie trafia właśnie do automatów paczkowych. Pojawia się też coraz więcej tego typu urządzeń, spełniających inne funkcje, np. urzędomaty, w których można odbierać dokumenty, czy książkomaty, obsługiwane przez biblioteki. Poza tym automaty paczkowe służą też osobom prywatnym, wysyłającym sobie używane przedmioty sprzedawane w sieci – podkreśla Arkadiusz Kawa z Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu.
Pomysłów na wykorzystanie urządzeń nie brakuje, a pomóc może w tym tworzenie ogólnoeuropejskich sieci. Także pod tym względem liderem jest InPost, obecny ze swoimi paczkomatami m.in. we Francji, Hiszpanii i Włoszech. Wysyłka bagażu do takiego urządzenia w innym kraju tuż przed wyjazdem na wakacje może się okazać tańsza niż korzystanie z linii lotniczych. Zwłaszcza tych niskokosztowych, które za przewiezienie nawet niewielkiej walizki liczą sobie coraz więcej. Może już wkrótce nawet urlop będzie się zaczynać od wizyty w przydomowym automacie paczkowym.
CEZARY KOWANDA
REKLAMA
XIV EDYCJA LISTKÓW ESG POLITYKI
5 marca 2025 r. rozpoczynamy kolejną edycję zestawienia firm odpowiedzialnych społecznie i działających w zgodzie ze zrównoważonym rozwojem. Aby wziąć udział w zestawieniu trzeba wypełnić ankietę online, którą kierujemy do dużych przedsiębiorstw.
Informacja na temat ankiety i zasad udziału w zestawieniu jest dostępna na stronie
www.polityka.pl/esg.
Na wypełnienie ankiet czekamy do 15 kwietnia 2025 r.
Partnerami Listków ESG POLITYKI są:
Donald Trump jest narcyzem i jak każdy narcyz potrzebuje lustra, żeby się w nim przeglądać. To rodzaj uzależnienia, które można wykorzystać, żeby na niego wpływać.
MARIUSZ ZAWADZKI
Niektórzy twierdzą, że instrukcji obsługi Donalda Trumpa nie trzeba wymyślać, bo już istnieje i została przetestowana. Opracował ją Shinzo Abe, premier Japonii w latach 2012–20. Kiedy w listopadzie 2016 r. ogłoszono szokującywynikwyborówwStanach Zjednoczonych,Abe złamał zasady dyplomatycznego savoir-vivre’u i udał się z pielgrzymką do nowojorskiej Trump Tower uzbrojony w pozłacane kije golfowe,które podarowałprezydentowi elektowi. W Białym Domu, gdzie jeszcze urzędował Barack Obama, przyglądano się temu z niesmakiem, ale Abe uznał, że sytuacja wymaga działań nadzwyczajnych. W kampanii wyborczej w 2016 r. Trump wiele razy mówił, że „Japonia traktuje Amerykę bardzo źle”, „wykorzystuje” i „nie płaci za ochronę, jaką zapewniają jej amerykańscy żołnierze”. Czyli mniej więcej to samo, co teraz opowiada o Europie (w zeszłym tygodniu na konferencji w Białym Domu stwierdził, że „Unia Europejska powstała po to, by wyrolować Amerykę”). Abe uważał, że ochłodzenie relacji na linii Waszyngton–Tokio byłoby katastrofą dla jego kraju. Dlatego w 2016 r. jako pierwszy światowy przywódca pospieszył oddać hołd zwycięzcy. W ramach przygotowań spotkał się z grupą psychologów, którzy go poinstruowali, jak rozmawiać z Trumpem. Przez następne trzy lata Abe i Trump spotkali się 20 razy, pięć razy grali w golfa i odbyli 32 rozmowy telefoniczne. Był to rekord, do którego żaden inny światowy przywódca nawet się nie zbliżył. Kiedy Trump przyjechał z wizytą do Japonii, Abe nie serwował sushi ani żadnych lokalnych specjałów, tylko ulubione danie amerykańskiego gościa, czyli hamburgery. Efekty tej długofalowej kampanii były niepodważalne. Trump przestał narzekać na Japonię, częściej nazywał ją „sojusznikiem”, a w 2019 r. podpisał z nią umowę o zniesieniu niektórych ceł.
To na samochody osobowe eksportowane do USA zostało wprawdzie utrzymane, ale na niskim poziomie (2,5 proc.).
1
Teoria, że w relacjach z Trumpem ważniejsza jest psychologia niż polityka, opiera się na dwóch założeniach. Po pierwsze, Trump nie ma żadnych własnych poglądów politycznych. Pięciokrotnie zmieniał partyjne afiliacje: w 1987 r. zarejestrował się jako Republikanin, w 1999 r. poparł egzotyczną nowojorską Partię Niepodległości, od 2001 r. był Demokratą, od 2009 r. z powrotem Republikaninem. W 2011 r. przerejestrował się jako „wyborca niezależny”, ale kilka miesięcy później wrócił do Partii Republikańskiej.
Po drugie, wielu amerykańskich lekarzy uważa, że Trump ma poważne zaburzenia osobowości. W 2017 r. 37 psychiatrów, terapeutów i psychologów napisało książkę „The Dangerous Case of Donald Trump” (Groźny przypadek Donalda Trumpa), w której alarmują, że jego prezydentura jest zagrożeniem dla Ameryki i świata. Wśród autorów był Philip Zimbardo, autor słynnego eksperymentu więziennego, w którym badani studenci zaskakująco szybko i z wielkim zaangażowaniem wcielali się w role strażników i więźniów. Niektórzy psychiatrzy diagnozowali u Trumpa narcyzm, a niektórzy nawet zalecali leczenie kliniczne.
– Tamta publikacja wydaje się nieprofesjonalna – mówi POLITYCE prof. Magdalena Żemojtel-Piotrowska, dyrektorka Instytutu Psychologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Tłumaczy: ryzykownie jest diagnozować na odległość. Co więcej, przypadek Trumpa nie spełnia kluczowego kryterium w rozpoznaniu NPD, czyli narcystycznego zaburzenia osobowości. Żeby takie zaburzenie wystąpiło, pacjent musi cierpieć. To osoba, która źle funkcjonuje społecznie, jest niedostosowana. U Trumpa nie widać cierpienia, przynajmniej
© WIN MCNAMEE/GETTY IMAGES, HANDOUT/AFP/EAST NEWS, CHIP SOMODEVILLA/GETTY IMAGES, SHAWN THEW/EPA/BLOOMBERG/GETTY IMAGES, ANDREW HARNIK/GETTY IMAGES
Z prezydentemArgentynyJavierem Mileiem i jegosiostrą Kariną
Z Beniaminem Netanjahu,premieremIzraela
Z prezydentemFrancjiEmmanuelem Macronem
Z Elonem Muskiem, najważniejszymze swoich doradców
na odległość. A mówienie o niedostosowaniu u kogoś, kto drugi raz został wybrany na prezydenta USA, jest trochę dziwne.
– O ile jednak Trump nie wydaje się przypadkiem klinicznym,
o tyle w jego osobowości widać rys narcyzmu, a nawet tzw. mrocznej triady, czyli jednocześnie narcyzmu, makiawelizmu i psychopatii. Tylko że w stopniu subklinicznym – zastrzega profesor. Osoby z triadą są przesadnie skupione na sobie, nie przejmują się normami społecznymi, manipulują ludźmi i są pozbawione empatii. Bardzo często odnoszą sukcesy w polityce lub biznesie, są niezwykle sprawne marketingowo, potrafią wyolbrzymiać swoje sukcesy i przemilczać porażki. Trump nie jest w żadnym razie wyjątkowy, wielu przywódców czy celebrytów ma podobne cechy. Jeśli coś go wyróżnia, to brutalność języka i transakcyjność. Najczęściej politycy narcystyczni przybierają jednak maski wspólnotowe, tzn. starają się być mili i sympatyczni, odwołują się do moralności. Trump mówi prostym językiem siły, bez owijania w bawełnę. Na przykład: „Sprzedajcie nam Grenlandię, bo jest nam potrzebna”. Albo: „Mam już powyżej uszu tego ciągłego waszego gadania, że Putin jest zbrodniarzem” – tłumaczy psycholożka.
2
W ubiegłym tygodniu minęła trzecia rocznica wybuchu wojny w Ukrainie. W ONZ odbyło się głosowanie nad rezolucją potępiającą Rosję za agresję. Amerykanie zagłosowali przeciwko – razem z Rosją, Białorusią i Koreą Północną. Na łamach „New York Timesa” lamentowano, że takich sojuszników Ameryka jeszcze nigdy nie miała. Politycy w wielu krajach wzywali publicznie, żeby postawić się Trumpowi. „Tochwila prawdy – mówił były premier Australii Malcolm Turnbull. – Milczenie albo dalsze przypochlebianie się prezydentowi USA, który robi takie rzeczy, to droga donikąd. Nie wolno nam porzucać sojuszników, którzy walczą z rosyjskimi agresorami o wolność i niepodległość”.
Co znamienne, dużo powściągliwsi byli politycy partii będących obecnie przy władzy – zapewne pamiętający, co się stało, kiedy prezydent Wołodymyr Zełenski powiedział, że w kwestii wojny w Ukrainie „Trump pozostaje w bańce dezinformacyjnej”. Prezydent USA odpowiedział wściekłą tyradą. Nazwał Zełenskiego „średniej jakości komikiem” i „dyktatorem” (bo na Ukrainie na czas wojny zawieszono wybory), a nawet publicznie obwinił Kijów o wybuch wojny. A kiedy w ostatni piątek Zełenski przyleciał do Waszyngtonu, cały świat oglądał publiczną awanturę między prezydentami relacjonowaną na żywo z Białego Domu. – Narcyz jest zwykle przekonany o swojej nieomylności – tłumaczy prof. Żemojtel-Piotrowska. – Stąd odwet na Zełenskim w myśl zasady: „Usadźmy go i pokażmy mu jego miejsce. Nie będę z nim rozmawiał, bo nie jest dla mnie żadnym partnerem. Dla mnie partnerem jest dopiero ktoś taki jak Putin”.
Putin i Trump przyciągają się wzajemnie, bo obaj mają sobie
– w sensie psychologicznym – wiele do zaoferowania. Trump chce błyszczeć jako główny rozgrywający międzynarodowej polityki, z którą nawet Putin, uzbrojony po zęby w rakiety atomowe, musi się liczyć. Putin nie pożąda ciągłego poklasku i nie ma potrzeby błyszczenia przed kamerami, ale ma potrzebę, żeby ludzie się go bali. Lub żeby bali się Rosji,co w gruncie rzeczy jest tym samym, bo Putin się utożsamia z Rosją. Tymczasem po inwazji na Ukrainę jego/Rosji aura wyparowała, Zachód wykluczył go/ją ze społeczności międzynarodowej i uważa za pariasa. Układ z Trumpem daje Putinowi/Rosji szansę na rehabilitację.
Czy awantura z Zełenskim świadczy więc o tym, że Trumpowi nigdy nie wolno się publicznie sprzeciwiać? Przeciwnie, nawet trzeba, ale w umiejętny sposób – wyjaśnia psycholożka. Tak jak np. prezydent Francji Emmanuel Macron.
3
Macron w jakimś stopniu wdraża instrukcję Abe, ale nieco ją zmodyfikował. W listopadzie złożył Trumpowi gratulacje jeszcze w noc wyborczą, zanim nawet niektóre amerykańskie stacje telewizyjne ogłosiły wynik wyborów. A w grudniu zaprosił go – a nie urzędującego prezydenta Joe Bidena – na uroczyste otwarcie katedry Notre Dame w Paryżu odbudowanej pięć latpo pożarze. Trump przyjął zaproszenie; podróż do Paryża była jego powrotem na arenę międzynarodową.
Pod koniec lutego Macron poleciał do Waszyngtonu i jako pierwszy europejski przywódca spotkał się z nowym amerykańskim prezydentem. Przed wyjazdem zapowiadał w mediach, jaki zamierza przekazać mu komunikat: „Powiem: nie możesz być słaby w relacji z Putinem. To nie jest w twoim stylu! Słabość nie jest w twoim charakterze ani w interesie Ameryki”. Ich spotkanie w Białym Domu było osobliwym widowiskiem. Kiedy Trump po przyjacielsku, ale protekcjonalnie poklepał Macrona po plecach, ten zaraz odpowiadał tym samym. W efekcie obaj ciągle się poklepywali. Kiedy siedzieli w fotelach i podawali sobie ręce przed kamerami, widać było, jak walczyli, czyja ręka będzie na wierzchu. To czytelny gest dominacji. Macron na każdym kroku pokazuje Trumpowi, jak bardzo go docenia i szanuje, ale jednocześnie każdym gestem podkreśla, że sam jest przywódcą wielkiego narodu, bo przecież kulturowo Francja nie musi mieć kompleksów względem Ameryki.
Przed kamerami czterokrotnie zwracał się do gospodarza „Drogi Donaldzie”, ale kiedy Drogi Donald stwierdził, że „Ameryka pomaga Ukrainie bardziej niż Europa, w dodatku Ameryka daje Ukraińcom pieniądze, a Europa tylko pożycza”, Macron skontrował. Po przyjacielsku złapał Trumpa za ramię i powiedział po angielsku, z silnym francuskim akcentem: „Żeby była jasność, my, Europejczycy, przekazaliśmy 60 proc. całej pomocy i tak samo jak Ameryka dajemy, a nie tylko pożyczamy”. Trump o dziwo nie zaprotestował, rzucił tylko żartobliwie w stronę dziennikarzy: „Jeśli w to wierzycie, to ja nie mam nic przeciwko…”.
Według niemieckiego Kiel Institut für Weltwirtschaft od początku wojny Amerykanie przekazali Ukrainie pomoc wartości 118 mld euro (z czego 64 mld euro to pomoc wojskowa), a Europejczycy (w sumie jako Unia i także jako osobne kraje) – łącznie 132 mld euro, w tym 62 mln euro pomocy wojskowej. Zatem Macron nieco przesadził z „60 proc.”, ale faktycznie Ukraina dostała więcej od Europy niż od Ameryki. Z kolei Trump ma rację, kiedy mówi, że Amerykanie pomagali głównie w formie darowizny. Bo darowizny stanowiły 90 proc. pomocy amerykańskiej i dwie trzecie europejskiej.
4
Nanarcyzów nie działają kary. Ale działają na nich nagrody. W wypowiedzi Zełenskiego (o „bańce dezinformacyjnej”) Trump znalazł dla siebie tylko karę, dlatego zareagował wybuchem. Trzeba zatem zawsze oferować nagrodę, ale warunkowo: „Tak, jesteś wspaniały i cię podziwiamy, ale zrób to i to, żebyśmy mogli podziwiać cię jeszcze bardziej”. Kiedy polscy dziennikarze zapytali ministra Radosława Sikorskiego, jaki komunikat Europa powinna wysyłać Trumpowi, odparł: „Powiedziałbym mu, że to my, Europejczycy, kontrolujemy Pokojową Nagrodę Nobla, więc jeżeli chce ją dostać, pokój między Rosją a Ukrainą musi być sprawiedliwy”.
– To była bardzo zręczna wypowiedź – uważa prof. Żemojtel-Piotrowska. Wbrew błędnemu stereotypowi osoby narcystyczne są najczęściej bardzo racjonalne i dążą do osiągnięcia swoich celów.
Tyle że te cele mają trochę inne niż wszyscy pozostali. Trumpa charakteryzuje tzw. narcyzm sprawczy, chce być skuteczny i podziwiany za skuteczność. Błędem jest zakładać, że narcyz jest tak skupiony na sobie, że my już nie jesteśmy mu potrzebni. Przeciwnie – jesteśmy mu bardzo potrzebni jako lustro, w którym pragnie zobaczyć swoją wielkość. I to jest nasza pozycja przetargowa: „OK, będziemy lustrem, ale ty też zrób coś dla nas”. Na przykład: „Negocjuj z Putinem taki pokój, który zagwarantuje Ukrainie niezależność, a nie taki, który zrobi z niej państwo satelickie Rosji” – sugeruje psycholożka.
Czy jednak z narcyzem, który często nie jest w stanie ogarnąć otaczającej go rzeczywistości, w ogóle da się racjonalnie rozmawiać? Kiedy miesiąc temu Trump ogłosił, że Ameryka przejmie Strefę Gazy, wysiedli wszystkich Palestyńczyków i wybuduje tam luksusową śródziemnomorską riwierę, nawet jego doradcy z trudem ukrywali zakłopotanie.
– Kiedy Zygmunt Freud definiował osobowość narcystyczną, odwołał się do greckiego mitu – mówi prof. Agnieszka Golec de Zavala z Uniwersytetu Goldsmiths w Londynie, autorka wydanej niedawno książki „The Psychology of Collective Narcissism” (Psychologia narcyzmu grupowego). – Zauważmy, że narcyz jest zafascynowany swoim odbiciem. Interesuje go iluzja. Rzeczywistość jest dla niego drugorzędna, tzn. znacznie mniej istotna niż dla innych ludzi. Po prostu ma inne priorytety.
Jeśli więc Trump jest wpatrzony w lustro, nie musi to oznaczać, że nie da się z nim racjonalnie rozmawiać. Można, ale na temat obrazu w lustrze. I należy mówić językiem, którego on używa. – Rys makiaweliczny Trumpa jest najlepszą drogą do komunikacji z nim. Odwoływanie się do wyższych idei to język, którego on nie rozumie. Trzeba rozmawiać transakcyjnie, coś mu oferując i przekonując, że czeka go nagroda, jeśli naszą ofertę przyjmie, albo porażka, jeśli jej nie przyjmie – radzi prof. Żemojtel-Piotrowska.
5
Warto przy tym pamiętać, że Trump nie jest główną przyczyną problemów Europy i świata. Tonie tak, że więzy transatlantyckie słabną jedynie z powodu jego niechęci do NATO. Globalny środek ciężkości przenosi się na Pacyfik, który rozdziela dwa największe mocarstwa: USA i Chiny. W związku z tym Europa ma dla Amerykanów mniejsze znaczenie i nieuchronnie będzie musiała sama zadbać o swoje bezpieczeństwo.
Prof. Golec de Zavala przestrzega, żeby nie skupiać się przesadnie na Trumpie, bo istotniejsze są zmiany społeczne, które zapewniływyborcze sukcesy jemu i podobnym populistom w innych krajach. Od narcyzmu Trumpa groźniejszy jest narcyzm zbiorowy wyborców. Jeśli nie mogą potwierdzić swojej wartości indywidualnymi sukcesami, szukają jej potwierdzenia w grupie i w opozycji do reszty świata.
W Ameryce taką grupą stali się biedniejsi biali Amerykanie, którzy nie mają się już do kogo pozytywnie porównać, bo kobiety, mniejszości rasowe i seksualne się emancypują. Dlatego zjednoczyli się pod sztandarem Trumpa, stali się wyznawcami jego kultu, a wszelkie inne grupy uważają za wrogów. Wolą Trumpowy chaos niż porządek, który narzucały im elity promujące powszechną emancypację. Podobne procesy zachodzą w Europie, do której również wkrada się chaos.
Instrukcja obsługi Trumpa to tylko pomoc doraźna, która pozwoli pacjenta, czyli świat, dowieźć do szpitala, żeby mógł rozpocząć prawdziwą kurację.
MARIUSZ ZAWADZKI
© CHRISTIAN DITTRICH HAUKE/DPA/PAP
Era Merza
Kanclerz Olaf Scholz zerwał z Rosją. Czy jego następca Friedrich Merz zerwie ze Stanami Zjednoczonymi Donalda Trumpa? Dla Niemiec byłoby to jak odcięcie pępowiny.
PIOTR BURAS
Z
araz po wygranych wyborach jest w administracji (Trumpa – przyp. 23 lutego przyszły kanclerz Niered.) – są w dużej mierze obojętni na los miec Friedrich Merz powiedział Europy”. I dodał, że niedawne „interwenkilka przełomowych rzeczy. cje z Waszyngtonu były nie mniej dramaPriorytetem dla jego rządu ma tyczne, drastyczne i ostatecznie oburza
być wzmocnienie Europy w taki sposób, jące niż interwencje, które widzieliśmy
aby „krok po kroku osiągnąć prawdziwą z Moskwy”.
niezależność od Stanów Zjednoczonych”. Gdyby Merz był politykiem niemieckiej
Zdaniem Merza stało się jasne, „że Amelewicy, z pewnością odezwałyby się gło
rykanie – a przynajmniej ta część, która sy, że to przejaw charakterystycznego dla niej antyamerykańskiego nastawienia. Niemcy mają do Ameryki ambiwalentny stosunek, w którym poczucie zależności w kwestiach obronnych miesza się z przekonaniem o własnej moralnej wyższości oraz kompleksami kraju wyzwolonego i reedukowanego przez USA. Jednak Merz jest chadekiem, konserwatystą i przedstawicielem tej części niemieckiego establishmentu, dla której sojusz z Ameryką był zawsze niekwestionowanym filarem nie tylko bezpieczeństwa, lecz także tożsamości państwa.
To taka atlantyckość nieco starej daty, jak wiele zresztą innych elementów politycznego profilu przyszłego kanclerza. Przez wiele lat pracował dla amerykańskiej firmy Blackrock i pełnił funkcję szefa organizacji AtlantikBrücke (Most Atlantycki) skupiającej osobistości zaangażowane w pogłębianie relacji z USA. Merz jest więc poza podejrzeniami
o antyamerykańskie fobie. I właśnie dlatego może być wiarygodnym heroldem fundamentalnej cezury, jaka dokonuje się w relacjach Niemiec i Europy z USA.
Gotowi do wojny?
Ten wyjątkowy moment już określa się jako Zeitenwende 2.0, czyli drugi etap zwrotu o historycznym wymiarze, jaki rozpoczął się wraz z rosyjską agresją na Ukrainę w 2022 r. „Przeżywamy punkt zwrotny (Zeitenwende)” – mówił wtedy(odchodzącywkrótce)kanclerzOlaf Scholz. „Sednem sprawy jest pytanie, czy siła może złamać prawo, czy pozwolimy Putinowi cofnąć zegary do czasów wielkich mocarstw XIX w., czy też mamy siłę, bywyznaczyć granice takim podżegaczom wojennym jak Putin”.
Wojna w Ukrainie podważyła zasady świata, który wyłonił się po upadku komunizmu i końcu zimnej wojny. Świata idealnie pasującego do kultury politycznej i przekonań wykształconych w Niemczech Zachodnich po 1945 r. Liberalna demokracja, pacyfizm, socjalna gospodarka rynkowa, otwartość, prymat ekonomii, drugorzędna rola siły militarnej – to wszystko było jak stworzone na potrzeby epoki końca historii, w której dominować miały zasady globalizacji i współzależności. Putin zadał temu światu zabójczy cios, stawiając pod znakiem zapytania przesłanki, na których opierał się niemiecki model sukcesu.
Po trzech latach niemieckiej transformacji szklanka jest jednak pełna tylko do połowy. A eksperci wytykają ustępującemu rządowi Scholza, że mimo dodatkowych 100 mld euro przeznaczonych na wsparcie armii zmiany się ślimaczą. Jednak Niemcy się zmieniły. Niewyobrażalne kiedyś odejście od importu gazu z Rosji przeszło zaskakująco gładko, światła się palą, a kaloryfery grzeją dalej. Boris Pistorius, minister obrony z SPD, który mówi, że Niemcy mają stać się „gotowi do wojny”, jest najpopularniejszym politykiem w kraju. Według sondażu think tanku Europejska Rada Spraw Zagranicznych (ECFR) 60 proc. Niemców uważa Rosję za wroga, a tylko 18 proc. widzi konieczność współpracy z nią (Polacy, odpowiednio, 62 i 11 proc.).
Niemniej rewizja polityki wobec Rosji i dostosowywanie się do nowego (bez)ładu międzynarodowego przebiegały dotąd w ścisłej koordynacji z USA. I przy założeniu, że więzi transatlantyckie pozostają w mocy. Cała strategia rządu Scholza w kwestii Ukrainy opierała się na posuwaniu się krok w krok za administracją Joe Bidena, ku frustracji wielu europejskich partnerów i samych Ukraińców. To był ten ostatni pewnik pozwalający Berlinowi znaleźć oparcie w rozsypującej się rzeczywistości.
Zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich zachwiało tym filarem. Dopiero jednak po ostatnich woltach prezydenta USA – rozpoczęciu negocjacji z Władimirem Putinem, atakach na Unię Europejską i szantażu wobec Ukrainy
– runął on ostatecznie z hukiem. Obejmując urząd kanclerza, Merz stanie więc na jeszcze większym stosie politycznych gruzów niż Scholz w momencie, kiedy Putin najechał Ukrainę.
Bieda-koalicja
Konieczność odnalezienia się w postamerykańskiej Europie (Merz publicznie się zastanawiał, czy NATO będzie istnieć w czerwcu, kiedy planowany jest szczyt Sojuszu) to niejedyny powód, dla którego era Merza może być najważniejszym okresem w historii Niemiec po 1990 r. Niemiecki model gospodarczy pogrąża się w kryzysie, nastroje społeczne są najgorsze od prawie 30 lat, a Alternatywa dla Niemiec z 20proc. poparciem jest już drugą siłą w kraju.
Sam Merz, mimo wysokiego wzrostu, nie wygląda na Herkulesa, który z łatwością miałby podołać takim wyzwaniom. Mimo długiej kariery politycznej nie ma doświadczenia rządowego – ani na szczeblu federalnym, ani krajowym. Ledwie 34 proc. Niemców uważało go przed wyborami za dobrego kandydata na szefa rządu. Wynik wyborczy jego partii CDU/CSU (28,5 proc.) jest wyraźnie poniżej ambicji i oczekiwań. A w to, że jest ona w stanie rozwiązać problemy kraju, wierzy raptem 18 proc. obywateli.
Merz ma szczęście, że do Bundestagu nie weszli liberałowie i lewicowopopulistyczny Sojusz Sahry Wagenknecht. Dzięki temu będzie mógł stworzyć dwupartyjną koalicję, co przynajmniej teoretycznie gwarantuje większą stabilność, niż gdyby musiał się dogadywać z kilkoma partnerami. Rząd stworzy z socjaldemokratami, bożadna inna większość nie jest dziś możliwa. Kiedyś taki sojusz nazywano „wielką koalicją” (GroKo), bo były to zdecydowanie największe partie. Teraz reprezentują razem ledwie 45 proc. wyborców. Dlatego tygodnik „Die Zeit” ochrzcił je mianem „NoKo” – od NotKoalition, co można przetłumaczyć jako biedakoalicję.
Niewykluczone, że najbardziej doniosła decyzja podjęta zostanie jeszcze przed powstaniem nowego rządu i ukonstytuowaniem się nowego parlamentu. Nie tylko ze względu na deklarowaną przez Merza konieczność uniezależniania się od USA Niemcy muszą znacząco zwiększyć budżet obronny – to najpilniejsze zadanie. Dziś wynosi on ok. 50 mld euro i tylko dzięki dodatkowemu pozabudżetowemu funduszowi stworzonemu przez rząd Scholza Berlin ledwo wypełnia cel NATO (2 proc. PKB na wojsko).
Jednak ten specjalny fundusz wyczerpie się najdalej z końcem 2026 r. A potrzeby są tak wielkie, że zdaniem ministra obrony budżet wojskowy powinien wynosić 100 mld euro (rocznie). Inni mówią wręcz o 150 mld – byłoby to 3,5 proc. PKB, czyli tyle, ile za konieczne uważa sekretarz generalny NATO Mark Rutte. Te gigantyczne pieniądze – niezależnie od ostatecznej kwoty – Niemcy muszą pożyczyć, bo nie sposób sobie wyobrazić, żeby można było je wysupłać z regularnego budżetu państwa.
Na drodze takich pożyczek stoi jednak zapisany w konstytucji hamulec długów. Niemcy szczycą się poziomem swoich oszczędności. Ale krytycy, których wciąż przybywa, wskazują, że konsekwencją zaciskania pasa jest niski poziom inwestycji publicznych, zaniedbana infrastruktura i niedofinasowane wojsko. To właśnie kwestia poluzowania hamulca długu, czego domagały się SPD i Zieloni (wbrew liberałom z FDP), doprowadziła do krachu rządu Scholza i przedterminowych wyborów.
Bez hamulcw
Teraz temat powraca jak bumerang. Reforma hamulca długu wymaga zmiany konstytucji, alternatywnie można ustanowić nowy fundusz specjalny. W obu przypadkach potrzebna jest jednak większość dwóch trzecich głosów w Bundestagu. Problem polega na tym, że w nowym parlamencie takiej większości nie będzie: Alternatywa dla Niemiec i skrajna Lewica nie chcą dodatkowych pieniędzy dla Bundeswehry i będą miały wystarczająco dużo głosów, by taką decyzję zablokować.
Merz jest zwolennikiem i obrońcą hamulca długów, ale jednocześnie rozumie, że wzmocnienie armii jest absolutną koniecznością, zwłaszcza w warunkach Zeitenwende 2.0. Dlatego chadecy, socjaldemokraci i Zieloni (którzy w nowym rozdaniu pozostaną w opozycji) zamierzają dogadać się w sprawie nowego specjalnego funduszu na obronę i przegłosować go jeszcze w trakcie dobiegającej końca w marcu obecnej kadencji Bundestagu, gdzie mają potrzebną do tego większość.
To z wielu powodów delikatna operacja. Skrajna prawica i lewica z całą pewnością podniosą larum, nie bez racji zresztą, bo faktyczna zmiana konstytucji dokonałaby się na podstawie nieaktualnych już preferencji politycznych obywateli. Rządy Merza rozpoczną się więc najpewniej od awantury. Tym bardziej że warunki
mogą też stawiać potencjalni wspólnicy chadeków, czyli SPD i Zieloni: zgoda na fundusz na zbrojenia w zamian za poluzowanie hamulca długów także na inne cele (np.inwestycje), któremu Merz mówił dotąd twarde „nie”.
Prawdziwym jednak tabu, którego podważenie może być koniecznością w przypadku wycofania się Amerykanów z Europy, jest broń nuklearna. Jeśli Amerykanie mieliby zwinąć swój parasol atomowy znad Europy, to Niemcy i większość krajów europejskich wystawione będą na ryzyko rosyjskiego szantażu. A Merz to pierwszy niemiecki polityk tej rangi, który stawia sprawę jasno: musimy zacząć rozmawiać o europejskim odstraszaniu nuklearnym.
Niemcy przez dekady mówili głównie
o rozbrojeniu atomowym, więc taka deklaracja stanowi zwrot o 180 stopni, nawet jeśli perspektywy konkretnych decyzji są odległe i mgliste. Jedna z opcji to współdzielenie przez Niemcy i inne kraje europejskie broni jądrowej, którą posiadają Francja i Wielka Brytania (na wzór systemu funkcjonującego w NATO i dotyczącego broni amerykańskiej). Trudno sobie wyobrazić, żeby Paryż lub Londyn chciały oddać (choćby częściowo) prawo decyzji
o jej użyciu, ale Macron już parę lat temu proponował rozmowy o warunkach, na jakich arsenał francuski mógłby zostać przeznaczony także do obrony Europy.
Wtedy Niemcy nie wyrazili zainteresowania. Dzisiaj w kręgach CDU/CSU dyskusja na ten temat trwa, a sondowane jest zainteresowanie nią w Polsce i krajach skandynawskich. W koalicji z SPD postęp w tej kwestii będzie niezwykle trudny,
bo tendencje pacyfistyczne i antynuklearne są w tej partii nadal silne. Biorąc jednak pod uwagę dynamikę wydarzeń, era Merza może przynieść zwroty, które trudno sobie dziś wyobrazić.
Prawdziwa niezależność Niemiec (czy Europy) od USA brzmi dziś nierealnie również z powodu więzi handlowych. Mimo protekcjonistycznych środków stosowanych w ubiegłych latach przez USA znaczenie tych relacji dla gospodarki niemieckiej nie maleje, lecz rośnie. W 2024 r. po raz pierwszy od 10 lat wysforowały się na pierwsze miejsce wśród ich partnerów handlowych – przed Chinami. NaUSA przypada 27 proc. niemieckich inwestycji bezpośrednich, 21 proc. eksportu samochodów, 19 proc. eksportu maszyn. 25-proc. cła, które Trump chce nałożyć na Europę, uderzą więc w Niemcy szczególnie mocno.
Merz uchodzi za polityka o cienkiej skórze, kierującego się często emocjami, reagującego w sposób nieprzemyślany i zmieniającego zdanie. W ostatnich tygodniach wzbudził kontrowersje, pozwalając na przyjęcie rezolucji parlamentarnej dzięki poparciu skrajnej prawicy, którą to możliwość wcześniej jednoznacznie wykluczał. Może więc jego deklaracje na temat USA i budowy niezależnej od nich Europy to właśnie wynurzenia z tej samej kategorii?
Ryzykant
Dzieląc się nimi, Merz sam stwierdził, że trudno mu uwierzyć we własne słowa. Ale wiele wskazuje na to, że przyszły kanclerz – ani inny europejski przywódca – nie będzie miał już wyboru. Dzisiaj to nie europejscy „autonomiści” wypowiadają partnerstwo transatlantyckie, lecz robi to amerykański prezydent. „Stany Zjednoczone stały się wrogiem Zachodu i Europy” – pisał parę dni temu wybitny brytyjski komentator Martin Wolf w „Financial Timesie”. Być może gdyby Angela Merkel i inni (także polscy) przywódcy z powagą, a nie wzruszeniem ramion, potraktowali swego czasu Macrona przestrzegającego przed spełniającym się teraz na naszych oczach scenariuszem, bylibyśmy dzisiaj w innym punkcie. A słowa Merza o „niezależności” mniej trąciłyby desperacją, a bardziej przypominały plan strategiczny.
Niemieccy komentatorzy piszą, że nowa koalicja pod wodzą Merza musi okazać się sukcesem. Bo jeśli nie, następne wybory mogą przynieść zwycięstwo skrajnej prawicy. A to mogłoby zagrozić stabilności politycznej kraju. Wiele więc zależy od tego, czy Merz poprowadzi Europę – we współpracy z Tuskiem, Macronem i innymi – do odważnych i bezprecedensowych decyzji. Pod wieloma względami jest on zaprzeczeniem klasycznych niemieckich polityków. Nie ma spokoju Merkel, przewidywalności Scholza i powagi Helmuta Kohla. Jego skłonność do ryzyka nie pasuje do niemieckiej kultury politycznej, w której liczą się stabilność i obrona status quo. Ale może właśnie dlatego okaże się właściwym politykiem na czasy, w których niepodejmowanie ryzyka skazuje na porażkę.
PIOTR BURAS
Piotr Buras jest dyrektorem warszawskiego biura think tanku Europejska Rada Spraw Zagranicznych (ECFR).
© HANNIBAL HANSCHKE/DPA/PAP
Rozmowa z byłym szefem izraelskich sił bezpieczeństwa Amim Ayalonem o kuriozalnych pomysłach na Strefę Gazy
i o tym, jak rozpada si
AGNIESZKA ZAGNER: – W Izraelu powrót do władzy Donalda Trumpa przyjęto z nadzieją. Kto jak nie on doprowadzi do uwolnienia zakładników z rąk Hamasu? I jeszcze wysiedli Palestyńczyków ze Strefy Gazy. Czy to magia Trumpa?
AMI AYALON: – Trump nie jest żadnym magikiem, chociaż jak z kapelusza wyciąga różne pomysły. Realizowane właśnie porozumienie z Hamasem opiera się na propozycji Joe Bidena, a on jedynie wymusza tę realizację. Co więcej, to zły plan, m.in. dlatego, że Beniamin Netanjahu nie chciał się zgodzić, aby go przyspieszyć.
Dlaczego?
Netanjahu chce przedłużać wojnę – jak nie w Gazie, to na Zachodnim Brzegu
– bo tylko w ten sposób opóźni rozliczenia za tragedię 7 października i trwanie swojego rządu. Natomiast Trump jest jednym z niewielu przywódców na świecie, którego Netanjahu się obawia. W odróżnieniu od Obamy czy Bidena Trump zna wyłącznie język siły i używa go nie tylko wobec Hamasu, ale również wobec Izraela.
ę Izrael, w który wierzył.
Hamasowi zagroził „rozpętaniem piekła”, jeśli nie oddadzą zakładników. A jak przekonał Netanjahu?
Być może po części za sprawą Iranu. Ostatnio Trump zaczął mówić, że woli umowę z Teheranem niż wojnę. Mnie zmroziły natomiast jego ruchy w sprawie Zachodniego Brzegu – zniósł wszelkie sankcje przeciwko osadnikom i dał tam Netanjahu w zasadzie wolną rękę. Nie jest
Ami Ayalon
(rocznik 1945)
– były izraelski wojskowy i polityk, w przeszłości dowódca jednostki antyterrorystycznej Flotylla 13, a także dowódca marynarki wojennej. W latach 1995–2000 był szefem agencji bezpieczeństwa
publicznego Szin Bet. Potem – deputowanym Knesetu z ramienia Partii Pracy. Niedawno ukazała się w Polsce jego książka „Bratobójczy ogień”.
to jeszcze zgoda na aneksję, ale ewidentnie puścił oko.
Kongres USA ma głosować nad zmianą
nazwy Zachodniego Brzegu na Judeę
i Samarię, zgodnie z oczekiwaniami
izraelskiej skrajnej prawicy i samych
osadników. Co będzie z państwem
palestyńskim?
Zapytany o to Trump przyznał, że nie ma jeszcze zdania, swój pomysł ma przedstawić za kilka tygodni. W 2020 r., gdy udało mu się doprowadzić do tzw. porozumień abrahamowych, obiecywał rozwiązanie dwupaństwowe. Izrael zgodził się wtedy na jakieś mgliste państwo palestyńskie, bez szans na przetrwanie. A Zjednoczone Emiraty podpisały umowę pod warunkiem wstrzymania aneksji Zachodniego Brzegu, do czego już wtedy szykował się Izrael. Trump zyskał wówczas sławę „magika Bliskiego Wschodu”, a Netanjahu wzmocnił prawicową bazę swojego rządu.
Teraz magik próbuje wykonać
kolejną sztuczkę i załatwić problem
Strefy Gazy raz na zawsze.
To, co przedstawił Trump w sprawie Gazy, nie jest żadnym planem, a jedynie nielogicznym pomysłem. Ubiera się w szaty Aleksandra Wielkiego i zapowiada przecięcie węzła gordyjskiego, którego wcześniej nie mogli rozsupłać mędrcy. Przy tym za nic ma prawo, kwestie moralne, etniczne, kulturowe czy narodowe. W magiczny sposób zamienił kwestię palestyńską z katastrofy humanitarnej w zagrożenie dla bezpieczeństwa Jordanii i Egiptu, zachwiał Arabią Saudyjską, wzmocnił mesjański nacjonalizm w Izraelu i globalnych organizacjach dżihadystycznych w regionie.
Uda mu się z Gazą?
Szanse są bliskie zeru. A konsekwencje mogą zagrozić życiu izraelskich zakładników. Na razie jednak Netanjahu w Waszyngtonie zrealizował swój główny cel, czyli kupił sobie trochę czasu, co natychmiast przełożyło się na wzmocnienie jego rządu.
Saudyjczycy ostro zareagowali
w sprawie Gazy.
Jeszcze tego samego dnia saudyjski MSZ wydał oświadczenie, że bez utworzenia państwa palestyńskiego nie będzie nawiązania stosunków z Izraelem. Co więcej, pomysł Trumpa natychmiast stworzył zagrożenie dla bezpieczeństwa Izraela. W Jordanii, gdzie dwie trzecie mieszkańców to Palestyńczycy, rozpoczęła się
© AMIR LEVY/GETTY IMAGES, RONEN ZVULUN/REUTERS/FORUM
publiczna dyskusja na temat wojny z Izraelem na wypadek przymusowego transferu ludności z Gazy. Nasz magik funduje więc Izraelowi nowe zagrożenie wzdłuż 300-kilometrowej granicy z Jordanią, obecnie naszym sojusznikiem. I jeszcze jedno ze strony Egiptu, gdzie migracja setek tysięcy Palestyńczyków, w tym bojowników Hamasu, mogłaby na nowo podpalić kraj.
Pomysł Trumpa na Gazę chwycił
jednak w samym Izraelu.
Część Izraelczyków obawia się, że to może storpedować negocjacje w sprawie zakładników. A bez ich powrotu nie można ogłosić zwycięstwa w wojnie. Inni uważają, że uwolnienie w zamian palestyńskich terrorystów będzie równoznaczne z kapitulacją. Dla skrajnej prawicy wojna stwarza okazję do zmiany granic i przymusowego usuwania ludności. Pomysł Trumpa doskonale mieści się więc w ich wizji przejścia od okupacji wojskowej do aneksji Zachodniego Brzegu. W dalszej kolejności wpłynie to także na sytuację ponad 2 mln arabskich obywateli Izraela, którzy mogą być uznani za „piątą kolumnę”. Stąd już tylko krok do represyjnego państwa apartheidu.
Trump i Netanjahu oswoili nas z pojęciami, które do tej pory były zakazane, jak „transfer ludności” czy „głód”. Tworzą też wrażenie, że izraelskim osadnikom na Zachodnim Brzegu wolno wszystko. W ten sposób rozpada się Izrael, w który wierzyłem.
Kiedy to się zaczęło?
To był proces. 20 lat zajęło mi zrozumienie, że tylko istnienie dwóch państw
– Izraela i Palestyny – jest szansą na przetrwanie Izraela jako demokracji. W przeciwnym razie czeka nas rasizm i żydowska supremacja. Izrael toczy nieskończone wojny, co wymusza podporządkowanie się nadrzędnemu celowi, jakim jest bezpieczeństwo. A dla bezpieczeństwa ludzie są w stanie wiele poświęcić – przede wszystkim prawa innych, głównie mniejszości. Netanjahu zmierza w tym kierunku, mamiąc nas obietnicą „całkowitego zwycięstwa”.
Brał pan udział w wielu bitwach
i operacjach specjalnych, otarł się pan
o śmierć. Nie przeszło panu wtedy przez głowę, żeby zająć się czymś bezpieczniejszym?
Jako syn nielegalnych imigrantów z Transylwanii, którzy na kilka lat przed powstaniem państwa przyjechali budować Izrael, utożsamiałem się zideami rodziców. Pociągały mnie też przygoda i ryzyko, dlatego wstąpiłem do marynarki i zostałem komandosem. Nie przyszło mi do głowy, by odpuścić, bo to kwestia tego, jak rozumie się bezpieczeństwo i jak się chce być zapamiętanym.
Dlaczego to akurat pana, żołnierza,
wybrano na szefa Szin Betu?
To był pomysł samego Icchaka Rabina, który uznał, że skoro przeszliśmy od ścigania palestyńskich liderów, których uważaliśmy za terrorystów, do negocjacji z nimi, przyda się ktoś, kto nie ma przeszłości w służbach. Rabin powiedział mi, że potrzebuje kogoś, kto zmieni doktrynę bezpieczeństwa i będzie umiał przedstawić ją obywatelom.
Te cztery lata szefowania Szin Betowi bardzo wpłynęły na moje obecne poglądy. Wyniosłem stamtąd dwie lekcje. Popierwsze, nasi wrogowie nie są celem militarnym, ale ludźmi. A wcześniej jako dowódca byłem wysyłany przez polityków, by zabijać wrogów. Jako szef Szin Betu nauczyłem się z nimi rozmawiać. Wojny XXI w. różnią się od tych wcześniejszych
– terroryści nie zawsze noszą mundury, na co dzień mogą być np. sprzedawcami warzyw. Zadaniem służb jest przede wszystkim ustalenie, dlaczego nocą zamieniają się w zabójców, co ich motywuje.
Co daje taka wiedza?
Widzimy w Palestyńczykach ludzi, ale nie widzimy w nich suwerennego narodu. Przez długi czas uważaliśmy, że wystarczy zapewnić im względną stabilność ekonomiczną, by pozbyli się marzeń o państwie. Tosię zupełnie nie sprawdziło – od pierwszej intifady Palestyńczycy są w stanie zabijać i ginąć nie tylko po to, by polepszyć swój los, ale też by zakończyć okupację.
Druga lekcja z mojej służby jest taka, że choć my, Izraelczycy, zasługujemy na bezpieczeństwo, to oni, Palestyńczycy, nie mogą utracić nadziei. Nie jesteśmy w stanie skutecznie odstraszać wroga, jeśli mamy przeciwko sobie grupę, która nie ma nic do stracenia.
W książce „Bratobójczy ogień”
pisze pan, że kolejni przywódcy
Izraela, walcząc z terrorem, de facto
go napędzali.
Terroryści zdają sobie sprawę, że nie pobiją Izraela. Ale wiedzą, że mogą wywołać strach – to właśnie nowy typ wojny, z którym musimy się mierzyć. Co więcej, mylnie zakładamy, że nasi wrogowie kiedyś wywieszą białą flagę – to się nie stanie. Jednak wywołując strach po naszej stronie, godzą w nasze wartości, demokrację. W ten sposób przegrywamy tę wojnę, a oni ją wygrywają.
Izraelczycy od dawna żyją w strachu, zwłaszcza po 7 października. Jesteśmy sfrustrowani, skołowani, wściekli i żądni zemsty, a to bardzo niebezpieczna mieszanka. Wszędzie widzimy wrogów i antysemitów, trudno więc odróżnić nam istniejący od ponad 2 tys. lat prymitywny antysemityzm od nastrojów antyizraelskich. Trudno nam przyjąć, że są ludzie, którzy uważają, że Izrael ma prawo do istnienia, ale jednocześnie nie akceptują naszych działań wobec Palestyńczyków.
Dlaczego się boicie? Macie przecież
potężne państwo, silne militarnie.
Strach jest w naszym DNA od czasów drugiej świątyni, przez inkwizycję, Holokaust, wojny. Ten strach jest w zdaniu czytanym co roku podczas świąt Pesach, że w każdym pokoleniu pojawia się wróg, który chce nas wszystkich zabić. Ten strach jest silniejszy niż nadzieja. A przecież zawsze jest szansa na pokój, nawet teraz.
Problem w tym, że dziś zaledwie
20 proc. Izraelczyków popiera
powstanie państwa palestyńskie
go. A to przekłada się na kolejne
zwycięstwa prawicy i przybliża
wizję wielkiego Izraela bez praw
dla Palestyńczyków.
To było do wyobrażenia tylko do 7 października 2023 r. Tamtego dnia dla państw arabskich stało się jasne, że nie będzie spokoju w regionie bez uregulowania kwestii palestyńskiej. Wcześniej Netanjahu skutecznie przekonywał wszystkich, że Palestyńczycy nie istnieją. Teraz to już niemożliwe. n
Więcej przeczytasz w Pomocniku Historycznym POLITYKI
„IZRAEL-PALESTYNA. WOJNA BEZ KOŃCA”, dostępnym na sklep.polityka.pl
Kolega posłaniec
Nieznany bliżej przyjaciel Donalda Tumpa, miliarder deweloper z Nowego Jorku Steve Witkoff, sprawdził się jako wysłannik prezydenta na Bliskim Wschodzie. Teraz będzie pewnie główną postacią także w rozmowach z Rosją.
TOMASZ ZALEWSKI Z WASZYNGTONU
S
kład amerykańskiego zespołu negocjacyjnego podczas rozmów USA z Rosją w saudyjskim Rijadzie mógł dziwić. Przy stole, naprzeciwko szefa rosyjskiego MSZ Siergieja Ławrowa, siedział – jak należy – sekretarz stanu USA Marco Rubio. Po jego lewej ręce doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Michael Walz. Ale po prawej stronie nie było mianowanego po wyborach wysłannikiem ds. Ukrainy gen. KeithaKelloga. Jego miejsce zająłSteve Witkoff, i to on grał w Rijadzie pierwsze skrzypce.
Dla Trumpa to typowe, że dyplomację powierza nie zawodowym dyplomatom, tylko ludziom biznesu. Sekretarzem stanu za jego pierwszej kadencji został najpierw Rex Tillerson, prezes naftowego koncernu ExxonMobil, a wysłannikiem na Bliski Wschód – deweloper budowlany (i zięć) Jared Kushner. Prezydent ze swoją transakcyjną filozofią polityki zdaje się uważać, że stosunki z obcymi państwami rządzą się tymi samymi prawami, co relacje między wielkimi korporacjami.
Steve Witkoff, debiutując jako dyplomata jeszcze przed inauguracją Trumpa, przyczynił się do zawieszenia broni między Izraelem i Hamasem oraz uwolnienia części izraelskich zakładników. Współpracował przy tym z dyplomatami odchodzącego prezydenta Joe Bidena, co trumpistom nie przeszkadza w przypisywaniu sobie całej zasługi. Udało mu się też doprowadzić do zwolnienia z rosyjskiego więzienia Amerykanina Marca Fogela, przetrzymywanego tam pod naciąganymi zarzutami. W lutym przywiózł go z Moskwy do USA własnym odrzutowcem. Uwolnienie Fogela poprzedziła blisko czterogodzinna rozmowa Witkoffa z Władimirem Putinem, w cztery oczy, w obecności dwóch tłumaczy. Wysłannik Trumpa ocenił ją jako doskonałą. Wizyty Witkoffa w Rosji, gdzie spotykał się z dyktatorem i jego najbliższymi doradcami, przygotowały grunt pod obecną woltę w relacjach z rosyjskim reżimem, zakończenie jego międzynarodowej izolacji i zamierzone zawieszenie broni w Ukrainie przez wywarcie presji na Wołodymyra Zełenskiego.
Trudno ocenić, w jakim stopniu negocjacyjne talenty Witkoffa uczyniły z niego głównego negocjatora w rozmowach z Rosjanami. Pewne jest tylko, że nie wystarczyłyby one, gdyby nie cieszył się absolutnym zaufaniem prezydenta, opartym na trwającej ponad cztery dekady komitywie i biznesowych związkach.
W
itkoff urodził się 67 lat temu na nowojorskim Bronksie w rodzinie żydowsko-amerykańskiego producenta damskiej odzieży. Po skończeniu prawa rozpoczął karierę adwokacką w branży nieruchomości. Jednym z jego klientów był Trump. Z takim doświadczeniem i znajomościami miał ułatwiony start w branży deweloperskiej.
Podobnie jak Trump, zaczynał od skupywania niedrogich apartamentowców w uboższych dzielnicach Nowego Jorku, by przerzucić się potem na hotele i biurowce w centrum metropolii i innych miastach. Witkoff inwestuje nawet w Londynie, na Manhattanie należy do niego m.in. hotel Park Lane i historyczny Woolworth Building, ale jego majątek szacuje się raptem na skromny miliard dolarów. W biznesowym środowisku Trumpa to zatem raczej płotka.
Jako początek przyjaźni obaj panowie podają 1986 r. Po wieczorze spędzonym w biurze wyszli głodni namiasto, a ponieważ Trump nie miał przy sobie gotówki, Witkoff – wspomina z rozczuleniem prezydent – kupił mu w barze na Manhattanie sandwicha z serem i szynką. Podczas pierwszej kadencji Trumpa Witkoff doradzał mu w sprawach podatków i narkotyków – jeden z jego synów zmarł z przedawkowania (inny nazwał swego syna Don, na cześć prezydenta).
Poza interesami połączył ich golf. Witkoff rozgrywał z Trumpem partię na polu
© EVELYN HOCKSTEIN/ASSOCIATED PRESS/EAST NEWS
w West Palm Beach na Florydzie we wrześniu ub.r., kiedy zamachowiec strzelił zza płotu i ranił w ucho ówczesnego kandydata na prezydenta. Wcześniej, na przedwyborczej konwencji Republikanów w Milwaukee, Witkoff wygłosił przemówienie, w którym mówił o swym bólu po śmierci syna, przypomniał współczucie okazane mu przez Trumpa i nazwał go „człowiekiem o ogromnej empatii”. Wydał też na jego kampanię 100 mln dol.
Tym jednak, za co prezydent jest mu podobno najbardziej wdzięczny, była jego rola mediatora w konfliktach z rywalami Trumpa w zeszłorocznych republikańskich prawyborach: gubernatorem Florydy Ronem DeSantisem i byłą ambasadorką w ONZ Nikki Haley. Aby zmniejszyć ryzyko wystąpień obojga przeciw wodzowi MAGA, Witkoff zaaranżował jego publiczne spotkanie z DeSantisem, na którym gubernator zadeklarował poparcie dla Trumpa. Zakulisowe rozmowy z Haley, która dłużej się opierała, z czasem i ją skłoniły do zaprzestania oporu. Trump wysnuł z tego wniosek o nadzwyczajnych zdolnościach dyplomatycznych Witkoffa. I kiedy wygrał wybory, powierzył mu misję wysłannika na Bliski Wschód.
Witkoff doskonale zna ten region, gdyż podobnie jak Kushner i sekretarz skarbu w pierwszej kadencji Trumpa Steven Mnuchin robi tam interesy i pozostaje w zażyłych stosunkach z szejkami na Półwyspie Arabskim. Do zakupów jego hoteliiinnych nieruchomości w Nowym Jorku dokładali się właściciele państwowych funduszy inwestycyjnych w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Kiedy rzutki biznesmen obejmuje stanowisko dyplomaty w negocjacjach USA z krajami tego regionu, stwarza to sytuację konfliktu interesów, ale ekipa Trumpa, jak wiadomo, takimi drobiazgami nie lubi zaprzątać sobie głowy.
N
a rozmowy z dyplomatami Putina w Arabii Saudyjskiej Trump wysłał jednak Witkoffa głównie dlatego, że mu ufa. Biznesmen zastąpił Kelloga, którego pierwotny plan przewidywał kontynuację dostaw broni dla Ukraińców, czemu Rosjanie postawili weto. Generał, mimo długoletniej współpracy z Trumpem, uważany jest za reprezentanta establishmentu i dlatego znalazł się na bocznicy.
Towarzyszący Witkoffowi w Rijadzie Rubio i Walz uchodzili do niedawna za Republikanów mainstreamowych, zwolenników powstrzymywania Rosji. Ale to, jak się zachowują i co mówią w rządzie Trumpa, wskazuje, że to już nieaktualne. Obaj znaleźli się tam głównie po to, by nadać aurę oficjalności przesłaniu Trumpa do Putina, przekazanemu już osobiście przez Witkoffa. A podyktowanemu najwyraźniej przez osoby z najbliższego otoczenia prezydenta, jak jego syn Donald jr., Stephen Miller czy wiceprezydent
J.D. Vance, którzy otwarcie przyznają, że Ukraina nic ich nie obchodzi.
Rubio i Walz, mimo swego politycznego doświadczenia w Kongresie, podobnie jak Witkoff nie mają większego przetarcia w dyplomacji. Tymczasem w Rijadzie Amerykanie mieli do czynienia z pamiętającymi czasy sowieckie wygami dyplomacji rosyjskiej. Dysproporcję tę dostrzegł przed rozmowami Timothy Snyder: „Amerykański zespół nie ma prawie żadnego doświadczenia w międzynarodowych negocjacjach wysokiego szczebla, żadnej głębszej wiedzy o Ukrainie i Rosji ani potrzebnej przy takich okazjach znajomości języków. Odwrotnie Rosjanie. Wygląda to na planowaną rzeź” (cytat za „Raw Story”).
Znakomity historyk przewidział trafnie. Trump i jego negocjatorzy wzbraniają się przed jakąkolwiek publiczną krytyką Rosji, a Witkoff – tak samo jak prezydent i Waltz – powiedział, że do wojny doprowadziły „prowokacje” Zachodu, czyli zapraszanie Ukrainy do NATO. Ten kłamliwy argument, podobnie jak haniebne głosowanie w ONZ przeciw rezolucji potępiającej Moskwę za agresję, ma na celu według trumpistów „nieantagonizowanie” Rosji. Przyjęta przez nich taktyka – schlebiania Putinowi, prób swoistej rehabilitacji jego reżimu w oczach świata
– potwierdza, że nie rozumieją Rosjan, dla których próby tego rodzaju to objaw słabości igotowoścido dalszych ustępstw. I którzy liczą się tylko z argumentami materialnymi, z siłą na czele.
Trudno się zatem nie obawiać najgorszego. Ekipa Trumpa wydaje się bez większych wahań zmierzać ku porozumieniu z Moskwą w stylu układu monachijskiego z 1938 r. – jeszcze przed rozmowami z Ławrowem ogłosiła gotowość do takich kluczowych ustępstw, jak zablokowanie drogi Ukrainy do NATO i zgoda na pozostawienie Rosji zdobytych w wojnie 20 proc. ukraińskiego terytorium. Sekretarz obrony USA Pete Hegseth powiedział, że Europa przestała być dla Ameryki strategicznym priorytetem. A wykluczenie z rozmów Kijowa i państw europejskich potwierdziło podejrzenia, że chodzi
o stworzenie – ponad ich głowami – stref wpływów na Starym Kontynencie kosztem Europy Wschodniej. Nie wiadomo jednak, czy rozmowy w Rijadzie nie były poprostu grą pozorów.I czy trójka amerykańskich negocjatorów w ogóle próbowała się o cokolwiek targować.
Kiedy ten tekst dotrze do czytelnika, prawdopodobnie będzie już podpisana umowa między Trumpem a Wołodymyrem Zełenskim o oddaniu USA połowy dochodów z eksploatacji rzadkich bogactw mineralnych w Ukrainie. Pytany, czy Kijów otrzyma w zamian amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa, amerykański prezydent odpowiada, że to sprawa Europy i że europejskie siły pokojowe w Ukrainie to „dobry pomysł”. Na konferencji prasowej po spotkaniu z Emmanuelem Macronem powiedział, że Rosja się na to zgodzi – czemu Kreml natychmiast zaprzeczył.
N
adzieje, że Trump nie pójdzie z Putinem na układ torujący mu drogę do podbicia całej Ukrainy, opierają się na przekonaniu, że jako samiec alfa nie będzie chciał okazać słabości. Można się jednak obawiać, że Trump kalkuluje, iż przedstawi taki deal jako swój sukces – nowy „pokój w naszych czasach” – i Amerykanie przyjmą to z aprobatą. Niewykluczone, że takie kalkulacje się sprawdzą. Miliony mieszkańców USA niewiele albo nic nie obchodzi sytuacjaw Europie, żyją innymi problemami i czują się bezpieczni. Są przekonani, nie bez racji, że Atlantyk jest oceanem wystarczająco szerokim. Poza tym zaczyna się stopniowe demontowanie amerykańskiej demokracji – czystki w resortach i agencjach rządowych, podgryzanie niezależnych instytucji i ograniczanie dostępu opozycyjnych mediów do informacji. Architekci pełzającej ultraprawicowej rewolucji liczą, że efektem będzie wyciszanie chóru krytyków.
Trump i jego następcy ze szkoły America First będą tymczasem pracować nad ułożeniem nowego ładu światowego zgodnie z tradycjami przedwojennego izolacjonizmu.Do tego potrzebni będąnie tyle dyplomaci, ile posłuszni emisariusze przywożący ościennym państwom trochę pieniędzy albo kolejne żądania opłacenia okupu. Inaczej mówiąc – posłańcy jak Steven Witkoff. n
Mocna płeć
AGNIESZKA KRZEMIŃSKA
B
ILUSTRACJA mirosław gryń
Długo były przezroczyste. Teraz je dostrzegamy, doceniamy i obsadzamy w rolach, których im przez wieki odmawiano. Mamy coraz więcej dowodów na to, że kobiety przeszłości były silne, samodzielne i kreatywne.
adania przeszłości zaczęły się rozwijać w czasach wybitnie nieprzyjaznych płci pięknej,co wpłynęło na obowiązującąwdużej mierze do dziś wizję rozwoju kultury i cywilizacji. Z góry zakładano, że kobiety zachowywały się tak jak w Europie w XIX w.
– były więc podporządkowane mężczyznom, ubezwłasnowolnione, zajmowały się dziećmi i domem. Znajdowane wówczas figurki kobiet epoki kamienia przyczyniły się do powstania konceptu pradziejowego matriarchatu, ale ten był zdaniem badaczy tylko sięgającym antyku dowodem na pierwotność wcześniejszych kultur, nieucywilizowanie i odwrócony porządek świata. Kobiety uważano przecież za „zatrzymanych w rozwoju mężczyzn”, zastanawiając się wręcz, czy w ogóle są one częścią rodzaju ludzkiego.
Determinizm płciowy ustawił kobiety po stronie natury, z mężczyzn zaś uczynił twórców kultury i cywilizacji. „Człowiek wznosi się ponad zwierzę nie przez to, że daje życie, lecz że je ryzykuje; dlatego ludzkość wyżej stawia nie tę płeć, która rodzi, lecz tę, która zabija”, pisała Simone de Beauvoir w „Drugiej płci”. Przyczyny tej dominacji upatrywano w męskiej biologii, ale ostatnio coraz częściej mówi się o wspieranej przez religie kulturze, którą mężczyźni wykorzystali, by kontrolować kobiety i ich płodność.
Beauvoir i naukowcy mylili się zakładając, że podporządkowanie kobiet było odwieczne, ponieważ w paleolicie obowiązywała równość, podkreśla francuska archeolożka Marylene PatouMathis w wydanym niedawno po polsku eseju „Kobieta. Opowieść o niewidzialności od prehistorii do dziś”. Nawet jeśli macierzyństwo i opieka nad noworodkiem były elementami kobiecej biologii, to w jej ramach miały one wpływ na ewolucję i rozwój cywilizacyjny, chociażby dlatego, że bliskość matek z dziećmi mogła sprzyjać rozwojowi języka i kultury, a zamieszkanie z partnerem przyczyniało się do wymiany wiedzy między grupami. Tym bardziej że – jak wynika z badań
– kobiety były znacznie sprawniejsze i mniej obciążone obowiązkami domowymi, niż przypuszczaliśmy. Miały więc czas na zajęcia, które naukowcy wcześniej przypisywali jedynie mężczyznom.
Sprawne i skuteczne
Antropolodzy obserwujący łowcówzbieraczy zauważali, że społeczności te są bardziej egalitarne. Mimo to mieli skłonność do widzenia ich przez pryzmat kultury zachodniej i panujących w niej stereotypów – stąd podkreślanie podziału obowiązków między mężczyzn i kobiety pomimo zaburzających ten obraz odstępstw. Dopiero gdy zajęciom kobiet zaczęły się przyglądać badaczki, które przeanalizowały też notatki poprzedników, okazało się, że w większości grup łowcówzbieraczy obowiązki dzieli się dość równo.
Antropolożka Abigail Anderson wykazała, że spośród 63 społeczności koczowniczych badanych w ciągu ostatnich 100 lat kobiety polowały w 46 (chociaż po urodzeniu dzieci wyprawiały się głównie na mniejszą zwierzynę, bliżej domu i w grupach). Potomstwo zostawiały wówczas pod opieką ojców lub sąsiadów. U ludu Aeta z Filipin oraz Mbendjele BaYaka z Konga dziećmi zajmuje się codziennie nawet po 15 osób obu płci. Wszyscy też uczestniczą na równych zasadach w rytuałach, spędzają razem czas wolny i cieszą się podobną swobodą seksualną.
Partnerskim układom sprzyja fakt, że w społecznościach koczowników wszyscy, kobiety i mężczyźni, są tak samo aktywni fizycznie – czytamy w grudniowej analizie z „Proceedings of the Royal Society”. Panie polują, biegają, nurkują i pokonują pieszo długie dystanse (rzadziej jedynie się wspinają, co może wynikać z większej ostrożności). Z analiz paleolitycznych kości wynika, że przeciętna kobieta była tak silna i wysportowana, jak współczesne wioślarki i biegaczki. Była wolniejsza niż mężczyzna, ale za to wytrzymalsza, a miotacze oszczepów wzmacniały siłę jej ramion podczas polowań.
Broń i narzędzia łowieckie w grobach paleolitycznych kobiet to nie tylko symbole, jak długo przypuszczano. Właścicielki umiały się nimi posługiwać, na co wskazują urazy typowe dla myśliwych. Z obliczeń antropologów wynika, że w dzisiejszych społecznościach koczowników kobiety dostarczają więcej żywności (od 60 do 80 proc.) niż mężczyźni, zbierając rośliny i polując na małe zwierzęta. Łowy mężczyzn na grubego zwierza, choć prestiżowe, rzadziej kończą się sukcesem. To zapewne zawsze wpływało na autonomię i decyzyjność kobiet, jednak – jak zauważyli antropolodzy – tylko w mniejszych grupach, ponieważ w większych pojawia się hierarchia, a wraz z nią podział obowiązków według płci.
Sprytne i kreatywne
Przez tysiące lat grupy, w których żyli ludzie, były niewielkie. Jednym z powodów była stosunkowo niska dzietność wynikająca z tego, że kobiety w paleolicie nie rodziły często. Z pewnością miało tozwiązek z tym, że ich płodność była wstrzymana poprzez wieloletnie karmienie piersią. Ale niewykluczone, że regulowały ją, stosując antykoncepcję, a być może w trudnych warunkach praktykowały dzieciobójstwo. Mała liczba dzieci mogła wpływać na sprawiedliwszy podział obowiązków domowych, dawała też kobietom większą swobodę i czas, który mogły twórczo wykorzystać w różnych dziedzinach.
Co prawda ślady świadczące o używaniu zębów do zmiękczania skór lub wstępnego przeżuwania surowego mięsa pojawiają się u obu płci, ale częściej u kobiet. Oznacza to, że częściej to one zajmowały się przetwarzaniem miękkich materiałów i gotowaniem, mając olbrzymi wpływ na rozwój gatunku i cywilizacji. Niezależnie od tego, czy homininom mózg zaczął rosnąć dzięki poddanej obróbce termicznej żywności, czy kiszonkom, ktoś musiał wpaść na pomysł, jak je przyrządzać i przyprawiać, jak przygotować z nasion dzikich traw nadającą się do spożycia owsiankę i upiec z nich podpłomyk, w końcu jak ulepić garnek, w którym można je gotować. Prawdopodobieństwo udziału kobiet w tych wynalazkach jest takie samo, jeśli nie większe niż w przypadku mężczyzn, chociażby dlatego, że i u ludów pierwotnych kobiety gotują częściej. Ich domeną jest też garncarstwo na potrzeby domowe. Amerykański ceramolog James M. Skibo zauważał, że często nieładne, osmolone gary kuchenne były technologicznie równie kunsztowne i funkcjonalne jak delikatne naczynia stołowe, których zyskowną produkcją na większą skalę z czasem zajęli się mężczyźni – a na pewno wytrzymalsze.
Natomiast J.M. Adovasio oraz Olga Soffer, badacze dziejów koszykarstwa, tkactwa i powroźnictwa, stwierdzili w książce „The Invisible Sex: Uncovering the True Roles
of Women in Prehistory”, że kobiety szyły ze skór, a potem z tkanin odzież niezbędną do życia w chłodniejszym klimacie. Robiłyto chociażby dlatego, że bardziej im na niej zależało – szybciej marzły i miały pod opieką bezbronne noworodki. To jakaś kobieta mogła też wpaść 40 tys. lat temu na pomysł,by w kościanej igle zrobić oczko i przewlec przez nie włókno lub rzemyk, umożliwiając szycie strojów bardziej dopasowanych niż te, które powstawały dzięki użyciu szydła.
Igła z nitką spowodowała nie tylko rewolucję tekstylną, ale i kulturalną, ponieważ ubiory zaczęto dekorować aplikacjami, co je nie tylko upiększało, ale też mogło stanowić symbol statusu lub przynależności kulturowej. Tak interpretowane jest 10 tys. paciorków z kłów mamuta, które pierwotnie naszyte były na ubrania mężczyzny i dwóch chłopców pochowanych 35 tys. lat temu w Sungirze w Rosji.
Kobiety mogły wynaleźć i robić sznury oraz liny, których używano do łączenia elementów drewnianych domów czy umożliwiających dalekie podróże belek tratw, a także do plecenia sieci rybackich i wnyków. Na stanowisku datowanym na 16 tys. lat w niemieckim Gönnersdorf archeolodzy znaleźli w latach 60. XX w. ryty na ponad 400 łupkach, wśród których jest najstarsze przedstawienie złapanej w sieci ryby oraz wykonane z wikliny, rzemieni lub sznurów nosidełko dla dziecka. Natomiast na najstarsze archeologiczne ślady po tej niezbędnej dla koczowników rzeczy natrafiono w 2022 r. w liguryjskiej jaskini Arma Veirana. Wokół szczątków dwumiesięcznej dziewczynki zmarłej 10 tys. lat temu odkryto 70 koralików z muszli i wisiorki z małży, które badacze uznali za mające magiczne znaczenie aplikacje nosidełka. Mogło służyć do noszenia kilkorga dzieci, bo koraliki były wyraźnie zużyte.
Uduchowione i wrażliwe
Zarówno skłonność do przesądności, jak i czynne uprawianie magii oraz nawiązywanie kontaktu z zaświatami to była kobieca „specjalność”, dlatego wiele bogatszych pochówków kobiet od razu kwalifikowanych jest jako groby szamanek, uzdrowicielek czy kapłanek. Niektóre przykłady są ewidentne. Obok pochowanej 12 tys. lat temu w jaskini Hilazon Tachtit w Izraelu 50-latki było 50 skorup żółwi, kości tura, dwóch kun, dzika, lamparta, skrzydło orła oraz ludzka stopa. Zapewne były to akcesoria niezbędne do odbywania duchowych podróży. Podobne znaczenie miało nakrycie głowy z kości i zębów dzika, jelenia, żurawia i żółwia, znalezione przy szczątkach 30-latki, którą 9 tys. lat temu pochowano koło Bad Dürrenberg w Niemczech. Są też przykłady etnograficzne – u Lakotów, Navajo czy Hopi w Ameryce Północnej to szamanki odpowiadały za różne rytuały, ale też za przekazywanie wiedzy i tradycji duchowych, a w niektórych plemionach amazońskich to panie prowadziły ceremonię ayahuaski.
Kobietom powierzano zdrowie i przyszłość całych społeczności, bo szamanki, a potem wieszczki, doradzały także w sprawach życiowych i politycznych. Umiejętności bo powstał między 4,8 tys. a 4,6 tys. lat temu, czyli w epoce miedzi, w Montelirio w południowej Hiszpanii. Pod otoczonym kamiennym płaszczem nasypem w jednej z komór grobowych znaleziono chaotycznie rozmieszczone szczątki ośmiu osób, z których siedem było kobietami między
24. a 32. rokiem życia. Badacze naliczyli przy nich 270 769 paciorków z muszli morskich, kamienia i kości. Napodstawie ich liczby, położenia i mikrowłókien w dziurkach wywnioskowano, że służyły jako aplikacje szat. Według eksperymentów i szacunków opisanych w styczniowym „Science Advances” ich wykonanie zajęłoby dziesięciu sprawnym rzemieślnikom z epoki ponad pół roku, gdyby pracowali nieprzerwaniepo osiem godzin dziennie. Ten ogrom wysiłku czynił szaty wyjątkowymi i drogimi.
Kierujące i inicjujące
Kim były te kobiety, skoro ślady nierówności między płciami pojawiły się wraz z opanowaniem procesu metalurgii? Ułożenie ich szczątków w grobowcu może sugerować, że ofiarami. Tylko czy wtedy wystrojono by je w takie szaty? Główny autor artykułu Samuel Ramirez-Cruzado twierdzi, że kobiety należały do elity i pełniły ważne funkcje sakralne lub nawet polityczne. Badania genetyczne mogą wyjaśnić, czy były spokrewnione, ale jest więcej przesłanek świadczących o wysokiej pozycji kobiet w południowej części Półwyspu Iberyjskiego. Długo myślano, że pochowana w tym samym grobie osoba wyposażona w kość słoniową, jajo strusie, bursztyn i sztylet z kryształu górskiego to lokalny przywódca, ale przeprowadzone w 2023 r. badania peptydu amelogeniny w szkliwie zębów wykazały, że jest to kolejna kobieta.
Wysokim statusem panie cieszyły się też w zhierarchizowanej kulturze El Argar, funkcjonującej na terenie dzisiejszej Andaluzji między 4,2 tys. a 3,55 tys. lat temu, w której kobiety wyposażano w bogate dary grobowe. W 2021 r. archeolodzy odkryli grób sprzed 3,7 tys. lat na terenie pałacu osady w La Almoloya ze szczątkami 30-latki i niespokrewnionego z nią starszego mężczyzny, który zmarł przed nią. Podczas gdy biżuteria mężczyzny była stosunkowo skromna, kobietę pochowano w srebrnych i złotych ozdobach, w tym w srebrnym diademie, w którym badacze upatrują symbolu jej władzy, sprawowanej po śmierci męża. Wnioski powstałe na podstawie badań archeologicznych zawsze można podważać, w końcu obdarowywanie kobiet z wyższych sfer drogą biżuterią nie musi świadczyć o tym, że rządziły, ale ostatnio badacze brytyjscy znaleźli dowody genetyczne świadczące o wysokiej pozycji kobiet żyjących na Wyspach Brytyjskich na przełomie er, czyli w epoce żelaza.
Zaczęło się od tego, że naukowcy z Trinity College Dublin i Bournemouth University chcieli zrozumieć, dlaczego na cmentarzyskach z epoki rzymskiej w Dorset w południowej Anglii wiele miejscowych kobiet ma znacznie większe i lepiej wyposażone pochówki niż mężczyźni. Skompletowali międzynarodowy zespół badawczy, który przeanalizował DNA 50 osób leżących na cmentarzysku Winterborne Kingston, funkcjonujący przed podbojem
Fermy mutacji
Ptasia grypa krąży po świecie, mutując i zakażając coraz więcej gatunków zwierząt. Na końcu szeregu są ludzie. Z własnej winy.
PAWEŁ WALEWSKI
S
tany Zjednoczone mają nowego strażnika zdrowia publicznego, a naukowcy – nowy powód do nieprzespanych nocy. Robert F. Kennedy jr. objął stanowisko sekretarza zdrowia w momencie, gdy Ameryka nie wyszła jeszcze z pocovidowej mgły, a już musi mierzyć się z wyzwaniem ptasiej grypy. Za oceanem niemal co tydzień publikowane są informacje o nowych stadach drobiu i bydła zakażonych ptasim wirusem H5N1. Odnotowano również zakażenia wśród ludzi (przyrost z 3 do 67 przypadków w ciągu 7 miesięcy), a nawet zgon mężczyzny w Luizjanie.
Gdy niektórzy mówią o zagrożeniu nową pandemią, stery władzy nad instytucjami medycznymi zobowiązanymi do wydawania zaleceń i monitorowania sytuacji przejął polityk, który postponuje szczepienia, lekceważy badania naukowe, a nade wszystko… propaguje picie surowego mleka. I to najbardziej przeraża naukowców, bo właśnie w ten sposób może dojść do transmisji wirusa H5N1 na ludzi. Gdy krowy są zakażone, ich mleko również zawiera wirusa, co znacząco zwiększa ryzyko przeniesienia go zarówno na pracowników mleczarni, jak i na konsumentów surowych produktów mlecznych.
Kennedy jr. wielokrotnie dawał do zrozumienia, że jego zdaniem pasteryzacja to zbędna ingerencja w naturę. W cudow-
W przemysłowych kurzych fermachwirusy czują się świetnie.
ne właściwości świeżego mleka prosto od krowy wierzy niemal tak gorąco, jak w szkodliwość szczepionek. „Dajmy sobie spokój z chorobami zakaźnymi na osiem lat” – powiedział podczas kampanii wyborczej Donalda Trumpa, co ułatwiło mu nominację na stanowisko sekretarza zdrowia. W obliczu szybko rozprzestrzeniającego się wirusa H5N1 brzmi to mniej więcej jak decyzja, bypodczas pożaru dyskutować o zaletach ognia.
Administracja Bidena w ostatnich miesiącach przeznaczyła 1,8 mld dol. na badania nad ptasią grypą. Pod nowymi rządami budżet może jednak powędrować w zupełnie innym kierunku. H5N1 na razie nie przenosi się między ludźmi, ale każda infekcja to kolejna okazja do mutacji.
Kto woli nie zauważać?
– Wszyscy jesteśmy zmęczeni covidem, więc opinia publiczna ma dość słuchania
o epidemiach – ocenia wirusolog prof. Krzysztof Pyrć z Małopolskiego Centrum
© SIRISAK BAOKAEW/SHUTTERSTOCK
Biotechnologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Choć tak niechętnie słuchamy ostrzeżeń wirusologów i epidemiologów
o kolejnym patogenie X, który – ponownie przenosząc się ze świata zwierząt
– może wyrządzić poważne szkody, warto mieć scenariusze na ewentualny wybuch nowego wariantu grypy oraz na bieżąco śledzić, gdzie się pojawia H5N1 i jak mutuje. Prof. Pyrć uczestniczy w takich europejskich projektach – pod egidą europejskiego Urzędu ds. Gotowości i Reagowania na Stany Zagrożenia Zdrowia (HERA) – więc nie można powiedzieć, że poza Ameryką nic się w tej sprawie nie dzieje.
– Mimo to, co budzi mój niepokój w kontekście Polski, monitoring powinien być prowadzony dokładniej i z większą uwagą – ocenia prof. Maciej Grzybek z Instytutu Medycyny Morskiej i Tropikalnej Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. To apel nie pod adresem naukowców, lecz służb weterynaryjnych i nadzoru sanitarnego. Obaj moi rozmówcy dowiedli wraz ze swoimi zespołami w 2023 r., że wirus ptasiej grypy H5N1 obecny był w drobiowym mięsie, które znajdowało się w karmie dla kotów (potwierdzono wówczas w Polsce 20 ognisk w całym kraju – były to przypadki pojedyncze i rozproszone, nic więc nie wskazywało na epidemię). Gdy pół roku temu ta sama para naukowców postanowiła przebadać surowe mleko sprzedawane na targowiskach (prof. Pyrć w Krakowie, prof. Grzybek w Lublinie i na Śląsku), nie wykryła żadnych zagrożeń. Było czyste. – Świetna wiadomość, ale nie możemy pozwolić sobie na brak czujności – podkreślają dziś zgodnie.
Za to w połowie stycznia tego roku ognisko ptasiej grypy wykryto na Mazowszu
– na fermie indyków wybito 70 tys. sztuk drobiu, a w sąsiednich gospodarstwach prewencyjnie aż 260 tys. To nie pierwszy taki przypadek, bo w 2024 r. znaleziono w całym kraju 50 ognisk H5N1 u drobiu, 12 u ptaków trzymanych w niewoli oraz 55 u ptaków dzikich. Jednak ta skala jest wielokrotnie mniejsza niż w USA, gdzie ponadto sytuacja z ptasią grypą bywa znacznie częściej nagłaśniana.
Czy dlatego reakcja w Europie jest bardziej stonowana, mimo że na plażach Hiszpanii i Francji znaleziono martwe foki i hodowcy też muszą utylizować fermy lub stada? – Problem jest mniej dotkliwy dzięki różnym praktykom stosowanym w przemysłowych hodowlach bydła i drobiu
–
wyjaśnia prof. Grzybek, wspominając korespondencję, jaką prowadził z jednym z amerykańskich wydawców czasopisma, w którym chciał opublikować artykuł po przebadaniu w Polsce 400 krów na obecność pasożytów: – Odpowiedziano mi, że badanie to jest zbyt lokalne, ponieważ w Ameryce na ranczach hoduje się po kilkadziesiąt tysięcy krów, a farmy drobiu mogą liczyć nawet kilka milionówkurcząt. W tak olbrzymich stadach H5N1 ma dużo większą szansę rozprzestrzeniania i adaptacji
–
jak przypomina prof. Pyrć – podobnie jak u ludzi w przypadku Covid-19.
Na ten właśnie czynnik – intensyfikacji przemysłowej w rolnictwie – jako główną przyczynę szybszej ewolucji zarazków zwraca uwagę dziennikarz naukowy Brandon Keim na portalu Nautilus: „Sto lat temu przeciętne amerykańskie stado kurczaków składało się z 70 ptaków. Był to czas przydomowych kurników i drobnych rolników. Obecnie 9 mld zabijanych kurczaków na mięso każdego roku w USA jest hodowanych w budynkach zawierających co najmniej 20 tys. ptaków. Nawet w obiektach bezklatkowych przebywa od 50 tys. do 75 tys. sztuk drobiu, a 85 proc. wszystkich jaj pochodzi z gospodarstw zawierających od 50 tys. do 6 mln kur”.
W takich warunkach, jak napisałKeim, wirusy mają się świetnie: „W fermach przemysłowych miliony ptaków jest stłoczonych razem, co ułatwia przenoszenie patogenów między nimi. Ich układ odpornościowy może być tłumiony przez antybiotyki i stresy środowiskowe: toksyczne powietrze, ścisk, brak światła słonecznego, deformacje fizyczne wywołane hodowlą w celu przyspieszenia wzrostu. Kurczęta są również genetycznie podobne, co oznacza, że wirus zdolny do uniknięcia mechanizmów obronnych jednego ptaka może prawdopodobnie uniknąć wielu z nich”.
Kto czeka na kryzys?
Historia ptasiej grypy nie zaczyna się w XXI w., jak w przypadku SARS-CoV-2, lecz prawie trzy dekady temu w chińskiej prowincji Guangdong, gdzie szybko adaptowano przemysłowe metody hodowli, powszechne w Ameryce Północnej. Totam wykryto niepokojący szczep H5N1. Pierwsza epidemia w Hongkongu w 1997 r. zainfekowała 18 osób, sześć zmarło. Świat wzruszył ramionami. To za mało, by wywołać panikę. Historyczna wręcz bliskość ludzi i drobiu w Azji stanowiła problem lokalny, a wirus, który nie przenosił się łatwo z człowieka na człowieka, wkrótce został opanowany. Ale nie wygaszony.
W ciągu kilku miesięcy linia H5N1 rozprzestrzeniła się na północno-wschodnie Chiny, północną Mongolię i południową Rosję. Wirus nie zawsze był tak śmiertelny dla dzikiego ptactwa jak dla domowego, więc rozległe obszary lęgowe ptactwa wodnego zwiększały jego ekspansję, która do 2006 r. objęła również znaczną część Europy, Bliskiego Wschodu i Afryki. A to dopiero początek.
Przez kolejną dekadę H5N1 podróżował po świecie, zakażając ptaki i zwierzęta gospodarskie na trzech kontynentach, adaptując się i z wolna mutując. Niewielu się spodziewało, że stanie się bardziej zjadliwy, ale od 2021 r. zaczął infekować nie tylko ptaki, lecz również ssaki: morskie (foki), krowy (dochodzi u nich do zakażenia tkanki wymion), a nawet koty. W przeciwieństwie do koronawirusa, który szybko opanował niemal cały glob, H5N1 zdobywa nowe terytoria powoli.
Każda infekcja – ostrzegają eksperci
– to możliwość mutacji w sposób, który może zwiększyć zdolność wirusa do rozprzestrzeniania się wśród ludzi. – To, że zarazek nazwany ptasią grypą występował wśród ptactwa od początku, nie było niczym nadzwyczajnym – zauważa prof. Grzybek. – Ale teraz jest coraz bliżej człowieka: pijemy mleko od krów, w którym może znajdować się potencjalnie zakaźny wirus, bierzemy na kolana i głaszczemy koty.
Gdy w 2021 r. dotarł do USA, gdzie zainfekował ponad 150 mln kurczaków i indyków oraz pierwsze stada krów, było to wydarzenie bez precedensu, które przeraziło naukowców. Jak przyznał Richard Webby z Centrum Badań nad Ekologią Grypy przy WHO: „To przykład sytuacji, w której natura sama eksperymentuje, zwiększając potencjał wirusa”. Otworzyła drzwi do dalszych mutacji, budzących obawy, że wirusy staną się bardziej niebezpieczne dla ludzi.
–
Krowy nie chorują co prawda tak poważnie jak koty, które umierają z ciężkimi objawami neurologicznymi. Ale każdy taki przypadek jest kolejną okazją do przystosowania się do nowych gospodarzy
–
podkreśla prof. Pyrć. Jeżeli H5N1 zdoła skuteczniej zakażać ssaki, istnieje realne ryzyko, że zacznie rozprzestrzeniać się szybciej. Takie scenariusze śnią się
po nocach wirusologom. Eksperci obawiają się zwłaszcza możliwości rekombinacji z wirusem ludzkiej grypy, co mogłoby doprowadzić do powstania nowego szczepu. – To daje ryzyko pojawienia się superpatogenu ze wszystkimi najgorszymi cechami: zdolnością przenoszenia między gatunkami, szerokim zasięgiem geograficznym i wysoką zjadliwością – sumuje prof. Grzybek.
Kto pierwszy się przebudzi?
Czy ptasia grypa może okazać się bardziej śmiercionośna niż Covid-19, jeśli rozszerzy spektrum działania na ludzi?
biu H5N1? Zdaniem polskiego wirusologa do pandemii na wzór Covid-19 wcale nie musi dojść: – Istnieje wiele niewiadomych. Jeżeli nawet rozwinie się kolejna pandemia grypy, może okazać się podobna do tej z 2009 r. Z wysoką liczbą przypadków, ale niezbyt zabójczą.
Przypomnijmy: chodzi o wirusa grypy A(H1N1) znanej jako świńska grypa, która wśród większości zakażonych miała łagodny przebieg, lecz częściej powodowała poważne komplikacje u młodych dorosłych, kobiet w ciąży i osób z chorobami przewlekłymi. W przeciwieństwie do typowej grypy sezonowej rzadziej
kaczki Drogi przenoszenia
i ska°ona
woda ptasiej grypy
transmisja mi~dzy gatunkami transmisja w obr~bie gatunku
dr
dzikie ptaki ptasia grypa
przenosz~ ptasi~ gryp° do 90 proc.
zaka°onych kur
˛miertelno˛˝ u ludzi to 52 proc.
Chocia° wi~kszo˛˝ zaka°e˙ u ludzi pochodzi z kontaktu z drobiem, w 2006 r. w Indonezji odnotowano jeden prawdopodobny przypadek bydło przeniesienia zaka°enia
ludzie
z człowieka na człowieka
~RÓDŁO: U.S. CENTERS FOR DISEASE AND PREVENTION (CDC)
Nie wszyscy piszą tak skrajnie pesymistyczny scenariusz. – Najnowszy wariant wydaje się rzadziej wywoływać ciężką chorobę, czego nie można było powiedzieć
o starszych wariantach ptasiej grypy jeszcze kilka lat temu, kiedy śmiertelność przekraczała 50 proc.– zauważa prof. Pyrć. To jeden ze znaków zapytania: dlaczego infekcje w USA są obecnie łagodne w porównaniu z tymi, które zaobserwowano podczas azjatyckich epidemii drochorowały osoby starsze, prawdopodobnie ze względu na wcześniejszy kontakt z podobnymi wirusami. Zakaziło się nią od 700 mln do 1,4 mld ludzi na całym świecie, zmarło ok. 500 tys. (liczba zgonów na Covid-19 przekroczyła 7 mln).
Dokładne pochodzenie tamtej epidemii pozostaje nieznane. Wiadomo, że rozpoczęła się w Meksyku w marcu 2009 r. w pobliżu przemysłowych hodowli trzody chlewnej. Jest więcej podobieństw z H5N1,
© LECH MAZURCZYK
bo – jak przypomina Brandon Keim –analizy genetyczne wykazały powiązania ze szczepami grypy, które wyewoluowały na fermach świń w USA i Europie Zachodniej i szybko się rozprzestrzeniały. A zatem biologia wirusów grypy od dawna uwikłana jest w ekonomię polityczną biznesu żywnościowego i uprzemysławiających się hodowli, czy to w Ameryce Środkowej, czy w chińskim Guangdong. Kraje rozwinięte mają ten proces za sobą, wiele państw o średnich dochodach dopiero teraz dokonuje tej transformacji, a kraje biedniejsze dopiero pójdą w ich ślady.
Wróćmy jednak do pytania o ryzyko replikacji wirusa wśród ssaków w najbliższym otoczeniu człowieka. Jak pisze Keim: „W ciągu zaledwie kilku lat wirus wykryto u 30 gatunków ssaków w obu Amerykach. To więcej niż zainfekował na całym świecie w ciągu dwóch wcześniejszych dekad. Jednak z jakichś powodów jeszcze nie rozprzestrzenia się wśród świń, które są idealnym gatunkiem do mieszania różnych wariantów wirusów”.
Obecnie do zakażeń dochodzi głównie u osób, które miały bezpośredni kontakt z zakażonymi ptakami, krowami lub ich wydzielinami. W USA gromadzony jest już zapas nowych szczepionek mRNA, które mogłyby zostać wykorzystane na wypadek najgroźniejszego scenariusza, czyli pandemii H5N1 (tradycyjne sezonowe szczepionki przeciwgrypowe nie są skuteczne w przypadku odmiany ptasiej). Finlandia jako pierwszy kraj na świecie rozpoczęła podawanie tej szczepionki osobom pracującym przy hodowlach drobiu. W czerwcu 2024 r. HERA podpisała umowę na dostawę 665 tys. dawek zaktualizowanej szczepionki przeciwko grypie ptasiej, z opcją zakupu kolejnych 40 mln dawek.
Istnieje też szczepionka dla drobiu, która pomaga w ograniczeniu rozprzestrzeniania wirusa, choć niektórzy zastanawiają się, czy nie maskuje tylko zakażenia, wskutek czego chore kurczaki i indyki mogłyby wylądować na naszych stołach. Na szczęście pojawiły się badania zaprzeczające tym obawom. Nie ma jednak nadal szczepionek dla bydła i kotów.
Historia H5N1 to opowieść nie tylko
o wirusie, ale i o naszym stosunku do zagrożeń globalnych, a głównie o niechęci do wyciągania wniosków z przeszłości. Zwłaszcza gdy ma się słabość do mleka prosto od krowy.
PAWEŁ WALEWSKI
Zimny
prysznic w Spa
W 1920 r. polski premier na szczycie zachodnich mocarstw błagał o ratunek przed Rosjanami maszerującymi na Warszawę. Dostał ofertę zrzeczenia się przez II RP niepodległości. Zaważyły na tym biznesowe rozmowy Brytyjczyków z Moskwą.
ANDRZEJ KRAJEWSKI
‚‚P
olacy nie tylko okazali się skrajnie głupi, ale także świadomie zlekceważyli rady dawane im przez aliantów” – takimi słowami brytyjski premier David Lloyd George powitał 6 lipca 1920 r. w Spa Stanisława Patka. Polski minister spraw zagranicznych przyjechał do belgijskiego kurortu, by nakłonić przywódców Wielkiej Brytanii i Francji do udzielenia Polsce militarnego wsparcia w wojnie to
czonej z Rosją od początku 1919 r. Korzystał z okazji, jaką dawała konferencja państw Ententy w ośrodku wypoczynkowym Villa La Fraineuse. Szefowie rządów Wielkiej Brytanii, Francji i Włoch zaprosili do niego przedstawicieli Niemiec, żeby poważnie z nimi porozmawiać na temat opóźnień w wypłacaniu przez Berlin reparacji wojennych.
Surowce z Rosji
Prośby Patka o wsparcie dla Polski zmagającej się z Rosją przyjęto z wrogością, podobnie jak na początku 1920 r., kiedy po raz pierwszy o nią zabiegał. Wówczas usłyszał, że w konflikcie z Moskwą: „mocarstwa zachodnie bynajmniej nie mają ochoty partycypować” – pisze Mariusz Wołos w „Szkicu o polskiej polityce zagranicznej w międzywojennym dwudziestoleciu”.
Pojawił się jeszcze jeden czynnik. Rząd Lloyda George’a nawiązał dyskretny kontakt z bolszewikami i pragnął porozumienia z Włodzimierzem Leninem w najistotniejszych dla Wielkiej Brytanii kwestiach. Dzień przed spotkaniem z Patkiem brytyjski premier nakazał swemu sekretarzowi Philipowi Kerrowi poinformować o tym ambasadora Zjednoczonego Królestwa w Waszyngtonie Aucklanda Geddesa. „Kerr pisał do Aucklanda Geddesa, że premier od dłuższego czasu próbuje doprowadzić do stabilnego układu z Rosją Sowiecką, ponieważ uważa, iż żywność i surowce z Rosji są konieczne do odbudowy Europy, a także dlatego, że pokój przyczyni się do osłabienia bolszewizmu i utorowania drogi wpływom zachodnim do Rosji” – relacjonuje w książce „Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 – zapomniany appeasement” Andrzej Nowak. Na koniec listu podkreślono, że Lloyd George obawia się o swój plan z powodu „imperialistycznej polityki Polaków”.
Bankrutujące imperium
Podczas pierwszej wojny światowej Wielka Brytania musiała zaciągać kolejne kredyty w amerykańskich bankach oraz od rządu USA. Po podpisaniu pokoju terminy spłat zbliżały się, a Zjednoczone Królestwo było winne USA ponad 5 mld ówczesnych dolarów. Jednocześnie prezydent Woodrow Wilson odrzucał propozycje Londynu, by umorzyć choć część zobowiązań. Tymczasem Bank Anglii oddał swe rezerwy złota Amerykanom i nie mógł wrócić do jego parytetu, by funt znów stał się budzącą zaufanie walutą. Gospodarkę brytyjską dotknęła powojenna recesja, rosło bezrobocie. Z powodu piętrzących się trudności pozycja Lloyda George’a słabła, a w jego Partii Liberalnej doszło do rozłamu. Nawet egzekwowanie od Niemców wypłat reparacji okazywało się bardzo trudne. Premier szukał więc desperacko recept dla kraju na gospodarcze ożywienie.
Wówczas zachęcające sygnały zaczęła wysyłać Moskwa. W ręce bolszewików wpadły olbrzymie rezerwy złota zgromadzonego przez Bank Rosji przed rewolucją
– prawie 800 ton kruszcu. Z początkiem 1920 r. z wizytą do Paryża i Londynu wybrał się na polecenie Lenina komisarz przemysłu i handlu Leonid Krasin. Podczas spotkań z wpływowymi francuskimi i brytyjskimi politykami obiecywał spłatę carskich długów w zamianzanawiązanierelacji handlowych. Wypłacalność miały gwarantować rezerwy zlikwidowanego Banku Rosji.
Premier Lloyd George okazał się zainteresowany ofertą. Już w lutym 1920 r. podczas obrad w Izbie Gmin oświadczył: „Nie udało się nam siłą przywrócić w Rosji normalności. Wierzę, że możemy to zrobić i uratować ją dzięki handlowi. Wymiana handlowa skłania do opamiętania”. Osobiście spotkał się z Krasinem kilkukrotnie w czerwcu 1920 r., gdy ten zawitał do Londynu. Komisarz w zamian za rosyjskie złoto i odnowienie relacji handlowych domagał się zaniechania wspierania Polski oraz broniącej się na Krymie „białej” armii gen. Piotra Wrangla. Jako premię obiecywał, że bolszewicy nie uczynią niczego, co mogłoby zaszkodzić trwałości brytyjskiego imperium.
Negocjacje nie przyniosły wiążącej umowy, bo Lenin wolał czekać na rozstrzygnięcie wojny z Polską, a Lloyd George musiał wyjechać do Spa. Kiedy pojawił się tam przedstawiciel II RP, brytyjski premier był już mocno zmotywowany do użycia Polski jako „marchewki”, która zachęci bolszewików do otwarcia się gospodarczego na Zachód.
Z początkiem lata 1920 r. sytuacja Polski stawała się coraz trudniejsza. Od zakończonej klęską wyprawy na Kijów trwał nieprzerwany odwrót wojsk w stronę Wisły. W Warszawie upadł rząd Leopolda Skulskiego i po trzech tygodniach sporów stanowisko premiera powierzono Władysławowi Grabskiemu.
Z jego inicjatywy 1 lipca 1920 r. specjalną ustawą sejmową powołano do życia Radę Obrony Państwa. W jej skład weszli naczelnik państwa Józef Piłsudski, premier, marszałek Sejmu, liderzy stronnictw politycznych i najważniejsi ministrowie. Parlament scedował na Radę swe kompetencje w zakresie prowadzenia wojny oraz zawarcia pokoju. Wszelkie decyzje musiały być podejmowane szybko, bo polskie armie wycofywały się w popłochu i wróg był coraz bliżej Warszawy oraz Lwowa.
W tej sytuacji każda pomoc zachodnich mocarstw była na wagę złota. Kłopot II Rzeczpospolitej polegał na tym, że na niwie ekonomicznej nie miała do zaoferowania niczego cennego. Tymczasem uwaga Lloyda George’a właśnie na tym się koncentrowała. Wyciągnięciu szybkich zysków służyły negocjacje z Niemcami w Spa oraz potajemne rozmowy z bolszewikami. Dlatego już 6 lipca minister Patek był zmuszony zadepeszować do Warszawy, że zachodni alianci odprawili go z kwitkiem.
Grabski zdecydował się wsiąść do pociągu i osobiście pojechać do Belgii. Choć w przysłanej z Londynu depeszy odradzał mu to szef polskiego poselstwa w Wielkiej Brytanii książę Eustachy Sapieha. „Mimo wezwania Patka proszę nie jechać do Spa”
– apelował. Jednak zdesperowany premier nie zamierzał rezygnować z nadziei na pomoc ententy. „Jechałem w 1920 r. do Spa w porozumieniu z Marszałkiem Piłsudskim myśląc, że będę miał
do czynienia z sojusznikami, których nasz los obchodzi” – wspomniał w swojej książce „Idea Polski”.
Nim dojechał, Lloyd George uzgodnił wspólne stanowisko z premierem Francji Alexandrem Millerandem. Nie okazało się to trudne. Bliskim doradcą francuskiego przywódcy był senator Socjalistycznej Partii Republikańskiej (PRS) Anatole de Monzie, który w 1920 r. opiekował się przebywającym w Paryżu Krasinem. W Spa Millerand nie sprzeciwił się pomysłowi brytyjskiego kolegi, który zaproponował wspólne nawiązanie relacji handlowych z bolszewicką Rosją, egzekucję carskich długów i przeforsowanie układu pokojowego, który okroiłby Rzeczpospolitą do „ziem etnicznie polskich”.
Grillowanie Grabskiego
Na polskiego premiera czekały w Villa La
Fraineuse kolejne niespodzianki. Oto prze
bywał tamjuż szef Polskiej Misji Wojskowej w Paryżu gen. Tadeusz Rozwadowski. Ściągnięty na życzenie francuskiego MSZ. Tak Millerand zagwarantował sobie dostęp do informacji, jak zmienia się sytuacja na froncie polsko-rosyjskim. O czym generał był regularnie powiadamiany depeszami z Warszawy. Grabskiego nie czekało powitanie należne szefowi rządu. Kazano mu czekać, aż przywódcy mocarstw zgodzą się porozmawiać.W tymczasie LloydGeorge wcielał w życie pierwszy z warunków Krasina.Na Krym do gen. Wrangla wysłano depeszę, w której Wielka Brytania groziła zakończeniem dostaw broni i żywności, gdyby ten rozpoczął działania ofensywne przeciwko bolszewikom utrudniające Armii Czerwonej natarcie na Warszawę.
8 lipca szef brytyjskiego rządu zgodził się przyjąć Grabskiego. Uczynił to w towarzystwie ministra spraw zagranicznych
© NAC, ULLSTEIN/GETTY IMAGES
lorda George’a Curzona oraz Philipa Kerra. Dzień później grono to poszerzył o premiera Milleranda, marszałka Ferdinanda Focha i jego szefa sztabu gen. Maxima Weyganda. Te dwa dni były dla Polaka koszmarem.
„Grabski przeczuwał, że w jego osobie Polska przyszła do Canossy, i spodziewał się wszelakich upokorzeń – nic nie zostało mu oszczędzone” – pisze Joanna Złotkiewicz-Kłębukowska w opracowaniu „Od Balfoura do Curzona – polityka Wielkiej Brytanii wobec odradzającej się Polski 1918–1920”. Wszelkie jego argumenty słuchacze ignorowali, potakując gromiącemu go Lloydowi George’owi. Ten oznajmił nawet, że to Polska: „zaatakowała Rosję i dokonała inkorporacji 3,5 mln Rusinów”, sprawiając kłopoty zachodnim mocarstwom. Poprowadził rozmowy tak, by władze Rzeczpospolitej obarczyć winą za zlekceważenie ostrzeżeń krajów ententy, za wszczęcie wojny i doprowadzenie własnego kraju na skraj katastrofy. Pozostali w tym sekundowali.
Wreszcie 10 lipca posadzono Grabskiego przed mapą, a brytyjski premier narysował na niej linię wschodniej granicy Rzeczpospolitej, jaką zamierzał ustanowić. Nazwano ją potem „linią Curzona”, choć lord Curzon jedynie w milczeniu asystował. Na żądanie Londynu Polska miała oddać bolszewickiej Rosji ziemie na wschód od rzeki Bug, zrezygnować z Wilna i zgodzić się na powrót Wolnego Miasta Gdańska w granice Niemiec. Oraz przekazać w ręce mocarstw prawo do decyzji, jak zostanie podzielony między II RP a Czechy Śląsk Cieszyński. Tylko w kwestii Lwowa i Galicji Wschodniej zgodzono się na „konsultacje z mieszkańcami tego regionu”.
Po dwóch dniach grillowania Grabski podpisał dokument, w którym aprobował warunki podyktowane przez Lloyda George’a. W zamian tensygnował krótkie oświadczeniemówiące: „jeżeli wojska rosyjskie odmówią rozejmu, to Sprzymierzeni dadzą Polsce wszelką pomoc, specjalnie w materiale wojennym
– ile tylko to będzie możliwe, z uwzględnieniem swego własnego wyczerpania i ciężkich zobowiązań, gdzie indziej powziętych”.
Niezdecydowany Lenin
Notę dyplomatyczną z ofertą Lloyda George’a przekazał Leninowi 11 lipca 1920 r. ludowy komisarz spraw zagranicznych Grigorij Cziczerin. Jej treść wprawiła wodza rewolucji w osłupienie. Do misji Krasina nie przykładał wielkiej wagi, zwłaszcza że przez pół roku nie przyniosła znaczących efektów. Natomiast perspektywa zniszczenia Polski obudziła nadzieję na przeniesienie rewolucji najpierw na Węgry, a potem być może dalej na zachód Europy. Nagle Zjednoczone Królestwo proponowało mu łatwe zwycięstwo w zamian za powściągnięcie rewolucyjnych apetytów, spłatę carskich długów i współpracę gospodarczą. Przez cztery dni przywódca bolszewików rozważał, czy wybrać pewny, acz ograniczony sukces, czy zaryzykować grę va banque.
Pytanie to skierował do najbliższych współpra-
Tymczasem w stolicy Polski 13 lipca odbyło się tajne posiedzenie Rady Obrony Państwa. Choć jej członkowie oskarżyli Grabskiego, że nadużył pełnomocnictwa, które mu przyznano, Rada przegłosowała zgodę na przyjęcie brytyjskich warunków zawieszenia broni. Józef Piłsudski oświadczył, iż gotów jest się podać do dymisji, ale reszta Rady się temu sprzeciwiła. Jednak trzy dni później podczas posiedzenia Komitetu Centralnego WKPb Lenin zarekomendował odrzucenie brytyjskiej oferty. Po czym zalicytował wyżej i 18 lipca do Lloyda George’a dotarła nota, w której wódz rewolucji proponował skupienie się na rozmowach o wznowieniu wymiany handlowej. Odrzucał natomiast pośrednictwo Wielkiej Brytanii w kontaktach z polskim rządem.
Tymczasem Londyn posłał już do Warszawy misję kierowaną przez brytyjskiego ambasadora w Berlinie lorda Edgara d’Abernona oraz sekretarza gabinetu premiera barona Maurice’a Hankeya. Jej zadaniem było wyegzekwowanie uległości Polaków. „Polska jest nie do utrzymania między Niemcami a Rosją. Trzeba wycofać się z wszelkiej odpowiedzialności za jej los i zostawić jego rozstrzygnięcie wielkim sąsiadom” – pisał pod koniec lipca w raporcie przesłanym z Warszawy baron Hankey. Lloyd George zaś zaakceptował propozycję Lenina i posłał do Moskwy nową notę, oferując konferencję pokojową w Londynie.
W brytyjskiej stolicy Krasin wraz Kamieniewem zjawili się 4 sierpnia po to, żeby zażądać jeszcze więcej, niż bolszewikom proponowano. W swym memorandum Kamieniew przekazał gospodarzowi, że wznowienie relacji handlowych nastąpi, gdy Polska wraz z zawieszeniem broni zredukuje liczebność swych wojsk do 50 tys. Po czym wyda Armii Czerwonej wszystkie zapasy uzbrojenia, a te zostaną przekazane utworzonej na terytorium II RP sowieckiej milicji ludowej. Oznaczałoby to zdanie się Warszawy na łaskę Kremla. „I te warunki Lloyd George nakazał posłowi brytyjskiemu w Warszawie zalecić rządowi polskiemu do przyjęcia jako słuszną, popieraną przez Londyn, podstawę pokoju między Rosją sowiecką a Polską” – pisze Andrzej Nowak.
Jednak miesiąc, jaki minął od wizyty Grabskiego w Spa, pozwolił polskim politykom ochłonąć. Nowy premier Wincenty Witos z energią zabrał się do mobilizowania społeczeństwa do walki. Piłsudski w końcu zdominował Radę Obrony Państwa i odrzucił myśl o kapitulacji. Zatem notę przesłaną z Londynu zignorowano. Zamiast tego posłano do Mińska delegację na bezpośrednie rozmowy pokojowe z bolszewikami. Wówczas Lloyd George otwarcie zażądał dymisji Piłsudskiego i zakomunikował
o zaprzestaniu udzielania Polsce pomocy. Ten gest niczego już nie zmienił. O przyszłości Polski zdecydował nie on, lecz bitwa u wrót Warszawy.
ANDRZEJ KRAJEWSKI
Książka autora „Rzeczpospolita kryzysowa.
cowników. Lew Trocki i Lew Kamieniew opowie-
zł ( Dwadzieścia lat spaceru po linie” ukazuje się 12 marca.
dzieli się za przyjęciem brytyjskiej propozycji. Ten drugi postulował, by działać etapami i zadowolić się linią Curzona oraz Galicją. „Stąd ruch chłopski może szybciej przeniknąć do Polski, aniżeli po linii prostej z Mińska na Warszawę, a – po drugie – to brama na Węgry” – napisał Kamieniew w liście do Lenina. Natomiast Józef Stalin domagał się odrzucenia noty, a marszałek Michaił Tuchaczewski zapewnił, iż wkrótce zajmie Warszawę.
Dwie dekady Drugiej RP
k o kaj ni śc
ie js N ic
k h roi j w
ols
ie
k w deni go
sp ch ny
Więcej o II RP przeczytasz w Pomocniku Historycznym „DWIE DEKADY RP”, dostępnym na sklep.polityka.pl
N
ajcięższą obrazą, jakiej doznał naród włoski, było określenie Italii mianem „pojęcia czysto
Przyczajony
geograficznego”. A jednak au
tor tych słów, austriacki kanclerz Klemens von Metternich, wiele nie przesadził. Wedle różnych szacunków za-
PIOTR PODEMSKI
Lampart
ledwie od 2 do 10 proc. mieszkańców Pół
© NETFLIX, HERMANN HISTORICA/FORUM
Najnowsza ekranizacja ikonicznej powieści sycylijskiej „Lampart” wpisuje się w dzisiejsze spory
o zjednoczenie Włoch.
Bal burbońskiej arystokracji,która wkrótce straci władzę i wpływy,kadr z serialu „Lampart
wyspu Apenińskiego mówiło w połowie XIX w. po włosku, reszta – w dialektach. Pozostały po średniowieczu kampanilizm (przywiązanie wyłącznie do dzwonnicy własnej parafii) tylko częściowo ustąpił miejsca poczuciu przynależności do wspólnot regionalnych – toskańskiej czy lombardzkiej.
Rozciągające się od Neapolu do Palermo Królestwo Obojga Sycylii pod rządami dynastii Burbonów było całkowicie innym światem niż Królestwo Sardynii z głównym ośrodkiem w podalpejskim Turynie, w którym panowała dynastia sabaudzka. Zdominowaną przez przemysłową burżuazję liberalną monarchię konstytucyjną z Północy od niepiśmiennych, fanatycznie katolickich chłopów z Południa, rządzonych przez pochodzącą często z Hiszpanii arystokrację, oddzielało Państwo Kościelne pod rządami „papieża-króla”. Nad utrzymaniem tego status quo czuwał „związek zawodowy” europejskich monarchów, czyli Święte Przymierze.
Marzenia o Risorgimento – zjednoczeniu (dosłownie: zmartwychwstaniu) niepodległych Włoch jako państwa narodowego – wydawały się w tych warunkach niedorzecznością. Właśnie do tych podziałów, napięć i sporów, skupiających się jak w soczewcew wydarzeniach 1860 r. na Sycylii, nawiązuje serial „Lampart”.
Dał im przykład Bonaparte
Pojęcie Królestwa Italii, funkcjonujące co najwyżej we wczesnym średniowieczu, przywrócił do życia Napoleon. Pochodzący z Korsyki „bóg wojny” żywił wobec Włoch szczególne uczucia, osobiście obejmując stery stworzonej przez siebie Republiki, a potem Królestwa Włoch. Z Napoleonem przyszły na Półwysep Apeniński idee rewolucyjne wraz z najważniejszą – fraternité– stanowiącą podstawę nowoczesnego nacjonalizmu, czyli przeświadczenia o braterskiej wspólnocie narodowej ważniejszej niż podziały stanowe czy regionalne. Po krótkiej epopei napoleońskiej pozostał Włochom jako inspiracja jeszcze narodowy trójkolorowy sztandar – czyli korekta rewolucyjnej flagi francuskiej o zieleń
żyznej Niziny Padańskiej. Nasam koniec wizjępatriotyzmuwłoskiegojużnamodłę romantyczną sformułował w tzw. manifeście z Rimini Joachim Murat, Francuz i szwagier Napoleona: „Włosi! Wybiła godzina! Opatrzność wzywa Was, byście stali się niepodległym narodem. Od Alp do Sycylii niech zabrzmi jeden okrzyk: Niepodległość Włoch!”.
Kolejne pokolenia rewolucjonistów spiskujących przeciwko lokalnym włoskim władcom i ich wiedeńskiemu protektorowi Metternichowi częstokroć kończyły przed plutonem egzekucyjnym lub pod widłami rozwścieczonych chłopów, którzy – jako analfabeci i bigoci – pozostawali zaskakująco odporni na argumenty chcących nieść im wyzwolenie patriotów-rewolucjonistów. W ten sposób wykuwał się niezrozumiały dla Polaka podział na lewicowych patriotów i prawicowych rzeczników status quo, czyli trwania rządów poszczególnych monarchów pod przewodem Habsburgów.
Włosi będą Polakami
Prawdziwy kamień filozoficzny włoskiej tożsamości narodowej, czyli formułę umożliwiającą pozyskanie dla patriotyzmu mas włoskich katolików, stworzył dopieroGiuseppeMazzini (zacomaulicę, plac lub pomnik w każdym włoskim miasteczku). Jeśli bywa nazywany apostołem zjednoczenia Włoch, to dlatego, że dostrzegł konieczność masowej propagandy idei narodowej wśród prostego ludu. Jego zwolennicy przekonywali, że nie ma sprzeczności między chrześcijaństwem a włoskim wyzwoleniem narodowym, ponieważ biblijny Bóg jest miłosiernym ojcem dla maluczkich, a Chrystus w „Kazaniu na górze” staje po stronie biednych i uciśnionych, nie zaś wyzyskujących ich królów, obszarników i kardynałów. Nacjonalizm Mazziniego, założyciela Młodych Włoch i Młodej Europy, skierowany był do wewnątrz – głosił prymat wspólnoty narodowej nad lokalnymi partykularyzmami, ale bez wrogości wobec innych narodów. Kreślił wręcz w pewnym momencie wizję Stanów Zjednoczonych Europy.
Dla Polaka wzruszająco brzmią ciepłe słowa, w których ten włoski patriota wskazał królowi Piemontu przykład do naśladowania: „Polacy, Sire, pokazali światu potęgę narodu, który walczy o przetrwanie i wolność. Wzbudźcie ten entuzjazm, a i Wasi poddani staną się Polakami. Todawne imię Italii dokona cudów!”.
Demokratyczny radykalizm Mazziniego wzbudzał przerażenie w kręgach zachowawczych, ale i wśród liberalnej burżuazji. Część intelektualistów z tych kręgów odrzucała rewolucję narodową i poszukiwała kompromisowej formuły zjednoczenia, np. w formie konfederacji dotychczasowych królestw i księstw. Początkowo w roli jej lidera upatrywano młodego papieża Piusa IX, gdy jednak odmówił poprowadzenia ogólnonarodowej krucjaty przeciw austriackiemu zaborcy, włoscy patrioci wzięli do reszty rozbrat z Kościołem. Skierowali oczy na konstytucyjnego monarchę Sardynii-Piemontu Wiktora Emanuela II.
W połowie XIX w. triumfy święciła operowa twórczość Giuseppe Verdiego, a zwłaszcza pieśń żydowskich wygnańców tęskniących za utraconą ojczyzną z „Nabucco”, rozpoczynająca się od słów „Va, pensiero”. Z czasem stała się mocnym kandydatem do roli włoskiego hymnu narodowego. Nazwisko Verdiego wykrzykiwano z entuzjazmem na ulicach i placach Włoch tym chętniej, że stanowiło zakodowany przed austriacką cenzurą slogan patriotyczny. Okrzyk: „Viva Verdi!” tłumaczono
– przyjmując nazwisko kompozytora za akronim – jako „Niech żyje Wiktor Emanuel jako król Włoch!” (Vittorio Emanuele re d’Italia).
Pod szyldem królewskim metodycznie działał premier Piemontu, pochodzący z Sabaudii Camillo Cavour. Jak mawiają złośliwi, rzeczywistym architektem Risorgimenta okazał się właśnie ten biurokrata, który do końca życia swobodniej mówił po francusku niż po włosku. Nie skalał się podróżą dalej na południe niż do Florencji, brzydząc się biedą i ciemnotą Sycylii czy Neapolu, które uważał za „Afrykę”. Zjednoczenie całych Włoch „od Alppo Sycylię” postrzegał Cavour jako szkodliwą mrzonkę, reformując za to Królestwo Sardynii w duchu liberalnym (m.in. w myśl
hasła „Wolny Kościół w wolnym państwie”), a dzięki sojuszowi z Napoleonem III usunął z północnych Włoch wpły
wy Habsburgów.
Bohater dwóch światów
Cavour osiągnął kres swych możliwości po krwawych bitwach przeciw Austriakom pod Magentą i Solferino w 1859 r. (cierpienie ich ofiar było inspiracją do powstania Czerwonego Krzyża). Przyłączył do Piemontu Mediolan z Lombardią w zamian za cesję Sabaudii i Nicei na rzecz sojuszniczej Francji. Poszły za tym plebiscyty w księstwach środkowych Włoch, w których rozbudzona patriotycznie ludność opowiedziała się za przyłączeniem swych państw do Piemontu, a pobici Austriacy nie byli w stanie
temu zapobiec. Jednak dalej na południe rozciągało się już Państwo
Kościelne (atak na nie byłby dla sabaudzkiej monarchii dyplomatycznym samobójstwem), a jeszcze dalej – pogrążone w marazmie burbońskie Królestwo Obojga Sycylii. Na scenę włoskich dziejów wkroczył wówczas ponownie Giuseppe Garibaldi. Dawny druh Mazziniego m.in. z czasów Wiosny Ludów, a raczej szabla na usługach jego idei, marynarz i celebryta. Znany był jako „bohater dwóch światów”, bo spędził ponad 10 lat w Ameryce Południowej, gdzie brał udział w walkach rewolucyjnych m.in. w Brazylii i Urugwaju. Stamtąd przywiózł ukochaną żonę Anitę, którą ponoć wypatrzył na brzegu z okrętu, po czym dobił do plaży i oświadczył nieznanej dziewczynie: „Musisz być moja!”. Tego właśnie rewolucyjnego szaleńca namówił Mazzini do podjęcia beznadziejnej próby rozpalenia płomienia rewolucji wśród żyjącego w nędzy ludu Sycylii. Król Wiktor Emanuel II skomentować miał to zgryźliwie: „Byłoby wielkim nieszczęściem, gdyby jakiś neapolitański statek powiesił na rei mojego biednego Garibaldiego. Uprościłoby to jednak nieco
© ALAMY/BE&W (3)
całą sprawę. A jakiż wspaniały pomnik gotowiśmy mu wystawić!”. Tak zaczęło się najbardziej niewiarygodne wydarzenie z dziejów „świętego szaleństwa” europejskiego romantyzmu – wyprawa tysiąca rewolucjonistów na podbój królestwa.
Po lampartach – hieny
Uniwersalizm powieści „Lampart” (inne polskie tłumaczenie to „Gepard”) wynika przede wszystkim z tego, że dzieje i skutki sycylijskiej wyprawy Garibaldiego opowiada z perspektywy określanej dziś jako dissonant narrative, czyli z punktu widzenia pokonanych. Giuseppe Tomasi di Lampedusa (1896–1957), spod którego pióra wyszedł opublikowany pośmiertnie tekst, był spadkobiercą wielkiego rodu sycylijskiej arystokracji. O jej upadku opowiedział z pełną melancholii rezygnacją. Taką właśnie postawę prezentuje tytułowy Lampart, książę Salina. Godząc się z nieuniknionym, ubolewa jedynie, że po arystokracji (lampartach) nadejdzie teraz czas wyzutych z wartości i godności nuworyszów z kręgów burżuazji (hien).
Klasyczna ekranizacja w reżyserii Luchina Viscontiego z 1963 r., z udziałem m.in. Burta Lancastera, Alaina Delona i Claudii Cardinale, porównywana była wówczas na użytek amerykańskiego widza do „Przeminęło z wiatrem”. Dołożono starań, by z pietyzmem odtworzyć realia; modę, rytuały i kolory, np. w ponad półgodzinnej scenie balu zrealizowanej z pomocą potomków sycylijskiej arystokracji w autentycznych pałacowych wnętrzach. Przysłowiowe stało się we Włoszech zdanie, którym rezolutny siostrzeniec księcia Tancredi podsumował fasadowość rzekomo radykalnej zmiany: „Wszystko musi się zmienić, żeby nic się nie zmieniło”.
Poruszający do głębi jest tragizm dziejów Sycylii – wiecznie podbijanej prowincji odległych imperiów, czego wizję przed piemonckim wysłannikiem roztoczył Lampart: „Od dwóch tysięcy pięciuset lat jesteśmy kolonią. Jesteśmy zmęczeni, wyczerpani. Sen jest tym, czego chcą Sycylijczycy. Nigdy nie będą chcieli się zmienić z tej prostej przyczyny, że uważają się za doskonałych; ich próżność silniejsza jest od nędzy. Jesteśmy bogami”. Serialowa adaptacja naśladuje Viscontiego w dbałości o estetyczny detal i magię spalonego słońcem krajobrazu. Wyraźnie unika jednak historycznego patosu na rzecz pogłębienia wątków psychologicznych, przy czym scenariusz dość swobodnie odnosi się do fabuły powieści.
Widzimy jednak wyraźnie, że lądowanie tysiąca Czerwonych Koszul (ponoć uszytych z materiału przeznaczonego pierwotnie na ubrania robocze dla rzeźników) Garibaldiego w Marsali zakłóciło wielowiekowe rytuały życia Lamparta i całej sycylijskiej arystokracji. Zawierały się one między modlitwą różańcową, dyscyplinowaniem rodziny i dzierżawców, polowaniami z ukochanym psem i wizytami u kurtyzan w Palermo (wielokrotnie widzimy w serialu słynny plac Quattro Canti), a wszystko to pod czujnym okiem pałacowego kapelana. Tymczasem w szeregach Wyprawy Tysiąca rezonował rewolucyjny radykalizm społeczny. Sam Garibaldi pisał: „Księża chcą zrobić z wszystkich Włochów zakrystianów. Jezuici mogą wychować tylko hipokrytów, kłamców i tchórzy”. Tradycja głosi, że już wówczas szerzyło się wśród jego zwolenników hasło: „Na flakach ostatniego papieża powiesimy ostatniego króla!”, które przeszło potem do rewolucyjnej pieśni: „Popalimy kościoły, ołtarze i pałace! Watykan spłonie, a jeśli rząd nam przeszkodzi, niech zacznie się rewolucja, bo zamiast tak żyć, lepiej umrzeć za wolność!”.
Te radykalne idee popychały garstkę śmiałków, wspieranych przez sycylijskich zwolenników Mazziniego, do brawurowych szturmów na pozycje żołnierzy burbońskich w myśl hasła: „Stworzymy Italię albo umrzemy!”, jak np. w owianej legendą bitwie pod Calatafimi. Garibaldi wspominał: „Jeśli w chwili śmierci uśmiechnę się po raz ostatni z dumą, będzie to na wspomnienie o tobie! Bo nie pamiętam chwalebniejszej bitwy!”. Dwa tygodnie później niespełna 20-tysięczny garnizon Palermo kapitulował przed Wyprawą Tysiąca.
Włochy nie istnieją
Z Palermo Garibaldi pomaszerował do Neapolu. Jak lubił się chełpić, wkroczył do miasta tylko z adiutantami przy boku, a żołnierze pokonanego Franciszka II Burbona („armia małego Frania”, jak do dziś określa się we Włoszech bandę nieudaczników) skwapliwie mu salutowali, zamiast próbować zatrzymać. Rewolucyjny ferwor na włoskim Południu przeraził nawet liberałów z Północy – Cavoura i Wiktora Emanuela. Król wyruszył więc na południe, co doprowadziło do symbolicznego spotkania pod Teano, pomiędzy Rzymem a Neapolem. Naprzeciw Wiktora Emanuela, regularnych piemonckich wojsk i idei monarchii konstytucyjnej stanął Garibaldi na czele Czerwonych Koszul i zrewoltowanego ludu, z wizją antyklerykalnej, demokratycznej republiki.
Wśród niewyobrażalnego napięcia obie armie usłyszały wreszcie okrzyk Garibal-diego:„PozdrawiamKrólaWłoch!”.Towłaśnie on, generał w czerwonej koszuli, nie tylko symbolicznie, ale i faktycznie podał Wiktorowi Emanuelowi na tacy koronę zjednoczonego państwa, składając przy tym na ołtarzu narodowej jedności ideę rewolucji. Prawica uznała to za wzór patriotycznego poświęcenia, lewica – za zdradę ideałów. 17 marca 1861 r. król Sardynii
– po stosownej uchwale parlamentu w Turynie – przyjął jednostronnie tytuł Króla Włoch.Coznaczące,ówdzieńnarodowego zjednoczenia nie jest we Włoszech wolnym od pracy świętem państwowym. Południe poczuło się bowiem skolonizowane przez Piemont, czemu stawiło otwarty opór zbrojny (Neapol) lub przeszło do konspiracji (jedno z wyjaśnień genezy mafii). Garibaldi walczył jeszcze o odebranie papieżowi Rzymu („Rzym albo śmierć!”), aż wreszcie powstrzymany i raniony w nogę przez włoskich żołnierzy osiadł na skalistej wyspie Caprerze. Przepaści między włoską Północą i Południem nie udało się zakopać do dziś. Część południowców uparcie kwestionuje oficjalną narrację o zacofaniu burbońskiego królestwa, argumentując, że np. to właśnie tam wybudowano pierwszą we Włoszech linię kolejową (Neapol–Portici). Nadal aktualne pozostaje zatem wezwanie jednego ze współtwórców Risorgimenta Massimo D’Azeglio, który ostrzegał: „Stworzyliśmy Włochy. Teraz trzeba jeszcze stworzyć Włochów”.
Ruszający na platformie Netflix 5 marca, 164 lata po zjednoczeniu Italii, serial „Lampart” w duchu typowym raczej dla włoskiego (bliższego teatru) niż hollywoodzkiego (monumentalnego) kina daje nam wgląd w aktualny model włoskiej tożsamości i narodowej debaty. Czy racja była po stronie rewolucjonistów czy monarchistów? Czy Południe ma powody do świętowania, czy raczej do żałoby? Naile Risorgimento okazało się projektem udanym? A może – jak prowokacyjnie twierdzi dziennikarz i krytyk Fabrizio Rondolino – „żadne Włochy nie istnieją, a o Włochach to już w ogóle nie ma co mówić”?
PIOTR PODEMSKI
Odmowa milczenia 5/6
Nasienie świętej figi (The Seed of the Sacred Fig), reż. Mohammad Rasoulof, prod. Iran, Francja, Niemcy, 168 min, w kinach od 7 marca
© M2FILMS, KINO ŚWIAT, CANAL+, SKYSHOWTIME, BARTEK BARCZYK
W
ybitny reżyser Mohammad Rasoulof („Zło nie istnieje”, „Uczciwy człowiek”) jest także wielokrotnie skazywanym i więzionym przez irański reżim aktywistą. Miał zakaz kręcenia filmów, ale w tajemnicy przed władzami wciąż je realizował, narażając siebie i współpracowników na represje. Po tym, jak w 2024 r. Islamski Sąd Rewolucyjny skazał go na osiem lat i karę chłosty, uciekł z kraju. Powstałe poza oficjalnym obiegiem jeszcze przed emigracją „Nasienie świętej figi”to druzgocący dramat polityczny, na przykładzie rozpadu więzi rodzinnych obnażający mechanizm działania systemu. Film został zainspirowany zamieszkami po śmierci Mahsy Amini, przetrzymywanej w areszcie za nieprawidłowe noszenie chusty w 2022 r. Na ekranie pojawiają się autentyczne materiały archiwalne z brutalnej akcji służb bezpieczeństwa krwawo tłumiących uliczne protesty. Jednak trzon fabuły tworzy uważna obserwacja powoli nabrzmiewającego konfliktu między dwiema dorastającymi córkami (jedna z nich jest studentką, której koleżanka zostaje ranna podczas manifestacji), matką oraz ich ojcem – tyranem awansującym na sędziego śledczego, którego obowiązkiem ma być fałszowanie dowodów i wnioskowanie o kary śmierci. W istocie „Nasienie świętej figi”to rozpisana na cztery głosy niemal szekspirowska tragedia wyostrzająca racje sumienia każdej ze stron. Głowa rodziny nienawidzi siebie za to, co robi, choć przed bliskimi się do tego nie przyzna. Posłuszna żona akceptuje wybory męża, przymyka oczy na jego skrajną nieuczciwość, bo sama również czerpie korzyści z poprawy statusu materialnego rodziny. Tylko bunt córek ma cechy autentycznego sprzeciwu, symbolizującego nieuchronność zmian. Film broni się zarówno jako doskonale skonstruowany, budzący bardzo silne emocje thriller sądowy, jak i pełne napięcia, ambitne kino zaangażowane. Nagroda Specjalna Jury w Cannes, szereg innych wyróżnień m.in. nominacje do Złotego Globu, BAFT-y, Oscara – w pełni zasłużone.
JANUSZ WRÓBLEWSKI
Śmierć już czeka 4/6
Małpa (The Monkey), reż. Osgood Perkins, prod. USA, 98 min, w kinach od 7 marca
‚‚W
szyscy umierają”
– mówi matka bliźniaków Hala i Billa
na pogrzebie ich opiekunki, która straciła życie w absurdalnym wypadku w restauracji. I rzeczywiście niedługo potem matka chłopców sama niespodziewanie umiera. A później ich wuj. Hal i Bill dochodzą do wniosku, że za wszystkie tragiczne zgony odpowiada paskudna mechaniczna małpa, pamiątka po ojcu. Gdy zostanie nakręcona i uderzy w blaszany bęben, ktoś umiera w zazwyczaj spektakularny, bardzo krwawy sposób. Bracia próbują pozbyć się zabawki, lecz po 25 latach – dorosłych bliźniaków gra Theo James – karuzela gwałtownych śmierci rozkręca się od nowa. Osgood Perkins to jeden z najbłyskotliwszych twórców współczesnego horroru, lecz na tle jego wcześniejszych filmów, choćby diabolicznego „Kodu zła” czy przewrotnej mrocznej baśni „Małgosia i Jaś”, „Małpa” wydaje się błahostką, zrealizowaną w ramach odpoczynku lub jako szlifowanie warsztatowych umiejętności. Wywiedziony z nowelki Stephena Kinga scenariusz można bez trudu odczytać jako metaforę przypadkowości losu lub opowieść
o nieprzepracowanych traumach młodości, ale „Małpa” to przede wszystkim popis reżyserskiej biegłości: Perkins wie, jak straszyć, tym razem udowodnił również, że potrafi połączyć odrazę z wyjątkowo czarnym humorem. Bardzo specyficzne to widowisko, w swojej klasie całkiem udane, jednak przeznaczone przede wszystkim dla fanów gatunku, którzy docenią festiwal absurdalnie krwawych zgonów i poukrywane w fabule aluzje do innych tekstów kultury masowej.
JAKUB DEMIAŃCZUK
Ź
le się dzieje w państwie duńskim. Podnoszący się w wyniku katastrofy klimatycznej poziom wód zagraża całemu krajowi. Walka z powodziami nie przynosi skutku, za to rujnuje ekonomię. Rząd podejmuje decyzję o całkowitym zamknięciu kraju – 6 mln ludzi musi w ciągu najbliższych miesięcy udać się na przymusową emigrację. Dania przestaje istnieć. Thomas Vinterberg, niegdyś podpora ruchu Dogma, dziś jeden z najważniejszych duńskich reżyserów, wziął na warsztat pomysł z postapokaliptycznej fantastyki, lecz trudno u niego szukać szokujących wizji zagłady, zamieszek czy zbiorowej psychozy. Bardziej interesują go reakcje ludzi w ekstremalnej sytuacji dokonujących wyborów, które zaważą na ich dalszej egzystencji. Śledzi losy jednej rodziny: 19-letniej Laury (Amaryllis August), jej rozwiedzionych rodziców (Paprika Steen i Nikolaj Lie Kaas) i kilku bliskich osób. Każde z nich na swój sposób próbuje udźwignąć ciężar upadającego świata. „Rodziny takie jak nasza” są jednak nie tylko analizą kruchych więzi społecznych, lecz także pełnym goryczy spojrzeniem na obojętność Europy wobec uchodźców oraz wyzwań, jakie niesie ze sobą wcale nie odległa przyszłość. Nowe konteksty do scenariusza (pierwsza wersja powstała przed pandemią i pełnoskalowym atakiem Rosji na Ukrainę) rzeczywistość dopisuje każdego dnia. „Nie sądziłem, że to się kiedykolwiek zdarzy” – mówi jeden z bohaterów. Zupełnie jak my wszyscy. JD
Zimna precyzja 4/6
Lockerbie: W poszukiwaniu prawdy, twórca serii: David Harrower, 5 odc., SkyShowtime
T
rudno w to uwierzyć, ale sprawa eksplozji bomby na pokładzie samolotu linii Pan Am z Londynu do Nowego Jorku, która 21 grudnia 1988 r. zabiła 259 pasażerów (a kolejne 11 osób zginęło w szkockim miasteczku Lockerbie, na które spadły szczątki maszyny), wciąż nie jest wyjaśniona. Trwa kolejny proces. Miniserial według scenariusza dramatopisarza Davida Harrowera drobiazgowo odtwarza katastrofę i kolejne etapy śledztwa prowadzonego przez zdesperowanego w dążeniu do odkrycia prawdy Jima Swire’a (Colin Firth) – lekarza, ojca 24-letniej Flory, która zginęła na pokładzie, oraz rzecznika rodzin ofiar, który swoje odkrycia udokumentował w wydanej w 2021 r. książce. Śledztwo jest żmudne i spowalniane, czasem oparte na teoriach spiskowych, obejmuje bowiem międzynarodową politykę: tajne działania wywiadów i interesy rządów – brytyjskiego, amerykańskiego, libijskiego (są spotkania Swire’a z Muammarem Kaddafim), wątki palestyńskie i irańskie. Dużą część akcji stanowi dramat sądowy, inną – dramat rodziny Swire’ów, żony (Catherine McCormack) i dwojga dorastających dzieci, którzy płacą cenę za zaangażowanie Jima i jego czasem kontrowersyjne decyzje i działania. Serial oddaje to z pieczołowitością. Nie stawia jednak akcentów, przez co wszystko wydaje się tak samo ważne i jednocześnie dziwnie pozbawione emocji. Tak jak gra Colina Firtha – precyzyjna, ale zimna. AK
Kondukt żałobny 3/6
James Joyce, Ulisses, reż. Michał Borczuch, Teatr im. Słowackiego w Krakowie
P
o ubiegłorocznej adaptacji „Czarodziejskiej góry” w TR Warszawa duet reżysersko-dramaturgiczny Michał Borczuch – Tomasz Śpiewak sięga po kolejną monumentalną powieść, by znów stworzyć ponadtrzygodzinny spektakl, rozgrywany w wyzywająco medytacyjnym, niestroniącym od powtórzeń rytmie i wpisujący się w popularny teatralny trend portretowania żałoby. Bloom (Krzysztof Zarzecki) mimo upływu lat nie pogodził się ze śmiercią synka, ale wraca do niego też samobójcza śmierć ojca i rodzinne piętno żydowskich imigrantów. Rolę „triggerów” pełnią pogrzeb przyjaciela i poród koleżanki. Dedalus (Karol Kubasiewicz), student dorabiający jako nauczyciel, przeżywa śmierć matki, której ostatniego życzenia nie spełnił. Gdy ich drogi się przetną, Bloom podejmie niezdarną próbę swoistej adopcji chłopaka – oferuje mu nocleg w salonie, którego głównym elementem wystroju jest olbrzymi wygasły kominek, symbolizujący stan tego ogniska domowego. W sypialni obok, na łóżku, żona Blooma Molly (Martyna Krzysztofik) snuje swój słynny, stustronicowy, pozbawiony znaków przestankowych i autocenzury monolog wewnętrzny, w którym żałoba i poczucie przemijania mieszają się z biologiczną potrzebą życia i doznawania. Zbędnym kontrapunktem jest nagrana w krakowskim akademiku sonda – portret współczesnych zagubionych studentów. AK
książki Fragmenty książek na stronie: www.polityka.pl/czytelnia
Ta czy tamta 3/6
Sally Rooney, Intermezzo, przeł. Jerzy Kozłowski, W.A.B., Warszawa 2025, s. 510
S
ally Rooney przyzwyczaiła nas do kameralnych dramatów rozgrywanych między młodymi ludźmi, stała się wręcz głosem pokolenia dwudziesto- i trzydziestolatków, którzy starają się ułożyć sobie relacje z własnymi emocjami. I nie inaczej jest w nowej powieści, ale tu mamy więcej monologów wewnętrznych niż dialogów. Braci Petera i Ivana poznajemy tuż po śmierci ojca. Ich relacje nie są dobre, bo Peter traktuje młodszego brata protekcjonalnie. Konflikt narasta, a Peter ma wrażenie, że wszystko rozpada mu się w rękach. Jest zawieszony między dwiema kobietami. Jak w klasycznym melodramacie Sylvia jest chora i biedna, a Naomi – młodsza i seksowna. Peter nie może się zdecydować i czuje się winny. Sylvia, wieloletnia partnerka Petera, po wypadku, właściwie godzi się na ten trójkąt, wycofuje i przyjmuje rolę ofiary,
tłumaczy, że ona ma złamane życie, więc nie chce łamać życia jemu. To najsłabsze ogniwo tej powieści, jak ze schematu patriarchalnego: kobieta rezygnuje z siebie, a dramat mężczyzny jest w centrum. Wszystko to znamy z oper mydlanych. Powieść Rooney jest sprawnie napisanym melodramatem okraszonym cytatami z Wittgensteina. Zamiast mezaliansu mamy konwenanse – Peter komentuje niestosowność romansu Ivana ze starszą o ponad dekadę kobietą. Ramy opowieści są więc konwencjonalne do bólu, ale Rooney potrafi ożywić emocje: tworzy ujmujące sceny bliskości, seksu (jeden z największych atutów powieści), ciekawy portret Ivana szachisty i jego rodzącej się miłości. Dobrze też ukazany jest konflikt braci. Szkoda, że dochodzi się do niego przez kilometry dusznych rozważań, czy ta, czy tamta.
JUSTYNA SOBOLEWSKA
Kartoteka biblioteczna 5/6
Rebecca Makkai, Nie ma przed czym uciekać, przeł. Rafał Lisowski, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2025, s. 360
A
utorka umieściła część akcji swojej powieści w bibliotece na długo, zanim ten nurt stał się modny – to jej debiutancka książka z 2011 r., z osobna wypada więc docenić przenikliwość. Ucieczka w literaturę to punkt wyjścia tej historii, ucieczka w ogóle – to jej
główny motyw. Dziesięcioletni Ian jest „nad wiek dojrzały”, ale nieposkromiony. Wszyscy wkoło się upierają, że jest gejem. Z rodzicami włącznie. Matka przezornie układa listę książek i tematów niewskazanych. Są tu i Harry Potter, i Roald Dahl (znów: przenikliwość). Ale narratorka i główna bohaterka na tyle dobrze chłopca wyczuwa i zna, że zawiera z nim pakt i przemyca mu książki, które go naprawdę interesują. Indeks tytułów zakazanych to jedno rodzicielskie naruszenie, próba poddania go swoistej konwersji – drugie, kontrowersyjne, groźne. Bibliotekarka i chłopiec szukają wspólnie radykalnego rozwiązania. Bohaterka sama w sobie jest ciekawą postacią, również ucieka, wymyka się schematom. Jest córką imigrantów, ma rosyjskie korzenie. Podróż z Ianem to także dla niej próba dookreślenia się. Zabawna i nieprzewidywalna, bo młoda kobieta staje się de facto porywaczką. Te wątki kryminalno-obyczajowe autorka łączy efektownie, tworząc rodzaj współczesnej baśni, „Czarnoksiężnika z krainy Oz” dla dorosłych.
ALEKSANDRA ŻELAZIŃSKA
Krajobrazpo punku 4/6
Rafał Księżyk, Fala, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2025, s. 440
T
aka książka musiała powstać choćby po to, by uzupełnić obfitą, choć jakościowo nierówną bibliografię polskiej muzycznej sceny alternatywnej lat 80. i początku 90. No i nikt nie byłby w tym lepszy niż Rafał Księżyk, autor m.in. znakomitego wywiadu rzeki z Robertem Brylewskim („Kryzys w Babilonie”), znawca awangardy, badacz twórczych poszukiwań wymykających się teoretycznym i publicystycznym schematom. „Fala” – tytuł nawiązuje do punkowej piosenki zespołu Siekiera oraz dokumentu filmowego Piotra Łazarkiewicza – opisuje polską nową falę i to, co mało precyzyjnie określa się jako postpunk. I tu natykamy się na kłopot, skądinąd wynikający ze specyfiki polskiej sceny. Jeśli użyjemy porządku chronologicznego, to okaże się, że pierwsza płyta nowofalowej Republiki pojawia się w sklepach mniej więcej wtedy, kiedy w Puławach pierwsze próby zaczyna Siekiera, zespół zaliczony przez Księżyka do postpunka, ale po pierwszych koncertach w Jarocinie czy warszawskiej Stodole uznany za emblematyczną kapelę punkrockową. Klaus Mitffoch figuruje w książce jako objawienie nowej fali, ale założyciel tego zespołu Lech Janerka wielokrotnie powtarza w publicznych wypowiedziach, że nie wie, czym ta nowa fala miałaby być. Księżyk skrupulatnie dokumentuje przemiany rozmaitych, rozrzuconych po całej Polsce środowisk muzyki alternatywnej, uzupełnia powszechnie znaną historię festiwalu jarocińskiego odniesieniami do innych imprez cyklicznych, dostarcza wiedzy o tym, co działo się w Toruniu, Bydgoszczy, Rzeszowie czy Ustrzykach Dolnych, przytacza szczegóły rozmaitych biografii. Za to należą się brawa.
MIROSŁAW PĘCZAK
© DAVID LEVENSON/GETTY IMAGES, TOMASZ ZIELIŃSKI, DEAD CHARMING LTD/CANAL+, LESZEK ZYCH, MP (5)
Mistyka liniii brył 4/6
Karolina Jaklewicz. Geometria w stanie napięcia, Galeria Miejska BWA w Bydgoszczy, do 27 kwietnia
M
alarstwo abstrakcyjne stało się w drugiej połowie XX w. bodaj najmocniejszym atutem polskiej sztuki, by wspomnieć osiągnię
cia Strzemińskiego, Stażewskiego, Fangora,
Gierowskiego czy Tchórzewskiego. Dziś wy
raźnie ustąpiło pola innym gatunkom i kon
wencjom, a co godne dostrzeżenia, zmaga
nia z malarstwem nieprzedstawiającym po
dejmują dziś najczęściej artystki. Jedną z cie
kawszych wydaje się wrocławianka Karolina Jaklewicz. Najprościej byłoby napisać, że zajmuje ją abstrakcja geometryczna. Precyzyjna, harmonijna, oszczędna, wysmakowana, skupiona na budowaniu relacji między poszczególnymi elementami. Ale artystce zdecydowanie nie wystarcza zabawa figurami, liniami i bryłami, wprowadza także nieco metafizyki i mistyki, emocje oraz dyskretnie przemycaną (np. w tytułach) narrację. Nadaje pracom intrygująco kontradyktoryczny charakter: asemantyczne, wydawałoby się, figury nabierają osobistego charakteru, stają się ideami, wyrażają kwestie społeczne czy polityczne. Bydgoska wystawa, której towarzyszy rzetelny i okazały katalog, jest rodzajem retrospektywnego przeglądu z ostatnich 15 lat. I pokazuje, że abstrakcja geometryczna może być zaangażowana i absorbować oraz wyrażać owe tytułowe czysto ludzkie napięcia.
PIOTR SARZYŃSKI
Niestandardowo 5/6
Paulina Przybysz, Insides, Calm Courage
T
o nie są standardy, których szukacie – chciałoby się ostrzegać fanów jazzu w jego odtwarzanym co rusz żelaznym repertuarze. Bo choć Paulina Przybysz, połowa duetu Sistars i wokalistka z bogatym neosoulowym dorobkiem, wybrała na „Insides” utwory śpiewane przez Billie Holiday czy Ninę Simone, choć znalazły się tu takie klasyki jak „Naima” Johna Coltrane’a czy „Salt Peanuts” Dizzy’ego Gillespiego, to jednak pozostajemy w świecie autorskim, międzygatunkowym. Jego elementy pomagają tu budować muzycy: Marek Pędziwiatr i Olaf Węgier z EABS oraz Wiktoria Jakubowska, Krzysztof Baranowski i Tymon Kosma. Muzyka tętni życiem, ale w równej mierze co do swingu odwołuje się do hip-hopu. Kluczem są tu wybory ponadstandardowe – „Door of the Cosmos” Sun Ra Arkestry, a bardziej jeszcze „Retrograde” Jamesa Blake’a z partią fletu Jakubowskiej przenoszącą ten współczesny utwór pop z parkietów klubowych w sferę ponadczasowych klasyków. Przybysz to i owo unowocześnia, to i owo postarza, dodaje kilka przyjemnych oczywistości i wychodzi z tarczą z trudnego zadania.
BARTEK CHACIŃSKI
Trupa Trupa, Mourners, Glitterbeat
T
radycyjnie już trójmiejskie rockowe trio Trupa Trupa wywołuje więcej zamieszania za oceanem niż w Polsce. Wydaną pod koniec lutego i zawierającą pięć utworów epkę produkował Nick Launay, odpowiedzialny wcześniej za albumy Nicka Cave’a, Anny Calvi czy Idles. Warto się zainteresować co najmniej świetnym utworem tytułowym, w którym „Rolling Stone”, wziąwszy pod uwagę antyfaszystowską postawę frontmana Grzegorza Kwiatkowskiego, znalazł odpowiedź na dzisiejsze czasy: „Nie płaczcie – organizujcie się”. BCH
Żyć i umrzeć jak Christopher Lee, reż. Jon Spira, Canal+
C
hristopher Lee – choć przez niemal całą karierę postrzegano go jako ikonę horroru – był bardzo
wszechstronnym aktorem, a także
niezwykle barwną postacią. Zanim stanął
przed kamerą, był szpiegiem, łowcą
nazistów, próbował nawet sił w operze.
Aż wreszcie stał się jednym z największych
gwiazdorów brytyjskiego kina. Nie da się
streścić jego życia w półtorej godziny, ale
nakręcony z pasją i czułością dokument
bez wątpienia oddaje swojemu bohaterowi
sprawiedliwość. JD
Paweł Szamburski, Tristis Diabolus,
6.03 Bydgoszcz, 7.03 Konin, 8.03 Gorzów Wlkp.,
9.03 Poznań
W
ramach trasy koncertowej Tristis Diabolus klarnecista i członek Bastardy Paweł Szamburski gra do tekstów nieżyjącego już Marcina Wichy. Stworzył na ich podstawie jednoosobowy spektakl, wieloinstrumentalny, bardzo dobry aktorsko i muzycznie, pełen zaskoczeń i śmiechu. Bo takie są teksty Wichy: opowiadają o wyobrażeniach diabła, ale naprawdę mówią o nas i o języku. Bo „diabeł tkwi w zdrobnieniach”.
JSOB
Kadry z gry „The Sims 4”.Na simy można patrzećjak na trochę prostszychi śmieszniejszych ludzi,prowadzących swojemałe życia.
Życie na niby
MICHAŁ R. WIŚNIEWSKI
Powstała ćwierć wieku temu „The Sims”, jeden z kamieni milowych w historii gier wideo, stała się nową wersją zabawy lalkami i symbolem różnorodności.
© MATERIAŁY PRASOWE
W
opowiadaniu „Podróż siódma” z baśniowej „Cyberiady” Stanisława Lema wynalazca Trurl, aby pocieszyć upadłego tyrana Eksyliusza, postanawia skonstruować miniaturowy świat
– królestwo w pudełku zamieszkane przez symulacje ludzi: „całe to państwo mieści się w pudle, a format jego wynosi metr
na sześćdziesiąt pięć centymetrów na siedemdziesiąt”. Wynalazek ten nie spodobał się koledze Trurla Klapaucjuszowi – jak mógł ofiarować okrutnikowi całą społeczność w wieczne władanie? Trurl o tym nie pomyślał; chciał jedynie stworzyć doskonały cybernetyczny symulator. Will Wright, twórca gier symulacyjnych „SimCity” i „The Sims”, przyznawał się do inspiracji Lemem (opowiadanie wyszło po angielsku w zbiorze „The Mind’s I” w 1982 r.). Zapytany w wywiadzie w „New York Timesie” o postać literacką, z którą się identyfikuje, odpowiedział: „Klapaucjusz (…) robot, który wynajdywał różne rzeczy, aby rozwiązywać ludzkie problemy”. Może dlatego w symulacjach Wrighta chodzi
o coś więcej niż tylko doskonałość wirtualnego świata – choć mają potencjał okrucieństwa (na miasto w „SimCity” można nasłać potwora, a ludziki simy dręczyć, zamykając w pokoju bez drzwi, czy topić w basenie), to głównym miernikiem jest poziom zadowolenia ich mieszkańców.
Idealne miasto
Przemoc i rywalizacja były funda
mentem gier wideo od początku. Na tle
licznych klonów „Space Invaders” (1978 r.),
w których laserami eliminowało się ufoludki,
wyróżniał się „Pac Man”. Żółty krążek zjadający
kulki w niebieskim labiryncie zamieszkanym przez
cztery wrogie graczowi duchy, z których każdy miał własną
osobowość – proste algorytmy sprawiały, że różnie reagowały
na gracza. Twórcy „Pac Mana” chcieli otworzyć gry dla publiczno
ści, którą interesuje coś więcej niż przemoc, zwłaszcza dla kobiet.
Urodzony w 1960 r. w Atlancie Will Wright też zaczynał od strzelanki. W grze „Raid on Bungeling Bay” (1984 r.) latało się śmigłowcem i zrzucało bomby. Wyróżniała się jednak na tle innych tym, że akcja toczyła się w żywym świecie. Fabryki produkowały nową broń wysyłaną przeciwko graczowi, a między wyspami krążyły konwoje. Na potrzeby gry Wright stworzył edytor świata, który sprawił mu tyle radości, że stał się podstawą do stworzenia samodzielnej gry. Wrazz Jeffem Braunem założył firmę Maxis, która w 1989 r. wydała „SimCity”.
Jej celem było stworzenie jak najlepszego, czyli sprawnie działającego, miasta. „Model jest bardzo zaawansowany, ale jednocześnie zrozumiały” – oceniał po premierze dr James A. Segedy, wykładowca na Wydziale Architektury i Planowania na Ball State University. Można było budować drogi, ustalać podatki, wyznaczaćstrefy i usuwaćniechciane budynki,a komputeranalizował rozwój populacji, przestępczość czy wzrost gospodarczy. Gra oferowała dwa tryby: pierwszy to scenariusze katastrof (np. odbudowa San Francisco po trzęsieniu ziemi w 1906 r.), drugi pozwalał na tworzenie własnego miasta od podstaw. Sukces gry zaowocował kolejnymi symulacjami, takimi jak symulator ekosystemu („SimLife”), planety („SimEarth”) czy kolonii mrówek („SimAnt”). „SimCity” doczekało się zaś kolejnych części, coraz bardziej złożonych i realistycznych. W 2002 r. odbyły się nawet zawody w „SimCity 3000” dla polityków kandydujących w wyborach samorządowych. W Warszawie zwycięzcą okazał się Lech Kaczyński.
Domek dla lalek
Jak widać, symulator miasta to poważna sprawa. Z przekonaniem współpracowników do projektu „The Sims” Wright miał nieco większyproblem. Grę zrodziłaosobista tragedia – w 1991 r. stracił dom w pożarze Oakland Hills w Kalifornii. To pchnęło jego zainteresowania w stronę roli przedmiotów i dekoracji w życiu. Ważną inspiracją była też książka Christophera Alexandra (i innych) „Język wzorców: miasta, budynki, konstrukcja”. Początkowo pracował nad grą, która skupiała się na architekturze. Miała być wirtualnym domem dla lalek, tak jak „SimCity” było wirtualnym miastem. Zamieszkujące go simy miały służyć jedynie jako wskaźniki, jak dobrze zaprojektowana jest przestrzeń. Takie ludziki występowały wówczas w wielu symulatorach, takich jak popularny „Theme Park”. Designerka Roxana Wolosenko zwróciła uwagę, że się je w naturalny sposób antropomorfizuje. Pojawiają się pytania:
kim są dla siebie, czego pragną?
To podejście okazało się przełomem.
Simy przestały przypominać lemingi
łażące bezmyślnie po planszy, ale zyska
ły motywacje i inspiracje, nieco bardziej
skomplikowane niż japońskie tamagotchi
(uwielbiane zresztą przez Wrighta). Powstał
też model interakcji między simami, który wy
magał zrozumienia, jak działają interakcje między
prawdziwymi ludźmi i ich wydestylowania.
Ponieważ życie jest pełne poważnych wydarzeń, postanowiono ukazywać je w humorystyczny sposób. Ekspresję wirtualnych ludzików oparto na występach mimów. Powstał też bełkotliwy simlish, aby uniknąć potrzeby nagrywania dialogów w różnych wersjach językowych. Początkowo próbowano oprzeć go na prawdziwych językach (jak ukraiński czy tagalski), ale ostatecznie aktorzy głosowi Stephen Kearin i Gerri Lawlor stworzyli go metodą improwizacji. W kolejnych odsłonach gier pojawiały się piosenki śpiewane w simlish m.in. przez Katy Perry, Lily Allen, Paramore, The Black Eyed Peas, Avril Lavigne czy nawet Janelle Monáe. To przykład, jak fenomeny kulturowe powstają z ograniczeń technicznych. Podobnie było z ikonicznym „plumbobem” – wskaźnikiem wskazującym na sima, nad którym kontrolę właśnie sprawuje gracz. Kryształ zmieniający kolory zależnie od nastroju był jedynie tymczasowym rozwiązaniem, ale ostatecznie został i trafił do logotypu gry.
Żeby było ładnie
Jednym z pierwszych programów, jakie napisał Will Wright, była implementacja „Gry w życie” Johna Conwaya, automatu symulującego kolonię organizmów jednokomórkowych.
Po ustaleniu początkowej konfiguracji komórek wszystko toczyło się tu automatycznie, można było jedynie obserwować akcję. „The Sims” było zupełnym przeciwieństwem – pozwalało graczom na nieskrępowane rozwijanie wyobraźni. Wirtualne domki dla lalek nie musiały przypominać prawdziwych domów, pozwalały na architektoniczne szaleństwa, ale i wymyślanie zabaw: jakie najmniejsze mieszkanie nadaje się do życia?
W przeciwieństwie do wspomnianego „Pac Mana” „The Sims” nie były tworzone z myślą o kobiecej publiczności, ale do niej trafiły. Chociaż tytułem interesowali się miłośnicy serii „SimCity” i innych, to 60 proc. osób grających stanowiły kobiety. Może to efekt socjalizacji, przyuczania dziewczyn do zajmowania się ekonomią i logistyką codzienności. Chłopaki myślą w tym czasie o Imperium Rzymskim, gwiezdnych wojnach i samochodach. Gry wyścigowe, takie jak seria „Need for Speed”, oferują możliwość dekorowania aut, ale także kupowania wirtualnych
markowych strojów dla kierowców. Sednem gry jest wciąż wyścig i zwycięstwo. Sednem „The Sims” – dobre i ciekawe życie. I żeby było ładnie. Przyjemność z gry czerpie się z obcowania z esetycznie zaprojektowaną przestrzenią.
Gier o tym, żeby było ładnie, jest dziś więcej. Japońska odpowiedź na „The Sims”, czyli „Animal Crossing” (POLITYKA 22/20), pozwala projektować miasteczka i wyspy dla uroczych antropomorficznych zwierząt, podobnie jak „Hello Kitty Island Adventure”. Rozwinął się cały gatunek cozy games („przytulnych gier”), w których chodzi o miłe spędzanie czasu, więzi społeczne i budowę przyjemnych rzeczy. Gry takie, jak „Fashion Dreamer” czy „Infinity Nikki”, skupiają się na modzie – chociaż w tej ostatniej przeżywa się przygody w magicznej krainie, to głównym celem jest kolekcjonowanie garderoby i pokazywanie swoich kreacji innym. Warto wspomnieć też o „Minecrafcie”, który wprawdzie pozwala na nieograniczoną wyobraźnię w konstruowaniu świata, ale ignoruje walory estetyczne.
Życie w niebycie
Yoshiki Sakurai, scenarzysta serialu „Ghost in the Shell”, powiedział kiedyś, że ludzie budują roboty, żeby lepiej zrozumieć człowieka. Szeroko rozumiany domek to tylko jeden z aspektów „Simsów”. Dużo ważniejsza jest często historia rozgrywana przez wirtualne ludziki, dramaty rodem z telenoweli, podsuwane zarówno przez twórców w kolejnych dodatkach i odsłonach, jak i wymyślane przez graczy. Zupełnie jak zabawa w odgrywanie ról lalkami Barbie. O historiach simów powstawały fanfiki i filmiki, zarówno nagrywane w grze, jak i odgrywane przez internautów.
Często właśnie wtedy pojawiała się skłonność do wirtualnego sadyzmu – niektórzy znajdywali zabawę w torturowaniu ludzików, zupełnie jak lemowski król Eksyliusz. Od topienia w basenie po zamykanie w piwnicy, aż sim tracił wirtualny rozum. Przy okazji „Animal Crossing” było widać dwa podejścia graczy. Liczba mieszkańców wirtualnej wyspy jest ograniczona i są przydzielani losowo. Jedni dokuczali stworkom, żeby skłonić je do opuszczenia wyspy, bo nie pasowały np. do estetyki projektowanego miasteczka. Inni nawiązywali więź empatyczną i na takie postępowanie reagowali zgrozą.
Można więc patrzeć na simy, jakby były lalkami, które w dziecięcej zabawie są malowane flamastrami i pozbawiane włosów oraz kończyn, ale i jak na ludzi, trochę prostszych i śmieszniejszych, lecz prowadzących swoje małe życia. Można też – jak robi to badaczka i artystka Maja Korczyńska – patrzeć na człowieka jak na sima. Zauważa, że mechanika „The Sims” przekształciła się w język, za pomocą którego ludzie komunikują się nie tylko na temat samej gry, ale także własnego życia i otaczającego ich świata. W zapętlonym wideo „Mood” (2021 r.) artystka przedstawia swój nieustająco zmieniający się nastrój za pomocą kolorów plumboba i simsowych wykresów potrzeb. W innym wideo, „Me Living My Best Life” (2021 r.), pojawia się wmontowana w sceny z gry, tańcząc razem z wirtualnymi postaciami. Wreszcie „Interactions” (2023 r.) to książeczka przypominająca instrukcję do gry, ale to wyrażona językiem mechaniki „The Sims” instrukcja obsługi człowieka. Przypomina się internetowy żart o tym, że sportowa opaska Fitbit jest jak Tamagotchi, ale „tym głupim zwierzątkiem, które starasz się utrzymać przy życiu jesteś ty”.
Wydane przez Electronic Arts „The Sims” z 2000 r. doczekało się siedmiu dodatków i wersji sieciowej. W kontynuacji „The Sims 2” (2004 r.) pojawił się m.in. cykl życia (na koniec przychodzi Śmierć przypominająca postać ze „Świata Dysku” Terry’ego Pratchetta). W 2009 r. wyszła gra „The Sims 3”, znacznie bardziej rozbudowana i umożliwiająca większą kontrolę. Ostatnią odsłoną jest „The Sims 4” z 2014 r. – podstawowa gra jest obecnie dostępna za darmo, ale za liczne dodatki uzbiera się spora suma. Wciąż wychodzą nowe; podobnie jak wciąż pojawiają się plotki o „The Sims 5”. Gracze są tymczasem kuszeni ofertą konkurencji, jak zapowiedzianym na marzec 2025 r. koreańskim symulatorem życia „InZOI”. W przeciwieństwie do stylizowanej czy uproszczonej oprawy innych tytułów gra oferuje bardzo realistyczną grafikę. W tworzeniu świata została użyta sztuczna inteligencja, więc nie wiadomo, czy gra będzie miała to, co miały „The Sims” – duszę.
Bo o ile dla korporacji to maszynka do robienia pieniędzy, o tyle dla kultury seria „The Sims” stała się symbolem kreatywności, nieograniczonej wyobraźni, a także celebracji ludzkiej różnorodności. Być może należałoby powtórzyć eksperyment z 2002 r.i kandydatom ubiegającym się o urząd prezydenta dać zagrać tym razem nie w symulator miasta, ale właśnie w „The Sims”. Może by sobie przypomnieli, że zatabelkami, statystykami isondażamikryją się prawdziwi ludzie, ze swoimi marzeniami, aspiracjami i życiowymi potrzebami. Pozwoliłoby to sprawdzić, kto – niczym król Eksyliusz –znajduje przyjemność w dręczeniu wirtualnych ludzików.
MICHAŁ R. WIŚNIEWSKI
© MATERIAŁY PRASOWE
Psy przeciw orkom
Rosjanie ukradli szopa z ukraińskiego zoo, więc za to stracili okręt
– mówi Kamil Dyszewski, współtwórca NAFO, organizacji, którą nagrodziliśmy Paszportem POLITYKI w kategorii kultura cyfrowa.
ZBIGNIEW ROSICZKA: – Czym jest North
Atlantic Fella Organization (NAFO)?
KAMIL DYSZEWSKI: – NAFO niesie pomoc Ukrainie broniącej się przed rosyjskim najeźdźcą. W jaki sposób, to już zależy od danej osoby. Ktoś wspiera żołnierzy na froncie dotacjami, kto inny zwalcza rosyjskie kłamstwa w mediach lub demaskuje rosyjskich agentów wpływu. Łączy nas wspólna idea, ale nikt nikomu nic nie narzuca, każdy robi to, co uważa za słuszne. NAFO jest zdecentralizowane. Nie ma dowództwa, hierarchii, rozkazów.
W powszechnym odbiorze NAFO zajmuje
się przede wszystkim zwalczaniem krem
lowskiej propagandy. Słusznie?
Początkowo nawet nie mieliśmy tego w planach, chodziło nam tylko o konkretną pomoc ludziom na linii frontu. Obracałem się wtedy w kręgach militarnych. Aktywni wojskowi, zdemobilizowani wojskowi, także Amerykanie (w tym były dowódca czołgu w piechocie morskiej USA), ludzie handlujący sprzętem wojskowym, mundurami. Dobrze zorientowani w tym, czego żołnierzom najbardziej potrzeba. Z czasem jednak, gdy NAFO zaczęło się rozrastać, pojawili się ludzie z pomysłami na inne formy wsparcia walczącej Ukrainy.
Od czego się to wszystko zaczęło?
19 maja 2022 r., z myślą o koncie na Twitterze, zrobiłem sobie awatara inspirowanego popularnym memem z psem rasy shiba inu. Ktoś spytał, czy mógłbym zrobić podobnego awatara i jemu. Potem pojawiły się kolejne prośby, w tym od kogoś, kto zaoferował w zamian dotację na rzecz obrońców Ukrainy. Zrobiłem mu psa błyskawicznie, poza kolejką. W podziękowaniu
Partner kategorii
North Atlantic Fella Organization (NAFO) – największy proukraiński ruch społeczny, liczący ok. 200 tys. członków. Powstał po inwazji Rosji na Ukrainę w 2022 r., jego inicjatorem jest Polak Kamil Dyszewski (@Kama_Kamilia), który stworzył awatary fellas – inspirowane memem „doge” postaci z głową psa rasy shiba inu. Używane na portalu X i w memach służą walce z rosyjską dezinformacją w sieci. Członkowie NAFO wspierają także Ukrainę darowiznami. Organizacja działa egalitarnie, bez hierarchii.
rów wysłał dwadzieścia. Inne osoby, idąc za tym przykładem, także zaczęły oferować dotacje. Ta forma rewanżu szybko stała się normą, achętnych było tak wielu, że postanowiliśmy akceptować także deklaracje, że dana osoba wsparła Ukrainę finansowo w jakiś sposób. Nikt tego nie weryfikował, wszystko w NAFO opiera się na wzajemnym zaufaniu.
Kiedy przekształciło się to w masowy
ruch społeczny?
Gdyby ktoś mi powiedział wcześniej, jak to się potoczy, nie uwierzyłbym, złapałbym się za głowę. Najpierw przez jakiś czas robiliśmy psy we dwóch, z Hiszpanem, który szybko do mnie dołączył. Każdy z nas po kilka awatarów dziennie. Ażnagle, latem 2022 r., nastałsądny dzień i wszystko wybuchło, zasypała nas lawina zamówień. Dołączali do nas kolejni twórcy awatarów. Pięciu, dziesięciu, dwudziestu, w szczytowym momencie było nas około stu, potem ta liczba ustabilizowała się w okolicach pięćdziesięciu. Początkowo bowiem próbowały się pod nas podczepić osoby, które widziały w NAFO szansę na zrobienie kariery lub zarobienie pieniędzy. Takie osoby szybko rezygnowały lub były zmiatane z planszy. Zostali tylko ci, którzy chcą pomagać z dobroci serca, i ci, którzy nienawidzą Rosjan.
Nikt nie bierze za swą pracę ani grosza. Kiedyś ktoś o znanym nazwisku ofiarował nam dużą sumę pieniędzy specjalnie z myślą o podziękowaniu i wsparciu twórców awatarów. Wychodziło około tysiąca dolarów na głowę. Poszedłem do nich z tą propozycją. Powiedzieli, że w żadnym wypadku się na to nie zgadzają. Chcieli, aby te pieniądze przekazać Ukrainie. To u nas powszechna postawa. Niemal od początku pomagała nam pewna znana artystka, z dużą renomą w świecie sztuki, także pragnąca zachować anonimowość. Gdy kiedyś, chcąc wyrazić swą wdzięczność, wysłałem jej kwiaty i wino, powiedziała, że mnie za to zabije. Czasami maluje obrazy dla ludzi z NAFO, których lubi. Nikt z nich nie podejrzewa, że ich autorką jest osoba, której prace sprzedają się za kwoty od 20 tys. dol. w górę.
NAFO wspiera, także z własnymi psimi
awatarami, więcej osób o uznanej
pozycji. I chyba nie wszystkie proszą
o anonimowość?
Długo można by wymieniać. Swojego awatara ma prezydent Czech Petr Pavel. Dostał od nas nawet osobistą naszywkę,
© LESZEK ZYCH, NAFO
z godłem Czech lekko zmodyfikowanym po psiemu. Widziałem ją potem na jakimś zdjęciu naszytą na rękawie kurtki. Z NAFO identyfikujesię, jakohonorowa członkini, Kaja Kallas. Jeszcze jako premierka Estonii z okazji szczytu NAFO w Wilnie nagrała dla nas wideo z podziękowaniami za „zwalczanie rosyjskiej propagandy z humorem, inteligencją i entuzjazmem”. Swojego psiego awatara ma też Mark Rutte, sekretarz generalny NATO. Jesteśmy rozpoznawalni w kręgach wojskowych, wśród mediów i polityków, nasza działalność jest doceniana. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił publicznie nowy minister spraw zagranicznych Litwy, było przywitanie się z psami.
Zbieżność nazw NATO i NAFO
chyba nie jest przypadkowa?
Kiedyś jakiś prorosyjski Niemiec pieklił się, że jesteśmy na pewno finansowani przez NATO, wyzywał nas od natowskich hien. Rozbawiło mnie to, zmieniłem jedną literkę i tak powstała nazwa NAFO
– North Atlantic Fella Organization. Nasza dewiza: „NAFO expansion is non-negotiable” to także parafraza, w tym przypadku frazy „NATO expansion is non-negotiable” („rozszerzenie NATO nie podlega negocjacjom”) wygłaszanej, gdy kolejny kraj dołączał do Sojuszu Północnoatlantyckiego.
Często padają też wśród Rosjan i popleczników Rosji oskarżenia, że NAFO to tak naprawdę CIA. Radośnie to podchwyciliśmy i dziś wiele psów otwiera swoje konta w mediach społecznościowych sloganem „CIA nie istnieje” albo podpisuje się przewrotnie jako „nie-CIA”. Popularne są memy z psami niosącymi walizki pełne dolarów, a także wskazywanie jako lokalizacji Langley w stanie Wirginia, gdzie mieści się główna siedziba CIA.
Czym NAFO się teraz najczęściej
zajmuje?
Wszystkim, co według psów może pomóc. Na przykład w Estonii działa Ragnar i jego 69th Sniffing Brigade, zbierają na terenówki dla żołnierzy na froncie. Te wozy się specjalnie modyfikuje. Są częściowo opancerzane, wzmacnia się ich zawieszenie, wyposaża – w miarę możliwości
– w przeciwdronowe zagłuszacze sygnału i inny przydatny sprzęt. Te samochody nie jadą puste. Cały czas organizowane są zbiórki. Nina w Ukrainie wybiera jakąś jednostkę wojskową, dowiaduje się, czego jej najpilniej potrzeba, prosi psy i innych przyjaciół Ukrainy o wpłaty, darczyńcy dostają pamiątkowe naszywki. Samochodów z namalowanymi psimi awatarami trafia na front sporo, żołnierze doceniają naszą pomoc, nierzadko sami identyfikują się z NAFO. Kiedyś wymalowali psami haubicę samobieżną, na lufie umieszczając nawiązujący do NAFO napis „Super Bonker 9000”, potempodobnie upiększyli Bradleya z 47. brygady, który
Z Alem Pacino w „Strachu na wróble”, 1973 r. We „Francuskim łączniku”, 1971 r. Poniżej: jako gen. Stanisław Sosabowski w „O jeden most za daleko”, 1977 r.
Śmierć everymana
Choć nie wróżono mu oszałamiającej kariery, Gene Hackman stał się twarzą nowego Hollywood i jednym z najwyżej cenionych aktorów na świecie.
JANUSZ WRÓBLEWSKI
O
dejście legendarnego Gene’a Hackmana w wieku 95 lat nie byłoażtak zaskakujące jak okoliczności jego śmierci. Ciała aktora, jego 65-letniej żony Betsy Arakawy i owczarkaniemieckiego (jednego z trzech psów rodziny) zostały znalezione w stanie częściowego rozkładu w ich rezydencji w Santa Fe przez pracowników od konserwacji. Nie żyli prawdopodobnie od 17 lutego. W tym dniu rozrusznik serca Hackmana zanotował ostatnią aktywność. Wstępne wyniki śledztwa wykazały, że nie padli ofiarą zabójstwa ani nie zatruli się tlenkiem węgla, co sugerowała córka aktora. Nie można wykluczyć zbiorowego samobójstwa, na co mogą wskazywać rozrzucone leki na receptę w łazience, ale prawdziwą przyczynę śmierci –jeśli da się ją ustalić – poznamy dopiero za kilka miesięcy, po gruntownym przeprowadzeniu badań toksykologicznych i sekcji zwłok.
„Utrata wielkiego artysty zawsze jest powodem zarówno do żałoby, jak i do świętowania: Gene Hackman, wielki aktor, inspirujący i wspaniały w swojej pracy i złożoności. Opłakuję jego stratę i świętuję jego istnienie i wkład” – pożegnał na Instagramie genialnego artystę w imieniu całego środowiska Francis Ford Coppola.
© BE&W (3)
Hackman był idealnym wcieleniem eve-rymana.Zawsze wyglądającydojrzale, obdarzony wysokim wzrostem (188 cm), lekko łysiejący, uosabiał wątpliwości, gniew oraz życiowy bagaż niekoniecznie miłych doznań. Twardy, stanowczy, niezabiegający
o niczyją sympatię, stanowił żywe przeciwieństwo równolatka Clinta Eastwooda czy młodszego o sześć lat Roberta Redforda – gwiazd Hollywood w dawnym stylu. Odtwarzane przez niego role przestępców, uginających się pod ciężarem odpowiedzialności przedstawicieli prawa, szpiegów, bohaterów wojennych, dowódców, trenerów czy prezydentów, podobnie jak jego pospolity wygląd, wydawały się monotonne, zbyt oczywiste. Szybko się jednak okazywało, że nie da się go łatwo zaszufladkować. Mimo to nie zaprzeczał, że wizerunkowo bliżej mu do zwykłego Kowalskiego.
Żartował, że ma urodę typowego górnika i dlatego częściej bywa obsadzany w charakterystycznych rolach drugoplanowych. Biła od niego surowość, niektórzy dopatrywali się w jego oczach szaleństwa. Pisano o nim „chodząca normalność na sterydach”. Pytany, czy rzeczywiście jego niezbyt atrakcyjna fizis krępowała go i utrudniała podjęcie decyzji o wyborze zawodu opartego na cechach, których zdawał się nie posiadać, odpowiadał, że po prostu chciał grać, ale jakoś zawsze był przekonany, że aktorzy muszą być przystojni.
Ponieważ łatwiej mu było wtopić się w tłum, niż się w nim wyróżnić, długo musiał udowadniać, że nie jest przeciętniakiem. Na szczęście miał dar odkrywania wielu obliczy szwarccharakterów zmagających się z kryzysem wieku średniego. Stereotypy rozbrajał naturalnością, banał przekłuwał prawdą, z napięcia wydobywał sprzeczności. „Podczas gdy niektórzy aktorzy szczycą się odwagą przekraczania jakichś granic, próbują zagospodarowywać szarą strefę moralności, Hackman – chwalił go jeden z amerykańskichkrytyków –ćwiczyłto od takdawna, że przestaliśmy to nawet zauważać”.
W jego występach, tak jak w codzienności, ludzie dobrzy nie zawsze są mitycznymi herosami, a odrażający złoczyńcy nie są po prostu łotrami, lubią kontemplować zachody słońca, mają swój urok i swoje marzenia. W pożegnalnym nekrologu „New York Times” napisał, że chcąc zdefiniować aktorstwo Hackmana jednym słowem, należałoby użyć określenia „wiarygodność”. Bo żył swoimi rolami, a nie je odgrywał.
Stroniący od mediów, rzadko udzielający wywiadów aktor należał do pokolenia, które przeszło wyboistą drogę i mozolnie musiało walczyć o swoje. Uważał siebie za rzemieślnika, który w głębi serca pozostaje nonszalanckim, opierającym się hałaśliwej sławie artystą. Unikał autoanalizy. „Nie lubię zbyt głęboko wnikać w to, co robię ze swoimi postaciami” –powiedział kiedyś. „To dziwny strach, że jeśli przyjrzysz się czemuś zbyt uważnie, czar pryśnie”.
Przełomowa w jego karierze okazała się rola nowojorskiego detektywa w sensacyjnym dramacie „Francuski łącznik”. Zagrał prymitywnego drania, brutalnego funkcjonariusza na tropie narkotykowej mafii przemycającej heroinę z Marsylii. W niektórych scenach zaskakiwał eleganckim wyglądem. Charakterystyczny wełniany czarny kapelusz, podobny do tego, jaki nosił Malcolm McDowell w „Mechanicznej pomarańczy”, symbolizował ambiwalencję i szyderstwo. W wywiadzie dla „Boston Globe” z 1995 r. Hackman zdradził, że miał pewien problem z głębszym uzasadnieniem pokładów agresji. Dopiero gdy poznał pierwowzór bohatera, Eddiego Egana, i przyjrzał się jego metodom, był w stanie zaakceptować, że można np. pobić w radiowozie partnera. Otrzymał za tę rolę swojego pierwszego Oscara.
Film stał się sławny także dzięki jednej z najbardziej spektakularnych scen pościgów samochodowych w historii kina. Hackman interesował się sportem motorowym i na początku lat 70. brał udział w rajdach, ale Pontiakiem LeMans we „Francuskim łączniku” kierował w zaledwie 60 proc. zaplanowanych zdjęć. Resztę ujęć z detektywem pędzącym przez zatłoczony Manhattan 90 mil na godzinę na dystansie 26 przecznic, w pogoni za pociągiem miejskim porwanym przez płatnego zabójcę, wykonał za niego kaskader Bill Hickman. W wywiadzie dla „The Times” aktor przyznał, że nawet te krótkie chwile spędzone zakierownicą były dla niego bardziej traumatycznym doświadczeniem niż wszystko, co sam przeżył na torze wyścigowym.
20 lat później w „Bez przebaczenia”, rewizjonistycznym westernie Clinta Eastwooda, zagrał jeszcze bardziej pokręconego, budzącego grozę przedstawiciela prawa – zmęczonego szeryfa sadystę, głuchego na wołanie skrzywdzonych kobiet
o sprawiedliwość. Zdaniem reżysera tylko Hackman pasował do tak mrocznej roli, gdyż jedynie on mógł sprawić, że skrajnie niesympatyczna postać stanie się sympatyczna. Trud się opłacił, aktora uhonorowano drugim w jego karierze Oscarem, tym razem za rolę drugoplanową.
Niechętnie godził się grać uśmiechniętych niegodziwców, a takie propozycje płynęły do niego hurtowo. Chciał przestać być utożsamiany z tyranami,
REKLAMA
psychopatami, tracącymi kontrolę nad życiem paranoikami, co akurat fenomenalnie mu wyszło w demaskatorskiej „Rozmowie” Coppoli, gdzie wcielił się w obsesyjnie prowadzącego śledztwo specjalistę od podsłuchu. Popadający w obłęd Harry Caul z nagrodzonej Złotą Palmą w Cannes „Rozmowy” to prawdopodobnie najbardziej niejednoznaczne i najwybitniejsze osiągnięcie Hackmana. Można sobie tylko wyobrażać, jak odebrano by „Milczenie owiec”, gdyby przyjął rolę Hannibala Lectera, ale nie chciał pogłębiać tego typu doświadczeń.
Niezależnie od tego, ile czasu występował na ekranie, zawsze skupiał na sobie uwagę, tworząc niezapomniane kreacje. Przekonywał jako zachowujący zimną krew na tonącym statku charyzmatyczny pastor w katastroficznej „Tragedii Posejdona”. W „Strachu na wróble” wspaniale zagrał zwolnionego z więzienia kłótliwego przestępcę, marzącego o założeniu myjni samochodowej. Polacy będą go pamiętali jako niezłomnego generała brygady Stanisława Sosabowskiego w widowisku wojennym „O jeden most za daleko”.
Jak bardzo elastycznym i wszechstronnym był aktorem, świadczy też jego bogaty dorobek komediowy (m.in. „Młody Frankenstein”, „Dorwać małego”, „Klatka dla ptaków”, „Niepokorni”). W tej konwencji chyba najciekawszym eksperymentem, okupionym licznymi awanturami z reżyserem, okazał się występ w „Genialnym klanie” Wesa Andersona. Hackman nie do końca ufał początkującemu twórcy, który kazał mu powtarzać w nieskończoność duble z udziałem dzieci i psów. Ale spisał się wybornie, grając patriarchę rodu, który symuluje chorobę na raka, by zamieszkać z byłą żoną, a zarazem ojca trójki niezwykle utalentowanych młodych osób, które mają do niego pretensje, że zbyt szybko zniknął z ich życia.
Podejmując się różnych wyzwań, nie wstydził się tego, że uprawia zawód głównie dla pieniędzy. W ciągu ponad 40 lat zagrał w blisko 80 filmach. Zgromadził spory majątek, gwarantujący mu niezależność. Nawet przebyta operacja serca w 1990 r. nie spowolniła rytmu jego pracy. Ostatni raz pojawił się w komedii „Witamy w Mooseport” w 2004 r. Zagrał emerytowanego prezydenta USA, ubiegającego się o stanowisko burmistrza małego miasteczka. Miał wtedy 74 lata.
Eugene Allen Hackman urodził się w San Bernardino w Kalifornii 30 stycznia 1930 r. i dorastał w Danville w stanie Illinois. Nie cieszył się beztroskim dzieciństwem. Jego ojciec, zatrudniony w charakterze rzecznika prasowego lokalnej gazety, często go bił. Matka musiała dorabiać jako kelnerka. Gdy skończył 13 lat i urodził się jego młodszy brat, ojciec porzucił rodzinę. Nie mówiąc nikomu ani słowa, któregoś dnia po prostu odjechał samochodem. Mijając bawiącego się na ulicy syna, pomachał mu ręką na pożegnanie. „Nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele może znaczyć jeden mały gest” – skomentował to wiele lat później Hackman. „Może dlatego zostałem aktorem”.
Zataiwszy swój młody wiek przed komisją poborową, zaciągnął się do Korpusu Piechoty Morskiej. Jako 16-latek służył w Chinach, a następnie na Hawajach i w Japonii, gdzie pozwolono mu czytać informacje ipracowaćjakodidżejw wojskowej stacji radiowej. Po zwolnieniu (miał kłopoty z utrzymaniem dyscypliny) w 1952 r. przez sześć miesięcy studiował dziennikarstwo na University of Illinois, a następnie wyjechał do Nowego Jorku, przysposabiając się do zawodu producenta telewizyjnego.
Pracował w lokalnych stacjach w całym kraju, zanim przerzucił się na aktorstwo, podejmując naukę najpierw w Nowym Jorku, a następnie w Pasadena Playhouse w Kalifornii, gdzie jego najbliższym kolegą został Dustin Hoffman (razem zagrali dopiero w „Ławie przysięgłych”, dramacie sądowym na podstawie powieści Johna Grishama w 2003 r.). Obu uznano za najgorzej rokujących, bez szans na odniesienie jakiegokolwiek sukcesu. Walcząc o przetrwanie, Hackman dołączył więc do improwizowanej trupy teatralnej, kierowanej przez George’a Morrisona, absolwenta Actor’s Studio. Pieniądze zarabiał, m.in. wynajmując się jako portier, taksówkarz, kierowca ciężarówki, sprzedawca napojów gazowanych i butów. W tym czasie poślubił Faye Maltese, sekretarkę bankową, z którą miał troje dzieci. Małżeństwo zakończyło się rozwodem w 1986 r.
Gdy zaczęto mu proponować małe rólki w przedstawieniach off-broadwayowskich, był już aktorem po trzydziestce. W kinie wiodło mu się równie słabo. Swoją szansę wykorzystał dopiero pod koniec lat 60. Zawdzięczał ją Warrenowi Beatty’emu. Obaj spotkali się na planie dramatu miłosnego „Lilith”. Hackman stworzył w nim ciekawy epizod. Beatty przypomniał sobie o nim, przygotowując się do głównej roli w „Bonnie i Clydzie”. Szukano wtedy kogoś do roli porywczego brata gangstera Clyde’a Barrowa, więc polecił reżyserowi Arthurowi Pennowi Hackmana. Jego występ w tym filmie przyniósł mu pierwszą nominację do Oscara (w sumie nominowany był pięciokrotnie).
Pozadziałalnością aktorskąpasjonował się nawigacją samolotową i malowaniem. Lubił technikę impresjonizmu w stylu Maneta. W 1999 r. dodał do swojego CV pisarstwo. Wspólnie z Danielem Lenihanem, archeologiem morskim, opublikował trzy powieści historyczne: „Wake of the Perdido Star”, „Justice for None” i „Escape From Andersonville”.Samodzielnieopublikował jeszcze powieść o Dzikim Zachodzie i thriller kryminalny. Recenzenci przyjmowali je z rezerwą, ale może to jak z karierą aktorską – autor potrzebował na rozwinięcie skrzydeł czasu, a tego zabrakło.
JANUSZ WRÓBLEWSKI
© BE&W
Pisanie jest jak koszykówka
Nie przeszkadzają mi fabularne zmiany w polskich i innych serialach. Jak ktoś chce oryginał, może zawsze sięgnąć po książkę – mówi Harlan Coben, twórca bestsellerowych thrillerów, jeden z najpopularniejszych pisarzy amerykańskich.
JAKUB DEMIAŃCZUK: – Studiował pan nauki polityczne, w wyborach deklaruje poparcie dla Demokratów, ale w swoich książkach unika politycznych deklaracji. Celowo?
HARLAN COBEN: – Tak. Tworzę literaturę eskapistyczną, nie chcę, żeby dostarczała negatywnych bodźców. Jestem głęboko przekonany, że codzienna walka ze złem, z politycznym ekstremizmem, wymaga przestrzeni do odpoczynku. Nie można walczyć cały czas. Nieustannie jesteśmy wściekli, toczymy zaciekłe dysputy w mediach społecznościowych, więc chcę, żeby moje książki były bezpieczną przestrzenią. Czytanie rozwija empatię. Im więcej czytamy, nawet literatury rozrywkowej, tym lepiej jesteśmy w stanie zrozumieć innych ludzi, wysłuchać ich. Zebrać siłę, by robić to, co konieczne. Mam nadzieję, że w ten sposób przysłużę się ludziom bardziej, niż będąc kolejnym pisarzem krzyczącym: „Tego nienawidzę, to kocham”.
Czy pisanie to dla pana
także forma eskapizmu?
Niekoniecznie. Dorothy Parker kiedyś powiedziała, że nie lubi pisania, ale lubi ten moment, gdy już napisała, co trzeba. Mam tak samo. Lubię produkt
Harlan Coben
(ur. 1962 r.) – pisarz, producent filmowy. Autor ponad 30 thrillerów, które na całym świecie sprzedały się w nakładzie przekraczającym 80 mln egzemplarzy. W 2018 r. podpisał z Netflixem umowę na produkcję 14 serialowych ekranizacji swoich powieści. W Polsce powstały trzy z nich: „W głębi lasu”, „Zachowaj spokój” i najnowszy „Tylko jedno spojrzenie” (premiera 5 marca).
końcowy. Lubię te chwile, w których mogę podzielić się opowieścią z czytelnikami, słuchać ich opinii, spotykać się z nimi, rozdawać autografy. To sens mojej pracy. Pisarz bez czytelników jest jak próba klaskania jedną ręką. Nie wierzę tym zadufanym autorom, którzy twierdzą, że nie obchodzą ich czytelnicy. Każdy, kto mówi, że pisze dla siebie i nie ma znaczenia, czy ktoś to przeczyta, moim zdaniem kłamie. Bez czytelników powieści i opowiadania nie istnieją. Mogą pełnić inne funkcje, być elementem terapii, poukładania sobie w głowie różnych rzeczy, ale nie są literaturą. Zależy mi na czytelnikach w takim samym stopniu, w jakim zależy mi na bohaterach moich książek.
© BLONDET ELIOT/ABACA/EAST NEWS
W tym roku mija 35 lat od pańskiego debiutu. Pana pierwsza książka ukazała się w innym świecie, tuż po upadku muru berlińskiego, gdy wierzyliśmy, że świat zmierza w dobrą stronę. Stało się niestety inaczej. Czy trudne czasy zmieniają pańskie podejście do pisania?
Staram się, żeby tak nie było. Bieżące wydarzenia rzadko wpływają na to, jak i co piszę. Ale w mojej podświadomości zmieniają bardzo wiele. Dobry przykład to zamachy z 11 września 2001 r. Wspomnienie tego dnia jest dla mnie jako nowojorczyka wciąż żywe i bolesne. Widziałem w telewizji, jak płonęła pierwsza wieża. Niektórzy mieli jeszcze złudzenia, że może to katastrofa, nie atak terrorystyczny. Ja miałem złe przeczucia, zadzwoniłem do żony, która była wtedy w drodze do pracy w centrum miasta, poprosiłem, żeby zawróciła. Potem w drugą wieżę wbił się kolejny samolot, wiedzieliśmy, że to najstraszniejszy dzień w historii naszego miasta. Pojechaliśmy po dzieci do szkoły. Zwykle nikt tego nie robił, dzieciaki wracały autobusem, ale tamtego dnia wszyscy rodzice przyjechali przed szkołę, patrzyliśmy, czy kogoś brakuje, bo wiedzieliśmy, co to może oznaczać. Wierzyliśmy, że może ci, którzy zaginęli, jakimś cudem odnajdą się jeszcze żywi, ale wiadomo, że tak się nie stało.
Jak wyglądało wówczas miasto?
Można było zauważyć, gdzie mieszkają rodziny ofiar. Jeśli pod domem parkowało więcej samochodów niż zazwyczaj, to dlatego, że bliscy i znajomi przyjeżdżali z kondolencjami i ze słowami otuchy. Przez wiele lat po zamachu, patrząc na horyzont, wiedziałem, gdzie powinny stać wieże World Trade Center. A któregoś dnia zauważyłem, że już nie jestem tego pewien. To było okropne uczucie.
Opowiadam o tym tak szczegółowo, bo to było jedno z tych wydarzeń, które odmieniły mnie jako człowieka, a także moją pracę. Na wiele sposobów. Przede wszystkim po 11 września przez pewien czas nie byłem w stanie wrócić do pisania. A gdy już się przełamałem – napisałem wtedy „Jedyną szansę” – to przez długi czas nie wspominałem tamtego dnia na kartach powieści. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że jest tam obecny, bo zmienił podejście Amerykanów do wielu spraw, wywołał polityczne i społeczne następstwa,
o których pisze się mimochodem, nawet nie nazywając ich wprost. Wszystkie moje książki dzieją się tu i teraz, w Ameryce, którą znam i w której żyję. Nie odwołuję się do bieżących wydarzeń, ale nie mogę udawać, że nie wpływają na fabułę moich książek.
Pamięta pan moment,
gdy poczuł, że ma swój
własny literacki głos?
Znajomy krytyk powiedział mi kiedyś, że pisarz osiągnął sukces, gdy czytelnik rozpozna jego styl, otwierając książkę na dowolnej stronie. Być może tak jest w moim przypadku, choć sam mam wrażenie, że jako pisarz mówię na różne sposoby. Jest różnica między serią o Myronie Bolitarze i powieściami niebędącymi częścią żadnego cyklu. Nie było w mojej karierze takiego momentu, gdy poczułem, że mam swój własny rozpoznawalny głos. Myślę, że to jest związane z niepewnością, którą wciąż odczuwam jako pisarz. To nie fałszywa skromność. Wiem, ile jestem wart, odniosłem olbrzymi sukces, miałem dużo szczęścia. Jednak moja kariera rozwijała się powoli. Na listę bestsellerów „New York Timesa” trafiła dopiero moja dziesiąta książka „Nie mów nikomu”. Ona zmieniła wszystko. Lecz powtarzam:tobył mozolny proces, a nie jeden wyraźny moment. Młodym pisarzom radzę, żeby pisali jak najwięcej.
Ilość nie zawsze przekłada się na jakość.
Nie, ale trzeba pisać, żeby się rozwijać. Zaskakująco wiele osób uważa, że już ich pierwsza powieść powinna być doskonała. Nie wiem, skąd się bierze to przekonanie. Jak wiadomo, lubię się odwoływać do sportu. Wyobraźcie więc sobie Michaela Jordana, który ma swoje warunki fizyczne i talent, ale nigdy nie grał w koszykówkę. I gdyby nagle znalazł się na boisku, to przecież nie zmieniłby się od razu w najwybitniejszego zawodnika na świecie. Do tego potrzebował treningów, nieustannego szlifowania swoich umiejętności, opieki trenerów. Talent to jedno. Ale żeby zrobić z niego użytek, trzeba opanować rzemiosło. Z pisaniem jest podobnie.
Jak pan wspomina ten swój wczesny
etap literackiej kariery? Właśnie jako
szlifowanie rzemiosła?
Dwie pierwsze powieści, jakie napisałem, „Mistyfikację” i „Klinikę śmierci”, opublikowałem w małym wydawnictwie. I przez wiele lat nie chciałem, żeby były wznawiane. Trochę się ich wstydziłem. Jako dziennikarz pan to pewnie rozumie. Dopiero po 20 latach francuski wydawca namówił mnie, żebym zmienił zdanie.
Zgodziłem się, pod warunkiem
że napiszę wstęp do „Mistyfi
kacji”, w którym wytłumaczę,
co dziś myślę o tej książce.
Było to coś w stylu: „Czytel
niku, jeśli to pierwsza moja
książka, po jaką sięgnąłeś,
odłóż ją na półkę, przeczytaj
inną”. W polskim wydaniu też
na pewno jest ten wstęp. I oczywiście zaraz potem zacząłem dostawać listy, że książka się podobała i jest lepsza niż wiele innych, które napisałem później. Dziś, gdy patrzę wstecz na swój dorobek, to się cieszę, że nie miałem na początku pisarskiej drogi żadnego wielkiego hitu, bo to pozwoliło mi nabrać dystansu do samego siebie.
Kilka lat temu podpisał pan z Netflixem umowę na realizację seriali na podstawie pana powieści. To nietypowy projekt, bo obok adaptacji amerykańskich i brytyjskich powstają także polskie, francuskie i hiszpańskojęzyczne. Teraz premierę ma „Tylko jedno spojrzenie”, trzeci serial zrealizowany w Polsce. Czy łatwiej było panu zaakceptować ten pomysł dlatego, że pierwsza w ogóle adaptacja pana prozy, „Nie mów nikomu” w reżyserii Guillaume’a Caneta, powstała we Francji?
Na pewno. Prawa do ekranizacji początkowo mieli producenci w Hollywood. Ale zaproponowano mi scenariusz nie do przyjęcia. Nie mam nic przeciwko zmianom, lubię, jak scenarzyści przepisują moją prozę na inne realia, ale w tamtym przypadku postawiłem tamę. Najważniejszą cechą charakteru bohatera „Nie mów nikomu” jest to, że przez długi czas nie może się pozbierać po śmierci żony. A gdy po latach się okazuje, że ona jednak żyje, postanawia ją odnaleźć. Tymczasem w Hollywood chcieli przerobić to na romantyczny trójkąt. Cała opowieść traci wtedy sens i jakąkolwiek psychologiczną wiarygodność. Więc gdy odzyskałem prawa do ekranizacji, zgłosili się Francuzi. Przyjęli moje warunki finansowe, zrealizowali film ze sporym rozmachem. Pamiętam, że moi koledzy pukali się w głowę. „Jak to sprzedałeś prawa do filmu Europejczykom? Nikt tego nie obejrzy”. Ale to był przebój, pokazywany także w Stanach Zjednoczonych, Guillaume Canet okazał się fantastycznym, bezproblemowym reżyserem. Do dziś jestem z tego filmu bardzo dumny. Więc gdy pojawił się projekt Netflixa, zgodziłem się.
© BLONDET ELIOT/ABACA/EAST NEWS
Pana książki, których akcja toczy się
najczęściej w New Jersey, w serialach
dostają zupełnie inne tło, inne realia,
co czasami wymusza radykalne zmiany.
Jak mówiłem, lubię zmiany. Co więcej, jestem jednym z nielicznych bestsellerowych pisarzy amerykańskich, których książki sprzedają się za granicą lepiej niż w Stanach Zjednoczonych. Nie znam dokładnych liczb, ale we Francji czy w Polsce moje książki mają zapewne proporcjonalnie więcej czytelników niż wUSA. Więc te eksperymenty z przepisywaniem mojej prozy na realia Wielkiej Brytanii, Polski, Francji czy Argentyny wydają mi się dość naturalne. Kluczem jest uniwersalność opowieści. Akcja książek rozgrywa się w New Jersey i Nowym Jorku, ale tematy, które poruszam, są wszędzie takie same. Rodzinne sekrety, traumy z przeszłości, zniknięcia bliskich osób – coś, co rozwala poukładane życie na drobiazgi. I już nie ma znaczenia, czy fabułę poprowadzi się w Nowym Jorku, czy w Warszawie. Będzie tak samo przekonująca i atrakcyjna. Wielu twórców martwi się o to, jak dochować wierności moim książkom. Ale ja mówię: „Nie musicie. Możecie zmieniać większość rzeczy. Nawet zakończenie czy przewrotki fabularne”. Poza wyjątkami takimi jak w przypadku „Nie mów nikomu” nie dbam
o to. I mówię to z szacunkiem dla ich pracy i dla swoich książek. James M. Cain, wybitny pisarz, autor powieści „Listonosz zawsze dzwoni dwa razy”, został kiedyś zapytany, czy nie denerwuje go to, co Hollywood zrobiło z jego książkami. A on odpowiedział: „Nic nie zrobiło. Książki są takie, jakie były, a filmy to osobna sprawa”. Mogę więc powiedzieć tak samo: nie przeszkadzają mi fabularne zmiany w polskich i innych serialach. Jak ktoś chce oryginał, może zawsze sięgnąć po książkę.
Jako producent wykonawczy tych seriali ma pan duży wpływ na ich ostateczny kształt?
Staram się kontrolować to, co najważniejsze. Z czasem mam z tym coraz mniej problemów. Początkowo się zdarzało, że interweniowałem, tłumacząc, żepewne rzeczy widziałbym inaczej. Gdy powstawał pierwszy polski serial na podstawie mojej książki „W głębi lasu”, dostałem do obejrzenia jakąś wczesną wersję pierwszego epizodu. I tam były sceny, jak prokurator wsiada do samochodu, jedzie do pracy, parkuje, idzie do drzwi, otwiera, zamyka, idzie korytarzem. Musiałem zainterweniować, bo nie możemy sobie pozwolić, żeby główny bohater przez dziesięć minut chodził. I udało nam się wypracować satysfakcjonujący efekt. Wiemy, jak ze sobą rozmawiać, dogadujemy się świetnie. Bardzo cenię polskich operatorów filmowych. Tonie tylko piękne zdjęcia, ale także zdolność uchwycenia emocji. I macie też fantastycznych aktorów, inteligentnych, wrażliwych. Uwielbiam z nimi pracować. Kilka dni temu po raz pierwszy spotkałem ich na żywo. Rozmawialiśmy wiele razy na Zoomie, przez telefon, ale dopiero teraz mogłem z nimi spędzić trochę czasu.
Po wydanej w 2024 r. książce „Pomyśl
dwa razy” z serii o Myronie Bolitarze
pojawiały się wśród czytelników głosy
zawodu, że bohaterowie się zmieniają, starzeją, nie są już tacy jak kiedyś.
Czuje się pan czasem niewolnikiem
własnego sukcesu?
Nie. Sądzę, że na każdego rozczarowanego czytelnika przypada trzech czy czterech zadowolonych. Ale oni są mniej skłonni do wypisywania opinii w mediach społecznościowych. Jestem pisarzem komercyjnym, więc muszę dawać ludziom to, czego oczekują. Poza tym nie byłbym dziś wiarygodny, pisząc o trzydziestolatkach. Do postaci Myrona nie wracam teraz zbyt często. Jednak lubię od czasu do czasu sprawdzić, co u niego słychać. Te książki są coraz bardziej nostalgiczne, bo i ja, i mój bohater po prostu się starzejemy.
Zawsze się zastanawiałem, czy Myron Bolitar ma w sobie coś z pana. Poza wzrostem (Bolitar to agent sportowy, czasem prowadzący prywatne śledztwa, były koszykarz, którego karierę przerwała kontuzja – przyp. red.).
Ma coś, co ja straciłem dość wcześnie: rodziców. Rodzice Myrona to właściwie moi rodzice, którzy zmarli, gdy byłem jeszcze młody. To hołd, jaki chciałem im złożyć. Wyobrazić sobie, jak mogłoby być, gdyby jeszcze żyli. I wydaje mi się, że to wątek bardzo rzadko spotykany w literaturze kryminalnej. Nie ma go w klasycznych powieściach, choćby u Raymonda Chandlera, ani we współczesnych, nawet u autorów tak wrażliwych i doświadczonych jak Denis Lehane, Michael Connelly czy Lee Child. Dumny jestem z tego pomysłu. I można powiedzieć, że w jakimś sensie pisanie także dla mnie okazało się terapią.
ROZMAWIAŁ JAKUB DEMIAŃCZUK
REKLAMA
Mea pulpa
czyli kronika popkulturalna
Kuby Wojewdzkiego
T-Mobile ruszyło z nową platformą reklamową pod hasłem #Burzymy-Bariery. Jej twarzą został Dawid Podsiadło. Jak Telkom Deutschland mówi o burzeniu, to zaraz mi się dziadek przypomina.
Jarek Jakimowicz, dziennikarz wyklęty, pokazał na swoim Instagramie nagranie, w którym Maciej Stuhr informuje, że nie wie, kim on jest. Cały Jarek. Konsekwentnie buduje swą karierę na niewiedzy.
Skazany za doping Robert Karaś wyznał, że owszem, brał zakazane substancje, ale liczył, że ich wkrótce nie będzie w organizmie. Uczciwie. Ja też, jak ukradłem kiedyś mamie pieniądze, to je szybko wydałem.
Karol Nawrocki oznajmił, że jest przeciwko obowiązkowym szczepieniom, może z wyjątkiem „palio i choroby Heinego-Mediny”. Skoro już jesteśmy przy chorobach, to jak widać, nie tylko paluch może być koślawy.
Michał Rachoń, dyrektor programowy TV Republika, zapowiada otwarcie w 2026 r. anglojęzycznego kanału stacji. Znakomicie. W końcu 9 mln mieszkańców Rosji mówi biegle w tym języku.
Po 10 latach z TVN odchodzi dziennikarka Gabi Drzewiecka. Nie znam. Imprezy dzielimy na niezapomniane i niezapamiętane. Widocznie tak też bywa z dziennikarzami.
Roman Giertych zaapelował do Dody, aby unikała publicznego opowiadania oszczerstw, gdyż ma prawomocny wyrok w zawieszeniu. Roman wie, co mówi. To w końcu on odkrył, że „Naszą szkapę” napisał Sienkiewicz.
Media donoszą, że Karol Strasburger ogłasza rewolucję w „Familiadzie”: „Oprócz nowej scenografii widzowie mogą liczyć na nowych uczestników i nowe pytania”. Po takiej informacji mam ochotę użyć kluczowego w „Familiadzie” słowa – „Dalej”.
Jarek Kuźniar zamyka swoją spółkę oferującą cyfrowe życzenia od znanych osób, m.in. Roberta Lewandowskiego, Borysa Szyca czy Pszczółki Mai. Sukces w biznesie bywa jak ta pszczółka: „Jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie”.
TVN pokaże nowy teleturniej „The Floor”. Na specjalnej podłodze 100 uczestników będzie się wzajemnie eliminować i przejmować pole konkurenta. Wygra ten, który wywali wszystkich. Znamy to z polskich miast. To się nazywało dzika reprywatyzacja.
Podobno następny sezon „Milionerów”, prowadzonych przez Huberta Urbańskiego, możemy zobaczyć w Polsacie. Może być ciekawie. Wszyscy pamiętamy piosenkę „Co to będzie, gdy słoneczko zajdzie za daleko?”.
Daniel Olbrychski dołączył do serialu „Na Wspólnej”, gdzie wcieli się w postać Juliusza, tajemniczego brata zmarłego ojca Wojtka Szulca. Wcześniej przygarnął go pan Nowowiejski, do momentu, kiedy Azja zapałał uczuciem do jego córki.
© AKPA
Nie taka nauka mądra
T
ransoceaniczne koczownicze plemię naukowców, przeciętnie biorąc, nie ma już ani manier, ani wykształcenia ogólnego. Nauka stała się bowiem rzemiosłem i profesją – duchowej strawy jej nie trzeba. To dobre dla amatorów. Dlatego lepiej tu nie wyjeżdżać z „kodem kulturowym”. Można się nie dogadać, i w dodatku wyjść na bufona przed Azjatą w laboratoryjnym kitlu.
Oprócz „być albo nie być” wspólnym elementem wykształcenia naukowców sześciu kontynentów (liczymy z Antarktydą) jest już tylko powiedzonko „publikuj albo giń”. Korporacje produkcyjne, którymi od dawna są już „jednostki naukowe”, generalnie zajmują się metodycznym i seryjnym wytwarzaniem artykułów naukowych. Trafiają one w ręce pośredników, czyli wielkich wydawnictw naukowych, które z łaski swojej sprzedają ten towar tym samym korporacjom, od których kupiły inne jego partie.Anawet nie kupiły,bozwykle trzebazaopublikowanie czegoś słono zapłacić. Z tego osobliwego biznesu wydawnictwa ciągną miliony, a naukowcy i placówki naukowe „punkty”, które można wymienić na dotacje państwowe. Systemdziała,anajlepiejczująsięwnimci,którzywiedzą, jak robić mało, a publikować dużo. Jest na to wiele sposobów, często niezbyt uczciwych.
W ostatecznym rozrachunku cwaniacy mają się coraz lepiej, a poważni i rzetelni badacze żyją od ewaluacji do ewaluacji, bojąc się o swoje etaty. Lękają się też podpaść studentom, mogącym obsmarować ich w anonimowych ankietach. Generalnie praca wychodzi im bokiem, bo otrzymanie grantu jest jak wygranie losu na loterii, a wykładanie z zaangażowaniem to prosta droga do sporych nieprzyjemności.
Czemuż to dopadły nas te upokorzenia? Trochę dlatego, że uprawianie nauki nie jest produkcją, ale wymogi racjonalnego zarządzania oraz związki z biznesem wtłoczyły naukę w gorset korporacji. Są jednakże i głębsze przyczyny. Najważniejszą z nich jest utrata klasowego zakorzenienia nauki. Kiedyś nauka miała oparcie w entuzjazmie prywatnych uczonych o arystokratycznej bądź co najmniej burżuazyjnej proweniencji, którzy „poszukiwanie prawdy” dopisywali sobie do klasowego etosu, mając do dyspozycji kilka jego wersji: humanistyczną, oświeceniową albo technokratyczno-scjentystyczną. Dzisiaj nauka jest demokratyczna, uprawiana zespołowo i skrajnie stechnicyzowana. Z „nowoczesną Europą”, „etosem uniwersytetu” i „wykształceniem ogólnym” nie ma już wiele wspólnego. Etosowe zaklęcia są jak togi i birety
– stanowią atawistyczny folklor, który poważnie traktują tylko żółtodzioby i emeryci.
Z nauką to jest jedno wielkie qui pro quo. Jest zupełnie inna niż w opowieściach popularyzatorów. Baśniowy świat pustych, acz nieskończenie gęstych czarnych dziur, bąblowatych wszechświatów, robaczkowatych strun i innych tam samolubnych genów jest świetnym PR dla nauki, tumaniąc i uwodząc nawet niektórych co bardziej romantycznych naukowców, tylko że z nauką ma on niewiele wspólnego. Bo nauka jest do bólu techniczna, matematyczna i specjalistyczna. No i coraz bardziej podporządkowana technologii. W ostatecznym rozrachunku chodzi o to, aby teoria naukowa prowadziła do obliczeń, a obliczenia – do projektów urządzeń, które robią to, czego się od nich oczekuje. Na przykład latają na Księżyc.
Inna prawda niż „sprawdzanie się teorii” nie jest nam do niczego potrzebna. Możesz sobie „wyjaśniać zjawiska”, ale to nikogo nie interesuje, jeśli za „wyjaśnieniem” nie idzie władza nad zjawiskami, a przynajmniej zdolność ich prognozowania. Ale gdy umiesz przewidzieć jakieś zjawisko, zwłaszcza takie „zaplanowane” w ramach eksperymentu lub obserwacji, to w nagrodę możesz nawet dać upust swoim talentom filozoficznym i opowiedzieć nam, co sądzisz na temat nicości albo nieskończoności. Związek kompetencji fizyka z kompetencjami metafizyka jest luźny, jednakże nagroda się należy: lekko wykształcony lud globalny wsłuchuje się w rozważania filozoficzne naukowca stokroć chętniej niż w teorie filozofów. Tak samo jest zresztą w sztuce. Kto by tam pytał filozofa estetyka, co to jest sztuka i piękno? „To logiczne”, że pytania takie zadaje się wybitnym artystom.
N
auka stała się tak techniczna, że przeciętny fizyk czy biolog nie zna się na „fizyce w ogóle” ani na „biologii w ogóle” i poza swoją wąską specjalizacją do pewnego stopnia skazany jest na legendy i opowieści podobne do tych, jakie serwują tzw. popularyzatorzy. A w sprawach natury filozoficznej typu „ogólna teoria wszystkiego”, „początek wszechświata”, „natura czasu” albo inna tam „istota życia”, oddaje się w ręce tych kolegów naukowców (na ogół emerytów), którzy mają w sobie żyłkę wizjonerów. Są filozofami amatorami, których autorytet wynika z tego, że zajmowali się jakimiś szczegółowymi sprawami w fizyce czy astronomii. Tyle że amatorami są właściwie wszyscy.
Paradoksalnie, im bardziej techniczno-profesjonalna jest nauka, tym bardziej jej społeczne i kulturowe funkcjonowanie przyjmuje formy typowe dla amatorstwa. Ów duch amatorstwa, grasujący zresztą od czasów antycznych, ogarnia również dydaktykę akademicką. Techniczne zaawansowanie realnej roboty naukowej sprawia, że studiując, w zasadzie mamy do czynienia z jakąś mniej czy bardziej pogłębioną propedeutyką. A potem następuje szybkie przysposobienie do konkretnej pracy w którymś z wielu tysięcy szczegółowych obszarów badawczych i kolejny naukowy wyrobnik gotowy. Ani się obejrzymy, a zastąpi go robot AI.
JAN HARTMAN
FELIETON
Sowa na schodach
Koziołek
Z
atkało mnie! Naprawdę mnie zatkało! – obwieściła wzburzona sąsiadka. Nie chce pan wiedzieć co? – dodała, zanim nabrałem powietrza, żeby zapytać. – Ta Grenlandia mnie zatkała.
–
A – mruknąłem nieco rozczarowany. – Już dość dawno to powiedział, podobno nawet za pierwszej prezydentury.
–
Pan się zdążył już tym znudzić, a ja wciąż nie mogę znaleźć słów na taką bezczelność.
Zawstydziłem się. – To nie tak. Tylko trudno traktować poważnie kogoś, kto codziennie wygłasza podobne nonsensy – tłumaczyłem się.
–
No nie wiem – odparła. – Wydaje mi się, że jak ktoś jest najważniejszym prezydentem świata, to żadne jego słowo, nawet najgłupsze, nie jest nieważne.
Żyjemy w czasach, kiedy na wszystko trzeba mieć odpowiedź ostrą. Każdy. I to szybką. Nieważne czy materia jest nam znana, czyśmy dyletantami. Nie po to mamy język, aby milczeć – jak mówił osioł w „Shreku”. Dzięki internetowi i mediom społecznościowym wypowiedź nikomu nieznanej osoby może stać się wiralem, który uczyni z niej bohatera dnia. Wydarzenia przełomowe i epizodyczne kurioza mają ten sam potencjał „fejmu”. Przestrzeń publiczna nie należy już wyłącznie do artystów, polityków, celebrytów, bogaczy i wielkich przestępców. Nie czeka się też powszechnie na rozstrzygający głos naukowca lub specjalisty. Kogo chętniej posłucha społeczeństwo: uczonej z potężnym impact factorem czy influencerki z wielką liczbą polubień na swoim profilu?
Nie, nie mam żalu do czasów; internet jest cudem cywilizacyjnym, a wpływ mediów społecznościowych bywa wspaniały i jako nauczyciel jestem jego beneficjentem. Ot, niedawno TikTok zadecydował, że najwspanialszą książką są „Białe noce” Dostojewskiego i miliony rzuciły się do lektury. Dlaczego? Bo informacje o wrażeniach z niej stały się globalnym wiralem. Gdybyście chcieli wyrobić sobie zdanie, czytając po raz pierwszy albo przypominając sobie po latach tę dziwną historię miłosną, raczej nie zdołacie dociec, dlaczego nie „Idiota” albo „Gracz” wzbudzają taką fascynację. Eksperci w rodzaju Bachtina czy Przybylskiego też wam nie pomogą. Jak skończycie ich czytać, okaże się, że „Białe noce” już nikogo nie interesują. Obecny ich status: overrated.
Choć przywykliśmy oskarżać nasze czasy o zepsucie wszystkiego, ten rodzaj gry w inteligencję zawdzięczamy salonowej mutacji oświeceniowego rozumu. W arystokratycznych salonach Paryża, Berlina, Petersburga i Wiednia jeden dobry „post” wypowiedziany na głos mógł otworzyć drogę do kariery utalentowanym i pracowitym parweniuszom, takim jak choćby Diderot. Ich wiedza i intelekt nie wystarczały. Trzeba było jeszcze opanować system 3 x E: erudycja + elokwencja + erystyka. Biegłość w tej triadzie pozwalała zadziwiać publiczność, upokarzać konkurentów, zyskiwać popularność i wpływy.
Doskonale zilustrował to Patrice Leconte w filmie „Śmieszność”. Bohater, ambitny inżynier z prowincji, rusza do Paryża, aby przekonać władze do osuszenia mokradeł, które są źródłem chorób ludności w jego rodzinnych stronach. Ma gotowy projekt, nikt jednak nie chce go słuchać. „Musisz być dowcipny” – radzi mu jego mentor i zabiera go na praktyczną lekcję do salonu markizy, gdzie zbiera się wpływowe towarzystwo. Króluje tam elokwentny jezuita. Kiedy na deser podają porzeczki, ksiądz częstuje się i mówi: „Mógłbym ich zjeść tyle, ilu Samson zabił Filistynów”, wzbudzając powszechne rozbawienie. Kiedy wieczór się kończy, mentor naszego inżyniera już na schodach wpada na morderczą ripostę: „Powinienem go zapytać, czy tą samą szczęką, co Samson” (który używał do walki oślej szczęki). Za późno, czas minął nieodwracalnie, a ów znany syndrom spóźnionej repliki nosi nazwę esprit d’escalier, czyli „pomysł na schodach”. Trafna myśl, na którą wpadliśmy, gdy publiczność już się rozeszła.
D
ziś mamy się lepiej. Media społecznościowe są globalnym salonem, gdzie każdy z każdym może się retorycznie spróbować w nieograniczonym czasie i przestrzeni. Z tym że tak wtedy, jak i dziś dominacja salonu nad salą seminaryjną jest zabójcza dla myślenia. Ono bowiem bierze się – jak tłumaczył Arystoteles – ze zdziwienia własną niewiedzą, którą chce się przezwyciężyć, najlepiej samodzielnie. Taki użytek z rozumu jest całkowitym przeciwieństwem systemu 3 x E. Poza tym myślenie jest z natury swej zawsze spóźnione. „Kiedy filozofia o szarej godzinie maluje swój świt, wtedy pewne ukształtowanie życia już się zestarzało, a szarością o zmroku nie można niczego odmłodzić; można tylko coś poznać. Sowa Minerwy wylatuje dopiero z zapadającym zmierzchem” (przeł. Adam Landman) – tłumaczy poetycko pracę myślenia Hegel. Kiedy więc najpotężniejszy prezydent świata rzuca na prawo i lewo zdaniami, od których brak nam słów, nie traćmy energii na równie efektowne odpowiedzi. Myślmy raczej o tym, dlaczego popierają go miliony ludzi.
Niemniej, jak się nam trafi dobra riposta, to jej nie zmarnujmy. W odpowiedzi na ofertę kupna Grenlandii Duńczycy zorganizowali akcjępoparcia idei nabycia Kalifornii. „Jeśli kiedykolwiek spoglądałeś na mapę, wiesz, czego potrzebuje Dania: więcej słońca, palm i deskorolek. Mamy historyczną szansę urzeczywistnić nasze marzenie. Kupmy Kalifornię od Donalda Trumpa! On i tak jej nie lubi”. Zebrano już kilkaset tysięcy podpisów.
RYSZARD KOZIOŁEK
Nie bać Trumpa
K
iedy kilka lat temu znakomity fotograf Leszek Zych robił mi zdjęcie do felietonu w POLITYCE, zgodziliśmy się oboje, że powinien to być portret uśmiechnięty. Kierowaliśmy się przekonaniem, że uśmiech, nawet złośliwy, należy do istoty gatunku. Że felietonistka powinna kąsać, zaczepiać, ironicznie nicować temat, śmiejąc się w głos albo uśmiechając się z przekąsem. Nie przewidzieliśmy, że w krótkim czasie świat odjedzie tak mocno, że zostanę z tym uśmiechem jak Himilsbach z angielskim. I zostałam. Śmieję się do państwa ze swojego portretu, jakby nadal było z czego, a przecież nikomu z nas nie jest dzisiaj do śmiechu. Beczka prochu, na której siedzieliśmy, wpadła w strefę turbulencji.
Biznesowość Trumpa sprowadza się do tego, że oddałby cały globus
za poklask i worek głasków.
Kiedy po występie J.D. Vance’a w Monachium nagle zabrakło Mariana Turskiego, przez głowę przemknęła mi pełna irracjonalnej obawy myśl, że skoro tego prawego świetlistego człowieka zabrało z tego świata, to znaczy, że oj, znowu będzie się działo. Że jeśli umarł właśnie teraz, to na pewno dlatego, że coś go chroni przed następnym koszmarem. A potem, po konferencji CPAC w Marylandzie, poczułam się tak, jakbym znowu tonęła w Morzu Śródziemnym. Straciłam grunt pod nogami, nie było czym oddychać. Dojście do siebie zajęło mi dwie doby.
Żaden mieszkaniec Europy Wschodniej nie zdoła wykrzesać z siebie uśmiechu, kiedy nowy, groteskowy prezydent Stanów Zjednoczonych na oczach całego świata upokarza Wołodymyra Zełenskiego. Nie da się słuchać z niezmąconą pogodą ducha, jak po trzech latach wojny obronnej Ukraińców przeciw Rosji amerykański autokrata mówi do nich najgłupiej, najbezczelniej, najhaniebniej, że nie powinni byli podskakiwać Putinowi. Zamiast się stawiać, trzeba było – poucza autor bestsellera „The Art of the Deal” – ubić z Rosjanami interes.
Umowa z Rosją, dobre sobie. Wszak Rosja to państwo od stuleci nie tylko miłujące pokój, ale też pasjami dotrzymujące umów międzynarodowych. Każde dziecko w Polsce wie, że jak Rosja zapomni dotrzymać jakiejś umowy, to potem czuje się od tego chora i nie uspokoi się, dopóki nie wywiąże się z niej co najmniej trzy razy w tę i we w tę. Jest powszechnie znana z poszanowania wyrysowanych na kartce granic państwowych, a najbardziej z tego, że ma porządek w papierach. Zawsze. Jak za Stalina musiała dla własnego dobra rozstrzelać jednego, drugiego czy milion pięćsetnego człowieczka, to śledczy z NKWD ofiarnie pracowali z takim więźniem dzień i noc na konwejerze, żeby w papierach mógł znaleźć się przekonujący powód. A jak Niemcy szli na Moskwę w 1941 r., to z Łubianki Rosja w pierwszym rzędzie wywoziła swoje archiwa, a dopiero w dalszej kolejności więźniów. Do dzisiaj ceni te archiwa tak wysoko, że byle kogo do nich nie dopuszcza, bo jeszcze by się pobrudziły. Wiadomo, że czyste ręce mają jedynie czekiści. Jej pieczołowity stosunek do własnych archiwów najdobitniej pokazuje, że cześć dla wszystkiego, co spisała na papierze, to najgłębsza prawda o Rosji.
Każdy to rozumie, tylko nie Zełenski. Ten „przeciętny komik”, jak nazwał go pomarańczowy dyktatorek, w ogóle się nie połapał, że wystarczyło podpisać z Putinem umowę, a nie byłoby Buczy, porwanych do Rosji ukraińskich dzieci, bombardowanych szpitali i osiedli, gwałtów wojennych ani torturowanych jeńców. Wystarczyło tylko podpisać umowę – the deal, głupcze! – a Rosja nie mordowałaby ukraińskich artystów, nie niszczyła celowo ukraińskich teatrówimuzeówinie stawiałaby dzisiaj pomnika stalinisty Andrieja Żdanowa w zrównanym z ziemią Mariupolu. Aż się prosi, żeby sparafrazować słynny slogan wyborczy Krzysztofa Kononowicza: gdyby Zełenski podpisał z Putinem umowę, zamiast mu podskakiwać, to nie byłoby niczego. A już na pewno nie byłoby dzisiaj Ukrainy.
T
o, że Donald Trump ma usta pełne terminów z dziedziny biznesu, jak umowa, interes, negocjacje itd., nie czyni go politycznym biznesmenem. Niesłychanie irytujące jest powtarzane dzisiaj wszędzie, błędne moim zdaniem, twierdzenie, że myśli transakcyjnie. Biznes w swojej źródłowej, niepatologicznej formie nie polega na tym, że mniejszemu partnerowi odbiera się wszystko, nie wyłączając godności, żeby podzielić się tym po połowie z bandziorem, który tego partnera od trzech lat eksterminuje, a potem sprzedać jeszcze ten wybitny deal światu jako Pax Trumpiana. To nie biznes, tylko mongolsko-moskiewski styl uprawiania polityki.
Biznesowość Trumpa sprowadza się do tego, że oddałby cały globus za poklask i worek głasków. Już w czasie pierwszej kadencji diagnozowano u niego „złośliwy narcyzm” (zaburzenie osobowości opisane przez Ericha Fromma w odniesieniu do hitlerowskich Niemiec). Oczywiście u przywódcy supermocarstwa narcyzm jest nawet groźniejszy niż myślenie biznesowe, jednak w ciężkim kryzysie, w jakim się znajdujemy, najgorsze byłoby okłamywanie się. Trzeba wiedzieć, kim jest przeciwnik. Bo tylko od prawdy można odbić się w górę. I to się kiedyś stanie. Nie jesteśmy przecież w Europie bezsilni. Nie wiem, kiedy znowu będzie nas stać na śmiech, ale nie musimy się bać.
RENATA LIS
Z ŻYCIA SFER
Kulisy polityki
I
rytujące są narzekania, że nie wiadomo, czy fakt, że prezydent Duda poleciał za ocean na ośmiominutową rozmowę z Donaldem Trumpem, to kompromitacja czy sukces. O tym, że to sukces, świadczy nie tylko to, że szef gabinetu Dudy Marcin Mastalerek zapewnił, że to sukces. Ani nawet to, że prezydent Polski pokazał charakter i nieustępliwość, czekając na Trumpa godzinę, na co prezydentom wielu innych krajów mogłoby zabraknąć wytrwałości.
Uważam, że największym sukcesem Dudy było to, że Trump w końcu przyszedł, a także to, że przez osiem minut polski prezydent zdołał uzyskać wiele w sprawie gwarancji bezpieczeństwa dla naszego kraju, mianowicie zapewnienie Trumpa, żeby Duda się nie martwił. Nie wiem, czy w osiem minut można było osiągnąć więcej. Oczywiście, gdyby Duda usłyszał od Trumpa to samo w cztery albo pięć minut, jego sukces byłby jeszcze bardziej spektakularny, ale i tak sądzę, że mamy się z czego cieszyć.
Jeszcze większym sukcesem od rozmowy Dudy z Trumpem była bezpośrednia transmisja TV Republika z godzinnego oczekiwania naszego prezydenta na tę rozmowę. Transmisja pokazała bez cięć i skrótów kulisy prezydentury Andrzeja Dudy, polegające na tym, że gdy Duda jest z kimś ważnym umówiony, to nie wiadomo, czy ten ktoś przyjdzie, kiedy i ile czasu będzie się na niego czekało, chodząc w tę i z powrotem po pokoju, zamiast robić coś pożytecznego, np. jeździć na nartach. Miejmy nadzieję, że stacja pójdzie za ciosem i wkrótce doczekamy się innych transmisji, np. z oczekiwania Karola Nawrockiego pod drzwiami gabinetu Jarosława Kaczyńskiego albo z oczekiwania Kaczyńskiego na prawdę
o zamachu smoleńskim, która – jak wiadomo – jest już coraz bliżej.
T
elewizja braci Karnowskich nie ma tak dobrych pomysłów, ale też robi, co może. Niedawno reporter tej stacji opluł na spotkaniu z udziałem Rafała Trzaskowskiego jednego z jego współpracowników, tłumacząc, że ten utrudniał mu pracę. Nie wiem, czy transmitowano ten wyczyn, w każdym razie trwa dyskusja, czy opluł słusznie. Moim zdaniem reporterowi trzeba zapisać na plus, że nie pobił tego współpracownika statywem od kamery albo nie wepchnął mu mikrofonu do gardła, tylko potrafił się opanować. Dlatego kontrowersje budzi decyzja o niewpuszczaniu telewizji Karnowskich na kolejne spotkania Trzaskowskiego.
Oburzeni widzowie tej telewizji protestują w obawie, że decyzja utrudni dalsze opluwanie polityków koalicji rządzącej i ich współpracowników. Najbardziej stratni będą ci, którzy ofiarnie wspierają stację Karnowskich wpłatami pieniężnymi i którym nie będzie ona mogła dać tego, za co zapłacili.
WYDAWCA POLITYKA Spółka z o.o. SKA
ADRES ul. Słupecka 6, 02-309 Warszawa
RECEPCJA GŁÓWNA
tel. 22 451-61-33, 451-61-34
adres internetowy www.polityka.pl
poczta elektroniczna polityka@polityka.pl
PREZES I REDAKTOR NACZELNY
Jerzy Baczyński
tel. 22 451-60-00
członkowie zarządu
Joanna Solska, Mariusz Janicki,
Wiesław Władyka
z-cy redaktora naczelnego
Mariusz Janicki (Pierwszy Zastępca),
Witold Pawłowski, Bartek Chaciński
BIURO REKLAMY
tel. 22 451-61-36, e-mail: reklama@polityka.pl
Izabela Kowalczyk-Dudek (dyr.),
Julian Sobiech (reklama cyfrowa)
Projekty sPecjalne tel. 22 451-61-93
Za treść ogłosZeń redakcja Ponosi
odPowiedZialność w granicach wskaZanych
w ust. 2 art. 42 ustawy Prawo Prasowe
prenumerata papierowa
www.sklep.polityka.pl
Infolinia: tel. 67 210 86 30,
e-mail: infolinia@polityka.pl
Monika Grabowska,
tel. 22 451-61-00, 451-61-15
e-mail: prenumerata@polityka.pl
prenumerata c yfrowa
www.polityka.pl/cyfrowa
Infolinia: tel. 22 336-79-16,
e-mail: cyfrowa@polityka.pl
Konto: POLITYKA, Spółka z o.o. SKA
BNP Paribas Bank Polska S.A.
18 1750 0009 0000 0000 1004 2763
SWIFT: RCBWPLPW
Sprzedaż bezumowna numerów aktualnych iarchiwalnychpo cenie niższej od ustalonej przez Wydawcę jest zabroniona, nielegalna i grozi odpowiedzialnością karną.
copyright ©
spółka z o.o. ska
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Dalsze rozpowszechnianie
artykułów, w tym artykułów
na aktualne tematy polityczne,
gospodarcze i religijne
opublikowanych w POLITYCE
jest zabronione.
Przedruki po uzyskaniu
zgody Wydawcy.
Kontakt: Justyna Sadowska,
e-mail: przedruki@polityka.pl
Administratorem Państwa danych osobowych jest Polityka Sp. z o.o. SKA z siedzibą w Warszawie 02-309, ul. Słupecka 6. Państwa dane osobowe będą przetwarzane w celu udzielenia odpowiedzi na Państwa listy i mogą zostać opublikowane w tygodniku POLITYKA, chyba że Państwo zastrzegli ich nieujawnianie (art. 15 ust. 2 pkt 1 ustawy Prawo prasowe).
Szukamy dobrego domu
dowcipie i anegdotach nie przeminie. Chcielibyśmy jednak, żeby także ta jego legendarna miłość i troska
N
asz nieodżałowany przyjaciel Stanisław Tym, który zmarł 6 grudnia 2024 r., był człowiekiem in
o zwierzęta trwały. Dlatego właśnie powstał „Kącik
łamy oddajemy im, „stworzeniom metafizycznym” – jak
adopcyjny im. Stanisława Tyma”. Raz w miesiącu nasze
stytucją. Znany był nie tylko ze swojego błyskotliwego
humoru, celnych obserwacji i umiejętności wyłapywania by to powiedział Tym. Mamy nadzieję, że uda nam się po
absurdów rzeczywistości, ale także z dobroci, którą dzielił się łączyć dobrych ludzi z dobrymi zwierzętami. Bo dobroć nie jest i z ludźmi, i ze zwierzętami. Pamięć o Staszku, jego twórczości, fanaberią, jest obowiązkiem. Także naszym wobec Staszka.
Flora i Sepia
Łódź, suczki, 4 miesiące, waga: 7 kg, szczeniaki, zaszczepione, odrobaczone
N
asza mama jest w typie owczarka niemieckiego, więc i my będziemy pewnie średnich rozmiarów. Umiemy załatwiać się na podkłady i uczymy się chodzić na smyczy. Mieszkamy w domu tymczasowym, ale bardzo potrzebujemy trafić już do swoich rodzin. Razem albo osobno.
Staś
Warszawa, piesek, 10 lat, 20 kg, kanapowiec, wykastrowany, zaszczepiony, odrobaczony
P
rzypominam owczarka niemieckiego, ale jestem trochę mniejszy i delikatniejszy. Nie szukam guza, jestem spokojny, a kanapa to moje ulubione miejsce w domu. Gdy trafiłem do schroniska, byłem zupełnie załamany. W domu tymczasowym przeżywam dru
gą młodość. Jestem pełen życia i nadziei.
Moris
Wrocław, piesek, 10 lat, 22 kg, kanapowiec, wykastrowany, zaszczepiony, odrobaczony
J
estem już dojrzały, ale wciąż mam siły. Wiem, co to winda, umiem zachować się w mieszkaniu i chodzić na smyczy. Na nic nie
choruję, utrzymuję czystość w domu i kocham się przytulać. Gdybym mógł, każdą chwilę spędzałbym w towarzystwie człowieka, ale jeśli muszę zostać sam, nie robię z tego problemu. Za kanapę i trochę miłości oddam serce.
Kminek
Warszawa, piesek, 5 lat, 10 kg, średnio aktywny, wykastrowany, zaszczepiony, odrobaczony
Jestem statecznym psiakiem. W schronisku wylądowałem na początku jesieni, szybko jednak zostałem zabrany do domu tymczasowego w Warszawie. Tutaj się otwieram, uczę się życia w mieście. I naprawdę dobrze mi idzie! Ze wszystkimi się dogaduje, również
z kotem. Brakuje mi tylko domu na stałe.
Chase
Warszawa, piesek, 8 lat, 10 kg, umiarkowanie aktywny, wykastrowany, zaszczepiony, odrobaczony
J
estem uroczym malutkim psem. Nie jestem już szczeniaczkiem, ale nadrabiam usposobieniem i charakterem
– podobno „wzbudzam opiekuńcze uczucia”. Jestem oazą spokoju i łagodności. Mieszkam teraz z kotami oraz z dziećmi i dobrze czuję się w ich towarzystwie. Niestety, nie mogę tu zostać na długo. Bardzo potrzebuję dobrego domu.
Wyjaśnienie
W
rubryce „Ludzie i style” w numerze 6. POLITYKI zabrakło podpisu kadru z filmu Roksany Konkolskiej, ilustrującego opisywane zjawisko internetowe (modę na ciasteczka z serialu „Squid Game”), a nie działalność wzmiankowanej w tekście Anny Marii Dubińskiej. Przepraszamy za brak źródła tej stopklatki. Był nim profil rocksankaroxi w serwisie TikTok.
REDAKCJA
© TPZ OPOCZNO, TIKTOK.COM/@ROCKSANKAROXI
Kontakt w sprawie adopcji (za pośrednictwem Adopciaków): tel. 665 892 773 lub 574 186 683. Adres mailowy: tpz.opoczno@gmail.com
Na naszej stronie internetowej utworzyliśmy również specjalną zakładkę, gdzie publikujemy historie tych i innych zwierząt szukających dobrego domu:
www.polityka.pl/zwierzeta
ludzie i style
Dobry zwyczaj: nie pożyczaj? A gdzie tam! Teraz pożyczamy i dajemy pożyczyć ciuchy za pośrednictwem specjalnych platform modowych.
P
o pierwsze, chodzi o to, żeby powiedzieć „nie” drożyźnie. Obserwujemy ją na codziennych zakupach czy w kawiarniach. I w tych sieciowych, i w tych niezależnych cena kawy z mlekiem oscyluje wokół psychologicznej bariery 20 zł. Ciasta też. Nawet tłusty czwartek okazał się odchudzający – oczywiście dla naszych portfeli. Ponoć pokolenie zetek – najlepiej zorientowane, co dziś robić, a czego nie – ukuło powiedzonko, że nie chodzi się do miejsc, gdzie napój kosztuje ponad 30 zł, a jaglanka czy owsianka ok. 40. Po drugie, ekologia. Planeta niedługo zacznie się smażyć w sosie własnym, więc na tyle, na ile możemy, nie przykładajmy do tego ręki, kupując plastikowe tanie ubrania w sieciówkach. Ani to zdrowe (mikroplastik), ani etyczne (niektóre z tych firm wykorzystują tanią siłę roboczą), ani ekologiczne (przemysł modowy jest jednym z najbardziej trujących). Po trzecie, wspólnotowość. W czasach, kiedy samotność jest plagą, warto
Ola Salwa
– absolwentka psychologii, dziennikarka z 20-letnim stażem. Pisze o filmie, modzie i zjawiskach społecznych, konsultuje scenariusze, jest członkinią Europejskiej Akademii Filmowej.
dołączać do nawet najmniejszych grup, przynależeć do społeczności mającej podobne wartości i cele. Nawet jeśli jest to społeczność wirtualna.
I zamiast pytać premierów i polityków, jak żyć, szukajmy rozwiązań i oszczędności na własną rękę. Na te trzy zgłoszone powyżej problemy – albo jak chcą ludzie językowopozytywni: „wyzwania” – jest rozwiązanie. To platformy służące do podnajmowania ubrań – takie Airbnb, ale dla naszych szaf i półek z akcesoriami. Dają pasywny dochód, pomagają ograniczać wydatki i ruinę środowiska naturalnego. Do wyboru mamy takie adresy jak Air Closet, Tulerie, Social Closet czy choćby polska e-garderoba.
Jak to działa? Po stworzeniu konta w serwisie często musimy się poddać weryfikacji (która czasem ma formę wideorozmowy), aby sprawdzić, czy aby nie jesteśmy z frakcji traktującej ubrania jak szmatki do podłogi. Jeśli przeskoczymy przez tę przeszkodę, możemy zacząć się rozglądać w cudzych szafach i/lub stworzyć własną kolekcjęnapożyczkę. Każda zplatform ma swoje reguły dotyczące tego, na jak długo i ile rzeczy można wziąć, jak je odesłać, ile kosztuje pralnia i przesyłka po tym, jak już się nanosimy cudzych sukienek czy spodni. Możemy się nawet dowiedzieć, o ile zmniejszyliśmy ślad węglowy, pożyczając rzecz, zamiast ją kupić.
Są też bardzo praktyczne podpowiedzi – jeśli chcemy coś wystawić, to na zdjęciu ktoś ubranie musi nosić (nie powinno wisieć na wieszaku), dajmy dobre światło i lepiej nie oferujmy rzeczy, do których jesteśmy przy-wiązani.Bo jak wrozmowie z „The Guardian” tłumaczy Nicole Shiraz z Air Closet, w przypadku uszkodzenia lub trwałego zabrudzenia odszkodowanie nie powetuje nam emocjonalnych strat. W tym samym dzienniku inna przedsiębiorczyni z branży pożyczkowej Bernadette Olivier z platformy The Volte radzi, by nie skupiać się na wystawianiu rzeczy prosto z wybiegów czy witryn w butikach. Bo chociaż większość klientów „kocha nowości”, to inwestować i wystawiać lepiej raczej ponadczasowe ubrania dobrej jakości. I tym samym rozłożyć spokojny pasywny przychód na długie lata.
O
czywiście nadal największą popularnością cieszą się luksusowe torebki i ubrania noszone „od wielkiego dzwonu” – to od nich zresztą zaczął się ten cały ruch pożyczkowy w wyspecjalizowanych punktach wrealu iwsieci. To,cojest nowością iwabikiem,tofakt, że na owych platformach obracamy rzeczami z innymi ludźmi, trochę jak na przyjacielskich wymiankach ciuchów, ale z pieniędzmi w tle. Spójrzmy na przykładowe ceny wypożyczenia: naszyjnik Chanel – 125 dol. za tydzień, kopertówka Yves Saint Laurent – 75, sukienka marki Carolina Herrera – 60.
Jak podaje Ellen MacArthur Foundation – zajmująca się badaniami i promocją ekonomii cyrkularnej, czyli tej wymiankowej właśnie – cały rynek pożyczonych ubrań do końca tej dekady może być wart nawet 700 mld dol. Te pieniądze nie śmierdzą, jak głosi słynna łacińska maksyma. Co najwyżej pachną detergentami z pralni chemicznej. n
© MARIA MARKEVICH/SHUTTERSTOCK, ARCHIWUM PRYWATNE, TAKAYUKI TODO/X, WIN MCNAMEE/GETTY IMAGES
ludzie i style
Pies łańcuchowy
TECHNO
P
roszę wyobrazić sobie scenę: oto dwa psy przykute łańcuchami. Jeden śpi – miejmy nadzieję, że śpi – drugi miota się, próbując nas zaatakować albo po prostu podejść bliżej. Jakie emocje wywoła w nas takie spotkanie? Współczucie dla psiego losu, gniew na człowieka, który go zgotował, a może ulgę, że łańcuch chroni nas przed groźnym zwierzęciem? A co, jeśli to nie będązwykłe psy, ale psy roboty? To nie test na empatię, jak w filmie „Blade Runner”, tylko instalacja „Dynamics of a Dog on a Chain” („Dynamika psa na łańcuchu”) autorstwa japońskiego artysty i robotyka Takayuki Todo.
Jego poprzednia praca to „SEER: Simulative Emotional Expression Robot” (2018 r.). Miniaturowa głowa robota przypominająca porcelanową laleczkę lub postać z anime dzięki analizie twarzy potrafiła wyrażać różne emocje za pomocą samego spojrzenia i ruchu brwi. To wystarczyło, żeby zapomnieć, że patrzy się na robota. A ten przecież nawet nie udawał człowieka, wręcz przeciwnie – miał widoczne okablowanie. „Celem moich badań nie jest znalezienie odpowiedzi na filozoficzne pytanie: »Czy robot (lub komputer) zdobędzie intelekt lub emocje podobne do ludzkich?«, lecz przedstawienie świadomych emocji, które człowiek jest w stanie wytworzyć” – tłumaczył Todo.
W
nowej instalacji użyte zostały dwa psy chińskiej firmy Unitree Robotics (podobne do produktów Boston Dynamics), zaprojektowane tak, żeby były wytrzymałe. Praca budzi różne reakcje i emocje – od współczucia po lęk. Złożone jest przecież podejście do psów robotów – nie tych przypominających domowe zwierzęta, jak Sony Aibo, ale tych przeznaczonych do działania w terenie. Mogą być pożyteczne, służyć np. w akcjach ratunkowych, ale i operować miotaczem ognia. Taki dodatek sprzedaje firma Thorflame, podając szereg zastosowań w rolnictwie i leśnictwie. Łańcuch jest więc dobrą metaforą ograniczeń, który trzeba nakładać na szeroko rozumianą AI – żeby nie była używana do niegodziwych czy nielegalnych celów.
MICHAŁ R. WIŚNIEWSKI
w »Dark Souls«, Adrian Zandberg jest bardziej sprawczy
niż cała Nowa Lewica”.
„Business Insider” twierdzi, że określeniem sezonu
Test sprawczości
SŁOWO
W
języku polityki kończy się najwyraźniej moda na „dowożenie”, a zaczyna etap „sprawczości”. A jako że przykład płynie z góry i z obszaru anglosaskiego, najczęściej chodzi o Donalda Trumpa. Sprawczość amerykańskiego prezydenta internauci oceniali początkowo jako imponującą, szybko jednak zaczęli zauważać limity: Hamas nie chce go posłuchać, Rosjanie wchodzą w negocjacje, jak gdyby nie oni wywołali wojnę („Sprawczość Trumpa: zamiast wziąć się za wojnę w branży technologicznej stało się high agency, czyli wysoka sprawczość („nastąpił 500-procentowy wzrost wzmianek o tej frazie na X, Reddit i innych portalach społecznościowych”). Automatyczne translatory, skądinąd efekt pracy branży technologicznej, tłumaczą ją czasem jako „wysoką agencję”, a kryje się za tym pojęciem cecha osoby umiejącej naginać rzeczywistość do swojej woli. W korpomowie powiedzielibyśmy, że ma takie momentum, że byle memo brzmi jak memento, a workflow w jego openspace’ach jest tak dobre, że każdy projekt kończy się
w Ukrainie, wziął się za zaimki” – mentarzy), do tego zmiany próbują powstrzymać amerykańskie sądy i rządowe agencje. Z tym ostat-Sukcesem ostatnich tygodni w przekładach z biznim słowem można kojarzyć sprawczość nesowego na polski była strona tlumaczdewe
– po angielsku to agency. Amerykańskie loperski.pl: w okienko można było wpisać tekst rozmowy prezydenta Dudy komento-i uzyskać jego brzmienie w narzeczu dewelopewano: „Bezrefleksyjne przyjmowanie rów. Ciasne mieszkanie stawało się mikroaparstanowiska drugiej strony to nie spraw-tamentem, a brak komunikacji – alternatywną czość”, a słynną już rozgrywkę prezy-formą mobilności. Strona cieszyła się jednak denckiego kandydata partii Razem: „Grając takim zainteresowaniem, że przestała działać
i dziś na każde pytanie odpowiada: „Sorki, tro-
MÓWIĄ RYMY chę przerosła nas popularność i już nie wyra-Na trzydziestkę już multas biamy z tłumaczeniami. Postaramy się wrócić I nie pytam co myślisz, chyba że jesteś Gulczas niebawem”. Wygląda to na sytuację, w której Kizo, Kierownik, 2025 r. ktoś okazał się tak sprawczy, że aż nie dowiózł.
multas – multimilioner BARTEK CHACIŃSKI
ludzie i style
Autobusy w szalonych kolorach to w Gwatemali nie tylko tani środek transportu, ale także symbol kraju. Jak się podróżuje takim pojazdem?
Chickenbus dla nieopierzonych
dotrzeć na najsłynniejszy targ w Gwatemali, musimy przesiąść się dwa razy. A nasze bagaże przesiadają się pierwsze: nim zdążymy wysiąść na ruchliwym skrzyżowaniu Los Encuentros, już wędrują z jednego dachu na kolejny. Widok obcego faceta biegnącego z naszymi plecakami podnosi ciśnienie, ale bez obaw! Ayudante pamiętał, dokąd jedziemy, zatrzymał nam kolejny autobus, a nawet rozliczył się z kolegą za przejazd. Na dowód dostaliśmy świstek, który wygląda niepozornie, ale działa.
Po Gwatemali podróżowaliśmy łącznie prawie dziesięć miesięcy i nie zdarzyło się, by ktoś nas oszukał. Choć mieliśmy też raz nieprzyjemność dzielić siedzenie z kieszonkowcem – zatłoczone autobusy to dla nich raj. Kierowców bardziej trapią haracze zbierane przez gangi.
A
skąd wzięła się nazwa chickenbus? Gwatemalczycy wolą słowo camioneta, turystom działa jednak na wyobraźnię wersja z kurczakiem. Teorie o jej pochodzeniu są dwie: jedna odnosi się do przewożonego przez pasażerów inwentarza; druga do żółtego koloru, jaki pierwotnie miały autobusy. Większość, nim trafi
D
roga z Sololá do Panajachel jest kręta i stroma: z przeszło 2100 m n.p.m. zjeżdżamy na wysokość ok. 1600 m. Po prawej otwiera się widok na okolone wulkanami jezioro Atitlán, jedną z największych atrakcji Gwatemali. Ale trudno się nim zachwycać, gdy
próbujemy się utrzymać na rozchwierutanym siedze
niu, jednocześnie szacując ryzyko runięcia w malow-
PODRÓŻE
na gwatemalskie szosy, wozi na lekcje uczniów amery
kańskich szkół. Po dziesięciu latach lub przejechaniu
określonej liczby mil są odsprzedawane. I jadą na po
łudnie, do któregoś z krajów Ameryki Środkowej. Ale
chyba tylko w Gwatemali dorobiły się takiego wyglądu
i kultu.
Miejscowi kierowcy twierdzą, że kolory i odpi
cowanie na wysoki połysk działają jak reklama: im
niczą przepaść. Kierowca pędzi na zakrętach jak szalony, ale napis przy lusterku uspokaja nas, że razem z nim prowadzi sam Jezus; do kompletu są też nalepki z Maryją. Inni pasażerowie naszego chickenbusa najwyraźniej przywykli do trasy i stylu jazdy. Mężczyźni w kapeluszach i czapkach z daszkiem, kobiety ze wstążkami we włosach – wszyscy kołyszą się na zakrętach bez cienia emocji. Zdecydowaną większość stanowią Majowie z miejscowości nad jeziorem, obcokrajowcy wybierają najczęściej turystyczne shuttlebusy, ponoć bezpieczniejsze iwygodniejsze. Lokalnymi autobusami podróżuje się mozolnie – ze względu na tłok, stan dróg i częste przystanki – a zasady podróży nie zawsze są dla turystów jasne.
Zwłaszcza gdy planujemy przesiadki. Wtedy musimy zdać się na ayudantes, pomocników kierowców. To oni zarządzają ruchem, naganiają pasażerów, inkasują opłaty i opiekują się bagażami. „Do Chichi?” – pytamy jednego na placu w Antigui. Chłopak kiwa głową, łapie nasze plecaki i wspina się z nimi na dach. Ten autobus wcale jednak do Chichicastenango nie jedzie – aby
Julia Zabrodzka
– fotografka i autorka tekstw
o miejscach, smakach i ludziach. Od blisko 20 lat regularnie wraca do Hiszpanii.
ładniejszy autobus, tym więcej pasażerów. W środku nie jest już tak kolorowo. Ale bywają światełka, modlitwy, zaklęcia, proporczyki i naklejki ze świętymi oraz głośniki. „Pragnę umrzeeeć, całując mój bóóól”
– zawodzi meksykański zespół na naszej trasie. Kilka godzin z dudniącą z głośników muzyką wymaga silnych nerwów. Ból łagodzą przysmaki oferowane przez sprzedawców przeciskających się przez tłum: pokrojone owoce, ciastka, chipsy z bananów. Inni oferują kremy na porost włosów, kolorowanki dla dzieci, leki na wszystko, a czasem wiersz lub piosenkę.
Chickenbus to świat nadmiaru: kolorów, dźwięków, zapachów, ludzi. Zjawisko tak działa na wyobraźnię turystów, że dorobiło się swoistego symulakrum. Pojawiły się biura, które „prawdziwymi” chickenbusami obwożą obcokrajowców po miejscowościach wokół popularnej Antigui. Za jedyne 55 dol. przyjezdni dostają to, co miejscowi mają za grosze – ale ogołocone ze wszystkiego, co czyni podróż takim autobusem wyjątkową. Może to i lepiej? Na przejazd prawdziwymi camionetas nadal stać nie tylko Amerykanów. n
© JULIA ZABRODZKA, ARCHIWUM PRYWATNE (2), TOMEK MĘDREK
ludzie i style
Chałwowa niespodzianka
T
radycyjnie pączki wypełnia się owocowym nadzieniem, obsypuje cukrem pudrem, podaje z lukrem i skórką z pomarańczy, a nawet – na wytrawnie i ostro (takie też przygotowuję). Tym razem proponuję jednak nadzienie nie do końca oczywiste, czyli chałwę z kwaskowo-słodkimi porzeczkami. Ot, podwójne szczęście, którego można zaznać, nie ruszając się z domu. n
Wegańskie pączki z nadzieniem chałwowo-porzeczkowym (10–12 sztuk średniej wielkości):
•
550 g (niecałe • 70 g cukru Smażenie: trzy szklanki) kryształu • 1–2 litry oleju mąki pszennej (ok. 5 łyżek) do smażenia uniwersalnej • 40 g (2 pełne (zależnie
•
50 g (ok. 1 łyżki) wegań-od garnka)
szklanki) skrobi skiego masła Tomek Mędrek ziemniaczanej • porządna Nadzienie: – bloger, influencer
•
16 g drożdży szczypta soli • 3 łyżki pasty specjalizujący instant lub (3–4 g) sezamowej się w roślinnych 40 g drożdży • 1–2 łyżki spi-(tahini) przepisach z poświeżych rytusu, wódki • 4 łyżki dże-granicza kuchni
•
400 ml (niecałe lub octu mu z czarnej polskiej i comfort 2 szklanki) (do smażenia, porzeczki food. Wspólnie z żoną mleka roślin-by pączki • 2 łyżki syro-publikuje na blogu nego (najlepiej nie chłonęły pu z agawy veganhigh.pl oraz sojowego) tłuszczu) (do smaku) profilu na Instagramie:
@tomek.medrek.
Wykonanie (2–3 godz., wliczając czas na wyrośnięcie ciasta):
l Roztapiamy i studzimy wegańskie masło.
Mleko roślinne podgrzewamy do 30–35 st. C. l Do osobnego naczynia wsypujemy cztery czubate łyżki mąki, suche drożdże (lub rozkruszamy drożdże w kostce) i zalewamy podgrzanym płynem. Mieszamy dokładnie i odstawiamy na 10–15 min w miejsce bez przewiewu (ja do wyrastania ciasta wykorzystuję piekarnik).
l Łączymy wszystkie pozostałe składniki (mąkę, skrobię,
cukier, sól) w misie robota i mieszamy je. l Gdy drożdże już mocno się spienią, przelewamy je do suchych składników. Dodajemy roztopione masło oraz spirytus/wódkę/ocet, łączymy składniki i zaczynamy wyrabiać. Wyrabiamy na niskiej prędkości robota planetarnego przez 10 min lub ręcznie.
l Ciasto powinno być troszkę poszarpane i (niestety) kleić się lekko do dłoni. Można podsypywać je ciut mąką, by ułatwić sobie pracę.
l Z ciasta formujemy coś na kształt kuli, wkładamy do miski, przykrywamy i zostawiamy do pierwszej fermentacji na minimum godzinę. Czekamy, aż ciasto zwiększy objętość.
l Odgazowujemy ciasto poprzez naciskanie na nie pięścią. Przekładamy na blat i dzielimy je na części po 80–90 g.
l Pączki formujemy jak bułki, wyciągając fragment do zewnątrz i zaciągając go do środka (tak, by stworzyć napięcie na powierzchni). Następnie obracamy pączka wokół własnej osi do uzyskania kształtnej kuleczki.
l Pączki układamy na stolnicy lub blasze wyłożonej papierem do pieczenia, porządnie oprószonym mąką, w odległości 3–4 cm jeden od drugiego, by nie skleiły się podczas wyrastania. Pamiętamy, by nie pomylić góry pączka z dołem. Posypujemy lekko mąką, delikatnie spłaszczamy, przykrywamy suchym ręcznikiem i odkładamy do wyrośnięcia na 30–40 min.
Smażenie:
l W szerokim garnku rozgrzewamy olej do 180°C. Jeżeli korzystamy z papieru do pieczenia, odcinamy kwadrat pod jednym z pączków i wrzucamy go bezpośrednio do oleju, zsuwając z papieru. Ze stolnicy jest nieco trudniej: musimy lekko ująć pączka i delikatnie wrzucić go na olej. Smażymy przez 2–3 min na jedną stronę, utrzymując temperaturę ok. 175 st. C.
Pieczenie:
l Nagrzewamy piekarnik do 180 st. C, góra-dół. Wkładamy blachę z pączkami do nagrzanego piekarnika, pieczemy wstępnie 8–9 min, nie zaglądając do środka. W tym czasie możemy roztopić łyżkę masła i dodać do niej chlust mleka roślinnego. Po wstępnym pieczeniu wysuwamy pączki z piekarnika i smarujemy przygotowaną pomadą (za pomocą pędzla). Wkładamy z powrotem do piekarnika na ostatnie 3–4 min i czekamy, aż się zarumienią. Wyłączamy i otwieramy piekarnik, by pączki powoli się wystudziły.
Nadziewanie:
l Mieszamy wszystkie składniki nadzienia i nadziewamy jeszcze lekko ciepłe pączki.
..
niecki), ale to Putin otwiera szampana (uważa Michał Fiszer). Niezależnie od tego, czy była to niezamierzona wpadka, czy zasadzka na ukraińskiego prezydenta,
przyszłość ładu bezpieczeństwa w Europie jest dziś na niebezpiecznym zakręcie. Ameryka albo oprzytomnieje, albo rzuci się w objęcia Rosji (analizuje Marek Świerczyński).
N
a zapleczu PiS wybuchła kolejna „hotelowa” afera. Okazuje się, że olsztyńska posłanka Iwona Arent co najmniej dwa razy nocowała w sejmowym hotelu w towarzystwie partnera Tomasza J., który chętnie korzystał z przywilejów dla parlamentarzystów. Zyskał miejsce na parkingu, posłuch u polityków i członków spółek Skarbu Państwa. Śledztwo w toku, a dotyczy m.in. przekrętów w Agencji Rezerw Strategicznych. Jak pisze Jan Hartman, Tomasz J. to Nikoś Dyzma na miarę naszych czasów. Obie sprawy, sympatii posłanki Arent i „statku miłości” Karola Nawrockiego, mogą się okazać kosztowne dla PiS.
ma silnik o mocy 95 KM i baterię o pojemności
37,3 kWh. Cena też nie straszy: 85 tys. zł, z dopłatą z programu NaszEauto wyjdzie sporo mniej. Na drodze e-maluchowi może stanąć tylko polityka, bo to projekt z Chin.
A
rtykuł „Wszyscy toksyczni” (POLITYKA 6) o ciemnych stronach psychoterapii wywołał ogromne emocje i dyskusje, które chcemy na naszych łamach kontynuować. Jaką szkodę mogą wyrządzić pacjentom osoby nieprzeszkolone w tym fachu? Czy certyfikowanym terapeutom nie zdarzają się błędy w sztuce? I czy wszystkie nasze problemy mają na pewno źródło w dzieciństwie i rela
cjach z rodzicami? Odpowiada w podkaście psychologicznym POLITYKI dr hab. nauk medycznych Sławomir Murawiec z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie.
O
scary rozdane! I obfitujące w niespodzianki. Amerykańska Akademia Filmowa za bezapelacyjnego zwycięzcę uznała „Anorę” Seana Bakera. Pominęła Demi Moore i biografię Boba Dylana, a za haniebne tweety z przeszłości ukarała twórców „Emilii Pérez”. Drugi raz w dziejach doceniła za to Adriena Brody’ego („Brutalista”). Ceremonię oscarową podsumowują w kulturalnym podkaście POLITYKI Janusz Wróblewski z gośćmi: Katarzyną Czajką-Kominiarczuk i Jakubem Demiańczukiem.
© JABIN BOSTFORD/THE WASHINGTON POST/GETTY IMAGES, MATERIAŁY PRASOWE FCA, LESZEK ZYCH, CARLOS BARRIA/REUTERS/FORUM